Błażej Malinowski: „Nie bójmy się pokazywać tego, co robimy” | wywiad

Błażej Malinowski: „Nie bójmy się pokazywać tego, co robimy” | wywiad
Błażej Malinowski ze swojego studia w Berlinie opowiedział o codziennej pracy, self-managemencie bez sztywnej strategii i o tym, czym jest dla niego skończenie płyty. Co było dla niego najtrudniejsze, by zacząć żyć z muzyki? Co wpływa na jego kreatywność? Co radzi początkującym producentom/tkom? Sprawdźcie sami!


Żaneta Wańczyk: Mówiłeś, że zaczynasz dzień w studio o 10:00.
Błażej Malinowski: Czasami wcześniej. Ale staram się tutaj być codziennie, przynajmniej 5-6 razy w tygodniu.

Ciekawi mnie, czy jako artysta, który musi sobie wypracować jakąś samodyscyplinę, to sam nad tą dyscypliną czuwasz, czy masz managera, który Ci pomaga?
— Pracuję z agencją, która zajmuje się moimi bookingami, ale poza tym robię wszystko sam. Osobiście nie odbieram tego wszystkiego jako samodyscyplinę, a raczej jako organizację czasu. Posiadanie rodziny, odprowadzanie córki do szkoły, chęć kończenia kolejnych wydawnictw, występy, praca nad wytwórnią czy organizacja wydarzeń – to buduje mój dzień, tygodnie i kolejne miesiące.

posłuchaj fragmentów wywiadu:

,,Pracuję do momentu, w którym emocjonalnie czuję, że jestem z czegoś zadowolony i mogę skupić się nad czymś nowym.”

 

Jak wygląda Twój zwykły dzień”?
— Do studia na ogół przychodzę ok. 9-10 rano, piję kawę i siedzę do 15-16, jeśli muszę odebrać córkę ze szkoły. Jeżeli mogę, to zostaję trochę dłużej. Zazwyczaj w studiu jestem 5-7 godzin dziennie, ale to też nie jest jakiś przymus [śmiech]. Pracę twórczą bardzo trudno jest włożyć w ramy i przewidzieć, ile konkretny projekt zajmie mi czasu. Pracuję do momentu, w którym emocjonalnie czuję, że jestem z czegoś zadowolony i mogę skupić się nad czymś nowym.

Również sam dbasz o swoją promocję?
— Tak, jeśli tak to można nazwać. Raczej wrzucam do sieci to, co robię i czym obecnie się zajmuję. Z taką większą promocją-managementem jest mi raczej nie po drodze, a na to, co się pojawia w sieci, nie mam jakiegoś większego planu. Zazwyczaj udostępniam to, co się u mnie dzieje, gdzie gram, ale wychodzi to naturalnie i nie jest to żadna strategia promocyjna. Czasem zastanawiam się, jak pokazywać to wszystko w obecnych czasach, bo zdaję sobie sprawę, że ja się starzeję, a publika i social media są coraz młodsze. Jednak muzyka zawsze była i będzie dla mnie najważniejsza, więc mogę mieć tylko nadzieję, że nadal będzie docierać do ludzi, którzy chcieliby jej słuchać.

Okej, to powiem Ci, że super sobie radzisz, bo zajmuję się promocją związaną z artystami, obserwuję Twoje sociale i myślałam, że skoro grasz w różnych miejscach z dużą częstotliwością, to o Twoją widoczność w internecie dba kto inny. A w temacie ilości wyjazdów – ile razy w miesiącu zdarza Ci się występować?

,,Bywały takie okresy, kiedy grałem prawie 80 razy w roku.”

