Earl Sweatshirt

Przewodowe słuchawki, stare niemarkowe mp-3’ki, przytłumione głosy skejterów, przełamywane przez stukot desek zza okna blokowiska. Tak – w mojej głowie – brzmią przełomowe dla współczesnej sceny hip-hopowej czasy rozkwitu grupy Odd Future. Buntowniczej, zrywnej ekipy młodych chłopaków z Los Angeles, zmierzających wbrew głównym nurtom. Co więcej, byli członkowie nieistniejącego już składu dalej definiują brzmienie o wiele bardziej przystępnego hip-hopu (i nie tylko!) tej dekady (patrz Tyler The Creator, Frank Ocean, The Internet).
O należącym do kolektywu Earlu Sweatshircie mówiono ,,złote dziecko” kalifornijskiej gry. Już w wieku 16 lat wydał, nazwany od ksywki, mixtape Earl. To był swoisty początek legendy kalifornijskiego rapera. Wówczas w świadomości słuchaczy zapisał się jako artysta o niebagatelnym zasobie rymów i ponadprzeciętnym flow.
Na przestrzeni lat muzyka Earla pokonała długą drogę. Od nieco horrorcorowego Doris, przez mroczne I Don’t Like Shit I Don’t Go Outside, dalej moje ukochane Some Rap Songs – album abstrakcyjny, dziwaczny, zakrawający o stylistykę kalifornijskiej sceny LA Beat, po pandemiczne Sick! – showcase trapujących eksperymentów, przekomarzających się z, charakterystycznym już, nietypowym flow artysty, wykraczającym poza standardową rytmikę.
Wszystkie te albumy mają jednak wspólną stylistykę i rodzaj przekazywanej wrażliwości. Earl Sweatshirt to raper zazwyczaj kojarzony z ciężkimi tekstami. Uzewnętrznia się w swojej muzyce, w której mówi o porażkach i silnych przeżyciach, w tym o trudnej relacji ze swoim ojcem, która mocno go ukształtowała
Jako wielcy fani jego talentu, jesteśmy niezwykle uradowani tym, co proponuje Sweatshirt w najnowszym wydaniu. Z końcem sierpnia ukazał się piąty studyjny album rapera, zatytułowany, nieco na przekór, Live, Laugh, Love. Tu słyszymy Earla dojrzałego, oszlifowanego, i chyba… szczęśliwego?
Z tej okazji Artystą Tygodnia w Radiu Luz zostaje Earl Sweatshirt.
Pokusiliśmy się o recenzje owego krążka:
Live, Laugh, Love
2025
Tan Cressida Records
Live, Laugh, Love jest swego rodzaju laurką, posłanaą klasyce z Los Angeles. To jedna wielka machina, składająca się z pojedynczych zębatek. Te zębatki-utwory pracują razem stabilnym tempem, jedna za drugą, przez co album sprawia wrażenie niekończącej się, płynącej w nieznane fali. Live, Laugh, Love słucha się wielce jednolicie. Dla niektórych może być to sporą wadą, gdyż utwory zlewają się jedną całość, co momentami brzmi powtarzalnie. To raczej produkcja dla koneserów muzyki opartej na loopach o klasycznym J Dillowym / Madlibowym sznycie. Za produkcje na większości utworów odpowiada Theravada, który dowiózł bardzo spójny sonicznie całokształt. Listę współtwórców uzupełnia producent Black Noi$e (Live, Static) i własny produkcyjny wkład rapera na zamykającym krążek Exhaust.
Mimo, że nowy album odbiega brzmieniowo od eksperymentalnego Some Rap Songs, a produkcyjnie znajduje się nawet na przeciwnym spektrum, to lirycznie są blisko spokrewnione. Przycięte na na wymiar instrumentale są bombardowane pokrzywionym flow rapera. Live, Laugh, Love to mozaika złożona z drobnych wycinków rozmów, inside-joke’ów, czy nawiązań do świata koszykówki. Jest niczym nieograniczonym strumieniem świadomości, otulonym ciepłem, dowiezionym przez producentów.
Nazwa zdaje się nawiązywać do milenialskich, nieco obciachowych haseł z obrazków rodem ze sklepu z meblami. To swego rodzaju gra z odbiorcą, któremu Earl ironicznie daje znać, że znalazł się w nieco innym momencie swojego życia, niż w swoich smutnych autobiografiach z przeszłości. Słychać tu jednak zarówno szesnastoletniego Earla, bawiącego się muzyką, posępiałego Sweatshirta z czasów IDLSIDGO, jak i świeży sznyt, który do albumu wprowadza ta dojrzała wersja rapera. Całość jest bardzo skondensowana, ale nie da się jej opisać lepszym zwrotem niż easy-listening. Po prostu chce się słuchać więcej.
