Flume

Flume
Rzadko kiedy dzieje się tak, że muzyczna kariera przebiega gładko i bez frustracji. Chyba że mowa o kolesiostwie i nepotyzmie. Nazwijmy to jednak marginesem błędu i przypatrzmy się tym, którzy sukces odnieśli poprzez ciężką pracę. No i rzecz jasna przy odrobinie szczęścia. Prędzej czy później, każdy z nich dochodzi do momentu prawdziwej próby charakteru – osiąść na laurach lub postarać się jeszcze mocniej. Z jedynym właściwym wyborem przychodzi Harley Streten, który jedenaście lat temu rozpoczął swoją solową karierę, podpisując kontrakt z wytwórnią Future Classic. Dziś, Australijczyk ma już na koncie wiele wydawnictw, a kolejne z nich – Palaces – trafi do słuchaczy 20 maja. Z tej okazji przyglądamy się sylwetce producenta, który odmienił losy elektroniki.

 


Flume Artystą Tygodnia w Akademickim Radiu Luz.

 

Tak, zdaję sobie sprawę – wspomniana odmiana losów elektroniki to dość odważna teza. Być może nawet szalona. Zanim jednak przejdę do wyjaśnień, wróćmy do samego początku i odpowiedzmy sobie na pytanie – skąd wziął się ten złoty chłopak?

Otóż z Sydney. Miasta, które Harley do dzisiaj uznaje za piękne i inspirujące. Właśnie tam spędził całe swoje dzieciństwo. Przez długi czas mieszkał z rodzicami, ściśle związanymi z filmem oraz pracą ogrodniczą. Od zawsze znajdował się więc blisko sztuki i natury, czyli dość konkretnych inspiracji. W twórczości Flume’a te elementy można odnaleźć bez większego problemu. Najprościej zwrócić uwagę na znamienne teledyski. Są to dopracowane do perfekcji animacje, w których egzotyczna fauna i flora stanowią niemal zawsze motyw przewodni.

W tej kwestii wszystko zawdzięczamy Jonathanowi Zawadzie, który poniekąd przyczynił się do postrzegania Flume’a jako artysty wielowymiarowego. Jego prace to prawdziwa pułapka dla narządu wzroku – wystarczy jeden obraz i jest pewne, że nie odkleimy się od monitora do samego końca teledysku. Dodajmy do tego ścieżkę dźwiękową Stretena i voilà – na eleganckim, acz fikuśnym talerzu dostajemy ekwiwalent wyrażenia „sztuka audiowizualna”. Chaotyczna elektronika w połączeniu z dynamicznymi i zmieniającymi tempo obrazami pełnymi kolorów to wspólny mianownik wszystkich dzieł Zawady. Za każdym razem stawia on poprzeczkę coraz wyżej, sprawiając, że ewolucja Flume’a jako producenta staje się jeszcze łatwiej dostrzegalna.

Flume w wywiadzie dla magazynu MixMag sam przyznał, że odkąd tylko podjął współpracę z Jonathanem (na łamach albumu Skin), czuł, że nadają na tych samych falach. Co więcej, przy produkcji mixtape’u Hi This Is Flume ufał mu już bezgranicznie. Zaskutkowało to stworzeniem konceptu obrazującego psychodeliczną i zakurzoną Australię, która zdaje się imitować samą psychikę Harleya. W przypadku najnowszego krążka Palaces wizuale osiągają poziom przejrzystości, który ciężko będzie już w jakikolwiek sposób przebić. Nie mówmy jednak hop, bo się jeszcze wywrócimy. Zawada za każdym razem nabiera nas na to, że granica doskonałości została osiągnięta. Ta istnieje jednak po to, żeby ją przekraczać. I tym razem nie jest to tylko przysłowie.

Wróćmy jednak do młodzieńczych czasów Harleya. Mało znany jest fakt, że Australijczyk jako młody harpagan grał na saksofonie. I to przez dziesięć lat. Kiedy tylko jednak odkrył, że istnieje możliwość tworzenia muzyki za pomocą komputera, instrument na stałe zajął miejsce w kącie pokoju. Flume godzinami przesiadywał przy podstawowych programach produkcyjnych i pewnie nadal by to robił, gdyby nie odkrycie oprogramowania Ableton. To właśnie za pomocą tego narzędzia stworzył swoje pierwsze profesjonalne utwory. I choć dziesiątki tysięcy ludzi z całego świata próbowało swoich sił, korzystając właśnie z tego programu, jedynie Harley ujarzmił go do swoistej perfekcji, wykorzystując cały wachlarz produkcyjnych możliwości. A z każdą aktualizacją Abletona, aktualizuje się również sam Flume.