 

— To jest bardzo zależne od miesięcy, od lat… Bywały takie okresy, kiedy grałem prawie 80 razy w roku. Teraz jest tego troszkę mniej, ale wychodziłoby przynajmniej 3 razy w miesiącu. Czasem więcej. Staram się tego nie liczyć i po prostu dążyć do kolejnych skończonych płyt i miejsc, gdzie mogę grać. Mam to szczęście, że na przestrzeni kilku ostatnich lat miałem okazję odwiedzić odległe zakątki świata, z kilkoma większymi trasami po Azji, USA czy Kolumbii (która jest jedną z moich ulubionych destynacji). Tego typu dłuższe wyjazdy zdarzają 2-3 razy do roku i muszę przyznać, że są dla mnie bardzo inspirujące.

Jak słuchałam Twojego seta na żywo pierwszy raz w Les Deux Alpes na 3000 m.n.p.m., było dość pochmurnie, kłębił się dym z dymiarki, a Alpy przebijały się zza DJki. Przyszło mi do głowy takie pytanie – gdbyś miał określić swoją muzykę jako pogodę i jako krajobraz, to co by to było?
— Hmm, raczej byłoby to pochmurne, niezbyt gorące otoczenie. Wydaje mi się, że muzyka, którą lubię i tworzę na pewno nie jest letnia. O wiele łatwiej pracuje mi się nad muzyką, kiedy jest mniej słońca za oknem. Lato jest dla mnie bardzo trudne, jeżeli chodzi o kreatywność. Jak rozmawialiśmy wcześniej – w studio jestem prawie codziennie, ale lipiec i sierpień to dla mnie zawsze duże wyzwanie. Często w tych miesiącach wracając do domu myślę sobie – o jeny, nic dzisiaj nie powstało… Po tych trudniejszych okresach zawsze czekam na moment, kiedy coś się we mnie otworzy i zazwyczaj jest to czas, kiedy pora roku zmierza ku jesieni.

A jaki byłby to krajobraz? Wyobraź sobie jakim krajobrazem może być esencja muzyki Błażeja Malinowskiego?
— Trudne pytanie! Powiedzmy, że Islandia. Nigdy tam nie byłem. Bardzo chcę pojechać. Jest to moje marzenie, jeśli chodzi o podróże.

Dawaj, nawet mam znajomą, która ogarnia tam bookingi w klubie.
— Haha wspaniale, możemy to załatwić. Myślę, że jest to krajobraz, w którym mógłbym się odnaleźć. Może nie, żeby tam zamieszkać na stałe, ale ta bardzo surowa i zmienna aura bardzo mi odpowiada i jest to miejsce, do którego chciałbym kiedyś dotrzeć. Z daleka odbieram tamte krajobrazy jako bardzo stymulujące.

A jednak trafiłeś do Berlina. Czy był to kierunek podyktowany tym, by więcej się działo w Twoim życiu jako producenta techno?
— Wręcz przeciwnie. Przeprowadziliśmy się z moją rodziną do Berlina, kiedy moja córka miała 5 miesięcy i miała być to przygoda na pół roku. Tymczasem jesteśmy tu już prawie 9 lat. Zwyczajnie nam się spodobało. Docelowo oczywiście bardzo mi to pomogło – nie będę tu nikogo oszukiwał – ale sama myśl o przeprowadzce to była czysta, rodzinna przygoda i zmiana warszawskiego otoczenia. Potem, przez kilka pierwszych lat nie mieliśmy nawet planu na ile zostaniemy i co się dalej wydarzy. Muzycznie po jakimś czasie okazało się, że zostałem zauważony przez kilka ważnych klubów, pojawiła się agencja, więcej wydawnictw, występy za granicą. Po tamtym okresie wszystko przekształciło się w to, co robię aktualnie każdego dnia.