LLL to zdecydownie nie jest mój ulubiony projekt Earla Sweatshirta. Nie jest to też projekt jakkolwiek rewolucyjny. Ma natomiast wielkie znaczenie dla fanów rapera, którzy pragną śledzić życiowy rozwój twórcy. Ta sentymentalno-emocjonalna wartość niesie za sobą fenomenalnie solidną warstwę muzyczną, która wciąga, niemal hipnotyzuje. Niestety, bitom brakuje nieco wariactwa, przez co Live, Laugh, Love muzycznie jest zbyt grzeczne, jak na to, do czego przyzwyczaił nas kalifornijczyk. Jest jednak świadectwem swoistej dojrzałości muzycznej, pewnym kamieniem milowym, z którego osiągnięcia, fani Sweatshirta powinni się jedynie cieszyć.
Ulubione utwory: CRISCO, TOURMALINE, gsw vs sac
Filip Juszczak
Pierwsze skojarzenie, jakie przychodziło mi dotychczas do głowy, kiedy myślałem o twórczości Earla Sweatshirt’a, to niewątpliwie smutek. Jednak ósma płyta Earl’a, Live Laugh Love, to argument potwierdzający tezę, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Że każda studnia bez dna ma wystającą cegłówkę, za którą czasami musimy się kurczowo chwycić i utrzymać ciężar własnych tragedii, czy porażek, aby ostatecznie wrócić na powierzchnię.
Album Live Laugh Love to kolejna z krypto=terapeutycznych sesji, do jakich przyzwyczaił nas już raper swoimi wcześniejszymi wydawnictwami. Tym razem, mamy jednak do czynienia z czasem dobrym, oswojonym i przepracowanym. LLL to płyta będącą celebracją ciągłego rozwoju i odwrócenia losu, który dla Earl’a nie zawsze był łaskawy.
Cofnijmy się 10 lat wstecz, do roku 2015, kiedy to na kanale youtubowym Earl’a ukazała się EP-ka Solace. Róż okładki stwarza pozór przyjemności, który bardzo szybko raper równa z ziemią, zderzając słuchacza z absolutną apatią, stanami lękowymi, czy depresją. Trafne oddanie tak personalnych i subiektywnych uczuć to sztuka sama w sobie, nie wspominając, że Earl wrzucił ten projekt bez żadnej zapowiedzi. Po fakcie po prostu dał o tym znać na swoim Twitterze.
Pewne rzeczy się nie zmieniają, bo o premierze LLL, Earl również poinformował za pośrednictwem mediów społecznościowych niecałe 5 dni przed premierą. O nowym projekcie Sweatshirt’a mówiło się od dawna, tym bardziej, że kilka tygodni wcześniej do sieci wyciekły informacje o „tajnej imprezie” w Nowym Jorku, gdzie raper po raz pierwszy zaprezentował nowy materiał.
Po wcześniejszych eksperymentach z trapem (jak na przykład na 2010 z albumu SICK!, czy bliskiej współpracy z artystami labelu 10k Records pokroju Niontay’a oraz MIKE’a) byłem przekonany, że LLL będzie nową wersją Sweatshirt’a. Wersją nieco futurystyczną, która nie pomija aspektów lirycznych na rzecz rozpruwającego basu. Coś w stylu projektów Pinball autorstwa wcześniej wspomnianego MIKE’a oraz producenta Tonego Seltzer’a. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy zderzyłem się z falą dźwięku bardziej nostalgicznego, niż bezprecedensowego. Live Laugh Love przywodzi na myśl niezrozumiałe dźwięki Some Rap Songs, tym razem w wydaniu nieco gładszym i bardziej przystępnym.
Są to utwory zaskakująco spójne, głównie z uwagi na jednostajny, lecz nienużący wokal Earl’a. Ten hipnotyczny stan, jakiego doświadczamy przez 26 minut trwania całego LLL, utwierdza w przekonaniu o immersyjnym drygu Sweatshirt’a, ale również udowadnia, że jest to dla Earl’a czas samoświadomego spokoju. Przełom? Niekoniecznie. Live Laugh Love jest bardziej jak renesans, w którym artysta zdejmuje z twarzy smutek na rzecz dojrzałej odpowiedzialności za swój los. Jako wierny fan Earl’a, niezmiernie cieszy mnie jego powrót, ale przede wszystkim jasna barwa wszystkich myśli, jakie prezentuje na LLL. Tak trzymać Wujku!
Jędrzej Śmiałowski