Abra – FKA MESS

Pamiętacie tego dziada bolońskiego z Wielkiego piękna? Napisał jedną książkę, po czym jechał na tym fejmie przez całe dalsze życie: i na rauty zaproszonka wpadały, i na garniturki sianka nie zabrakło. Mam wrażenie, że Abra to trochę podobny przypadek. Jeden album wydany niemal dekadę temu (bo od 2013 r. minęło dziesięć lat, heloł!), później okazjonalne single, ale i pierwszorzędne featy u m.in. Charli, Cartiego, Boys Noize’a i Bad Bunny’ego. Niby się nie przepracowuje, ale jej ikoniczno-kultowemu statusowi raczej nic nie zagraża (pierwszy z brzegu przykład tutaj).

Łączy pokolenia, miesza gatunki, pozostając non stop tą samą Abrą, którą pokochali nadwiślańscy pretensjonalniacy dorastający tak w post-PRL, jak i w unijnej Trzeciej RP. Chociaż może to symptom groźnej choroby współczesnej popkultury, znanej pod nazwą „wszystko już było, wszystko jest kopią” (ja w FKA MESS momentami słyszę np. Röyksoppowe What Else Is There)? Niemniej i tak czekamy na każdy wypust od kucykowej księżniczki, bo i każdy z nich trzyma niezwykle równy poziom. FKA MESS nie jest typową pościelówą, ale mimo to warto przewietrzyć sypialnię.

Sebastian Rogalski