Fabuła tej historii to od tej pory kaskada samych sukcesów. Przy czym ten pierwszy, a zarazem najmniejszy to właściwie klucz do kolejnych, znacznie większych. Mowa tu o konkursie dla amatorskich twórców elektroniki organizowanym przez wytwórnię Future Classic w 2011 roku. Harley wziął udział, a jakże. I tu rzecz niesłychana – nasz Artysta Tygodnia musiał zadowolić się drugim miejscem, ustępując grupie Convaire (wydali jeden przeciętny album i słuch po nich zaginął). Być może to wyidealizowane domysły, ale myślę, że właśnie ten fakt zmotywował Flume’a do wzięcia się za produkcję na poważnie. Jego utwór Tropical Sun niedługo potem znalazł się na kompilacji wytwórni, a sam Harley podpisał kontrakt, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Szybko przystąpił więc do pracy nad swoją pierwszą płytą zatytułowaną po prostu Flume. W Australii oraz Nowej Zelandii ludziom przysłowiowo opadły gęby. Debiutancka płyta Harleya przez kilka miesięcy zajmowała w tych państwach czołowe pozycje, a Flume został okrzyknięty absolutnym fenomenem. O długograju usłyszano także w Europie i Stanach, ale na pewno nie spotkał się on z tak wielkim entuzjazmem jak w Australii i krajach Oceanii.

Żeby zobrazować skalę tego zjawiska, należy przywołać wydarzenia z australijskiego festiwalu Falls (edycja 2012). Tak się złożyło, że koncert Flume’a zaplanowano na tę samą godzinę, co występ zespołu Flaming Lips. Dla jasności – Flaming Lips działa od 1981 i miało wówczas do zaoferowania materiał z trzynastu studyjnych albumów. Flume natomiast był świeżo po premierze swojego debiutanckiego krążka. Wydawałoby się więc, że wybór w tym przypadku jest jasny. A jednak wiele osób stanęło przed dużym dylematem. Ostatecznie Flume ukradł naprawdę sporą część festiwalowiczów. Na tyle sporą, że na głównej scenie podczas koncertu amerykańskiej grupy słychać było wrzawę dobiegającą spod sceny namiotowej. Stało się – młodociany Flume zagłuszył legendarny band ze Stanów. Trochę fenomen, trochę faux pas. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by zaplanować te dwa koncerty w tym samym czasie, ale z pewnością wylądował na dywaniku u dyrektora.

Od razu po debiutanckim sukcesie, Flume zamiast zasłużenie odpocząć, zabrał się do dalszej pracy. Na celowniku postawił sobie remiksowanie utworów. Seekae, Disclosure, Lorde, Hermitude, Ta-ku, Sam Smith – każdy z wymienionych artystów stał się nawierzchnią, na której Flume zwyczajnie trenował, a może i nawet rozgrywał mecze. Podłoże było zawsze nieco odmienne, ale wynik ten sam – 6:0 dla Harleya. Tutaj nastąpił kolejny przełom, po którym Flume’a w drodze do światowej sławy nie mogło go zatrzymać już naprawdę nic. Mianowicie, remiks do You&Me, który stał się viralem niemal od zaraz. Duży wkład mieli tutaj Piotr Stopniak i Toby Pike, którzy wyprodukowali znamienity teledysk. Niemal każdy nastolatek, oglądając wówczas to sensualne wideo, dostawał potężnych ciarek i ciepłych dreszczy. Przyznajcie się, też tam byliście…

Podążamy dalej – mamy rok 2016 i Flume jest już kimś na miarę celebryty. Tylko że bardzo skrytego i nieśmiałego. Jedyne co prezentował wówczas na swoich social mediach to promocja płyty Skin na zmianę ze spontanicznymi relacjami surfingu u wybrzeży Australii i Nowej Zelandii. Chciałoby się rzecz – taki to pożyje. Faktycznie, można tu zazdrościć wielu rzeczy, ale podziwiam spokój z jakim 25-letni Flume podszedł do swojej nieuniknionej sławy. Harley sam przyznaje, że nie była to łatwa rzecz do udźwignięcia dla introwertyka, któremu niekoniecznie jest na rękę znajdować się w centrum uwagi prasy i krytyków.