Mężczyzna leży na ziemi w czarnych ubraniach

Błażej Malinowski, fot. Helena Majewska

 

W jakich emocjach jesteś najbardziej twórczy?
— Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Najczęściej sam proces twórczy i szukanie brzmienia są dla mnie najważniejsze. Nie zawsze idzie to szybko i nawet te trudne momenty, kiedy latem w studio mam ponad 30°, zawsze doprowadzają mnie do jakiegoś małego przełomu. Zawsze na ten moment czekam i dlatego też pracuję. Często wydaje mi się, że kiedy mam dużo czasu, mogę wejść do studia i szybko stworzyć coś nowego. To czasem nie działa. Wydaje mi się, że systematyczna praca, przyzwyczajenie do chodzenia do studia, włączania sprzętu i robienia muzyki (nawet jeśli nie jest zadowalająca i nie chcę jej dalej rozwijać) – cały ten proces doprowadza mnie do chwili, w której czuję, że było warto. Warto było tyle przesiedzieć i czasem się porządnie emocjonalnie zmęczyć, by złapać ten dźwięk, którego może szukałem, który gdzieś krążył w podświadomości, a nie zdawałem sobie nawet z tego sprawy przez dłuższy, mniej produktywny czas spędzony w studio.

,,Warto było tyle przesiedzieć i czasem się porządnie emocjonalnie zmęczyć, by złapać ten dźwięk, którego może szukałem (…)”


Miałeś jakiś moment przełomowy? Coś co wpłynęło na to jak potoczyła się Twoja droga artystyczna?
— Bardzo trudno wybrać mi coś konkretnego. Oczywiście były momenty, które były dla mnie ważne, ale nie było jakiegoś wielkiego wybuchu. Czuję, że przełomowe momenty to skończone płyty. Wysłanie ich do masteringu i zamknięcie kolejnego rozdziału. Z tym borykałem się na początku bardzo mocno i wiem, że wielu ludzi na starcie ma z tym kłopot. Powiedzieć sobie – ok, dość. To jest to, co mogę zrobić na ten moment, jestem z tego dumny i chcę iść dalej. Jest to trudne, ale uważam, że bardzo potrzebne. Nawet, jeśli nie mamy gdzie wydać swoich produkcji, to wystarczy wrzucić je do internetu. Niech ich posłuchają 2, 3 czy nawet 5 osób. To daje Ci ten kop do postawienia następnego kroku. Odblokowuje Cię. Możesz odkrywać nowe rzeczy, okrywać również siebie i nie cofać się do utworów, z którymi już i tak nie możesz nic więcej zrobić. To bywa najtrudniejsze na początku pracy przy produkcji muzyki, by wiedzieć kiedy utwór jest kompletny. Inaczej kręcisz się w kółko. Uważam, że konfrontacja ze światem zewnętrznym jest konieczna. Nie po to jednak, aby opinie warunkowały jakiekolwiek zmiany w naszej twórczej drodze, ale raczej aby skończone, “oddane” dzieło było katalizatorem do pójścia dalej na naszej własnej artystycznej drodze. Wydaje mi się, że tylko po takich decyzjach możemy sobie jako artyści powiedzieć, że utwór jest skończony.  Przełom to sfinalizowane projekty i skończone płyty, kiedy mogę sobie powiedzieć, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, jestem z nich zadowolony i mogę szukać czegoś więcej.

,,Nawet, jeśli nie mamy gdzie wydać swoich produkcji, to wystarczy wrzucić je do internetu. Niech ich posłuchają 2, 3 czy nawet 5 osób. To daje Ci ten kop do postawienia następnego kroku. Odblokowuje Cię.”


Jasne. Super, że o tym powiedziałeś i zdaję sobie sprawę, że ukończenie jakiejkolwiek pracy tw
órczej może być trudne. Obserwuję to u artystów/artystek działających na różnych polach. Co byś poradził początkującym producentom, którzy są na finiszu swojej EPki?
— W muzyce skontaktowanie się z ulubionym labelem, który chce zainwestować i wydać płytę jest często karkołomne. Jeśli nie uda nam się dotrzeć do wytwórni, to trzeba po prostu wrzucić to, co się stworzyło na Soundcloud czy na Bandcamp i działać dalej. Nie bójmy się pokazywać tego, co robimy. Zawsze taka premiera wydaje się czymś ogromnym – tą wielką, zaplanowaną decyzją… Ale świat pokazuje, że to jest tylko element układanki. Element drogi. Utwory, które zrobiłem kilkanaście lat temu na pewno zrobiłbym teraz inaczej, miałyby lepsze brzmienie i lepiej bym je zmiksował, ale nadal je lubię i pamiętam co czułem, gdy je tworzyłem. To wszystko już jest za mną, a teraz chcę robić nowe, we własnym poczuciu, lepsze i ciekawsze płyty. Ta myśl po pierwszej wydanej płycie dała mi osobiście niesamowitą wolność. Z kolejnymi wydawnictwami było już o wiele łatwiej, choć nigdy nie chcę wyzbyć się tych mniejszych i większych wątpliwości, bo to one dają nam również energię do poszukiwań i kwestionują nasz subiektywny odbiór artystycznego tworu.

,,Nie bójmy się pokazywać tego, co robimy. Zawsze premiera wydaje się czymś ogromnym – tą wielką, zaplanowaną decyzją… Ale świat pokazuje, że to jest tylko element układanki. „


I co dzieje się potem?
— Potem pojawiają się inne współprace, kolejne możliwości. Jeśli mamy trochę szczęścia właściciele wytwórni skontaktują się,  dadzą znać, że jakiś numer im się podoba, a inny nie – to może dać na początku kolejną perspektywę na własną twórczość. Jednak nigdy nie powinniśmy zatracić w sobie myśli czy pewności siebie, która towarzyszyła nam w procesie twórczym, Docelowo jako artyści jesteśmy siłą decyzyjną i to my musimy powiedzieć: tego nie zmienię, chcę żeby to brzmiało tak i jeśli Wam się to nie podoba, to trudno.
Wydaje mi się, że po przebrnięciu takiej drogi będzie nam łatwiej zderzyć się światem muzyki i sztuki. Mamy większe zaufanie też z tej drugiej strony (mam na myśli, wytwórnie, kluby czy promotorów). Na samym początku jest bardzo trudno w ogóle dostać odpowiedź na maila. Jeśli tej odpowiedzi nie ma, to zróbmy to sami, oddolnie. Uważam, że to jest najfajniejsze w sztuce, że docelowo zawsze znajdziemy ludzi, który mają podobny gust i myślą podobnie. Czasem to po prostu trwa nieco dłużej, a jednej uniwersalnej drogi i tak nikt nie zna…

Portret mężczyzny w czarnej bluzie.

Błażej Malinowski, fot. Helena Majewska

 

Co było dla Ciebie najtrudniejsze by zacząć zarabiać na muzyce?
— Kiedy ja zaczynałem, a było to prawie 20 lat temu, nie było jak zarabiać na graniu. Dla wielu z nas robienie muzyki i granie było naszym hobby i pasją. Przez wiele wiele lat nie myślałem nawet, że może to się stać tak wielką częścią mojego życia. Zajęło mi to kilkanaście lat, żeby cokolwiek zarabiać. Pracowałem zazwyczaj na etat, także jako grafik, a grałem w wolnym czasie (wyciśniętym do ostatnich nocnych godzin), z czystej pasji i miłości do tego. Moim celem nie było zrobienie kariery DJskiej. Po długim czasie, kilku wydaniach i wielu występach mogłem odpuścić sobie mniejsze zlecenia i skupić się bardziej na muzyce. Po 13-stu czy 14-stu latach grania zacząłem jeździć poza granicami Polski i okazało się, że jest to możliwe, że drzemie w tym potencjał, aby zająć się tylko tym. Od iluś lat rzeczywiście mogę się z tego utrzymywać; choć nie jest to zawsze łatwe. Jestem ogromnie wdzięczny za to, że mogę robić to, co mnie pasjonuje w życiu. Ta czasem bezmyślna, oddolna praca okazała się czymś, co jest tak naprawdę moim życiem i moją codziennością. Bardzo się z tego cieszę i jestem niezwykle za to wdzięczny.

Live acty, dj-sety, czy może vinyl dj-sety? Co najbardziej Cię jara z tych występów na żywo?
— W tej chwili chyba wszystko, chociaż z winyli nie gram dosyć długo. Zaczynałem od vinyl setów prawie 20 lat temu, potem grałem live acty i wpadłem w nie bez reszty! Grałem same live acty przez 4 czy 5 lat! Co niestety trochę emocjonalnie mnie zmęczyło… Prawie co tydzień grałem swoją muzykę, a zaraz po weekendzie starałem się stworzyć coś nowego na kolejny występ. W tej chwili balans pomiędzy występami live i dj-setami, które na nowo pokochałem, bardzo mi odpowiada. Dzięki temu granie live’actu stało się znów czymś wyjątkowym.

Co tydzień live acty?! To jest naprawdę bardzo dużo pracy. Ile trwały?
— Około godziny. Oczywiście nie grałem non stop tego samego. Żeby samemu się nie nudzić, w poniedziałek siadałem i starałem się wymyślić jakieś dwa lub trzy nowe pomysły. Była to cotygodniowa orka w studiu. Swoją drogą bardzo ciekawy czas, bardzo twórczy i intensywny. Większość tej muzyki nigdy nie była wydana, bo było to czyste granie koncertowe, o którym dość szybko zapominałem. Okazało się, że po pięciu latach grania tylko i wyłącznie live actów, gdy dostałem zaproszenie do Tresora na dj set, byłem przerażony tak samo, jak byłem na samym początku swojej drogi. Dzięki temu przypomniałem sobie, jak się czuję gdy gram nie swoje rzeczy. Było to duże wyzwanie, ale dało mi masę radości. Stwierdziłem, że chcę do tego wrócić i naturalnie zacząłem grać dj sety i live’y w zależności od tego gdzie występuję.

,,(…) po pięciu latach grania tylko i wyłącznie live actów, gdy dostałem zaproszenie do Tresora na dj set, byłem przerażony tak samo, jak byłem na samym początku swojej drogi.”


Czego sł
uchał Błażej Malinowski, gdy miał 16 lat?
— Wtedy dużo słuchałem hip-hopu, rapu, troszkę jazzu, Pink Floydów, trochę Nirvany. Pod koniec liceum w Toruniu, kiedy miałem 17-18 lat, zacząłem słuchać house’u. Od tego momentu elektroniczna muzyka mnie wciągnęła i po przeprowadzce z Torunia do Warszawy, gdy okazało się, że klubów jest tam więcej, doszły drum and bass, techno i electro.

Pierwsza elektronika, której słuchałeś jak byłeś nastolatkiem, to?
— Z takich kultowych rzeczy to na pewno Kraftwerk i Tangerine Dream!

Seria okładek winylowych rozłożona na podłodze

seria okładek płyt Błażeja Malinowskiego dla labelu Kontrafaktum, fot. Błażej Malinowski

 


Wspomniałeś wcześniej, że pracowałeś jako projektant graficzny. Zaprojektowałeś sobie jakąś okładkę pł
yty?
— Tak. Zdjęcia nie są moje, ale z racji doświadczenia robię wszystkie pliki produkcyjne i wysyłam je do tłoczni w przypadku mojej wytwórni Inner Tension. Jakiś czas temu zaprojektowałem również serię okładek dla labelu Kontrafaktum. Jest to moje zdjęcie lasu, które docelowo powstanie po 10-ciu wydaniach złożonych razem w jeden ogromny pejzaż. Projekt trwa od 2016 roku i podejrzewam, że ta 10, ostatnia płyta powstanie w 2029 lub 2030 roku, zobaczymy.
Czekam, aby wreszcie zobaczyć efekt końcowy.

Duży szacun dla Ciebie, Błażej za to co robisz, za Twoją cierpliwość, spokój i determinację. I finalnie za tę energię, którą przelewasz na ludzi słuchających i tańczących 🙂 Dziękuję za wywiad i trzymam za Ciebie kciuki!
— I ja za Ciebie!

Żaneta Wańczyk