Pamiętam do dziś, z jak dużą niecierpliwością czekałem na album Skin. Single kompletnie zbiły mnie z tropu, bo było to coś zupełnie nowego. Cała płyta zresztą również. Musiałem się trochę nasłuchać, żeby kliknęło, ale efekt był taki, że przez następny tydzień zapętlałem jedynie Flume’a coraz bardziej rozumiejąc kierunek, w którym poszła jego twórczość. Myślę, że nie ja jedyny. Taka sama sytuacja dotyczyła obydwu EP-ek Skin Companion I oraz Skin Companion II, a także mixtape’u Hi This Is Flume. Za każdym razem dostawaliśmy dźwięki z innego świata, choć wydawałoby się, że był w tym wszystkim pewien schemat. Jakaś reguła, która sprawiała, że można było usłyszeć ten flumowski sznyt – tak to na pewno on, tylko co on znowuż kombinuje?

I’m happy to be called EDM. I think that was just around when the word first came out. I think it was a bit of a dirty word when it first came out, but it seems like anything electronic these days is labeled EDM. So, call me EDM, call me whatever you want.

Dzisiaj, z pojęciem EDM jest trochę tak jak z post-punkiem tylko po drugiej stronie muzycznego bieguna. Pod tymi konstruktami kryje się przecież tyle podgatunków, że ciężko wymienić choć połowę z pamięci. Tyle że post-punk zawsze kojarzył mi się bardzo dobrze, natomiast EDM przede wszystkim z koncertami typu „halo publiczność jak się bawicie, put your fu***ng hands in the air”. Mocno pejoratywne skojarzenie, to prawda. Nie bez przyczyny — wyobraźcie sobie tworzyć magię w swoim własnym uniwersum i zostać wrzuconym do worka z Davidem Guettą i Stevem Aokim. Powyższa wypowiedź Flume’a ma jedynie dać dziennikarzom do zrozumienia, żeby podpinali go pod co chcą, ale ostatecznie to i tak nie ma znaczenia.

Skoro już o zawiłościach gatunkowych mowa, czas wyjaśnić jedną kwestię – Flume wcale nie wymyślił future bassu. On go po prostu wystawił na piedestał. Takową muzykę tworzyli już wcześniej Hudson Mohawke oraz Rustie, którzy – jak sam Harley przyznaje – byli dla niego wielką inspiracją. Australijczyk w tym energetycznym i napakowanym testosteronem gatunku znalazł jednak słaby punkt – brakowało tu uczucia, czegoś poruszającego duszę. I tu pojawił się pewien pomysł – postawić większość puli na konstrukcje melodii i fakturę brzmienia, a resztę na future bass’ową otoczkę, od której głowa zwyczajnie sama chodzi. Ten zamysł był chyba najlepszym, co mogło się wówczas przytrafić muzyce elektronicznej. Najpiękniejszym owocem tego podejścia jest EP-ka Lockjaw z 2013, w której swojego głosu użyczył Chet Faker, dziś występujący już jako Nick Murphy. Na łamach Lockjaw rozgrywa się właściwie coś pięknego, co jak sądzę, można ubrać w pojęcie – inkluzywna elektronika. Taka, do której po prostu trzeba tańczyć. Tylko nie jako imprezowicz czy też przeciętny festiwalowy tuptacz, a rozmarzony nastolatek przeżywający swoje pierwsze miłosne wzloty i upadki. I to już pierwszy z argumentów, który broni (a przynajmniej stara się bronić) tezę postawioną na samym początku. Jak więc na rozprawkę przystało, czas na kolejne dwa akapity.

Pierwszy z nich to bardzo prosta sprawa – nie ma drugiego producenta na świecie, który potrafi lepiej dobrać wokale do skomponowanych przez siebie melodii. Szczególna w tej kwestii jest kolaboracja z brytyjską wokalistką Kučką. Współpraca ta ma co prawda miejsce tylko przy pojedynczych utworach, ale jest konsekwentnie uskuteczniana od 2016. Głos Kuč​ki zdaje się jakby stworzony do tego, by wybrzmiewać w produkcjach Flume’a. Za grosz pojęcia nie mam, na czym to tak naprawdę polega – wszystko wtedy płynie lekko i bez zakłóceń. Po prostu, tak jak powinno. Podobną chemię na linii produkcja-wokal da się odczuć w przypadku singla Say Nothing. Coś czuję, że MAY-A jeszcze nieraz użyczy swojego głosu w produkcjach Australijczyka.

I want to keep Flume kind of experimental, weird, melodic, pretty

Flume wykreował w muzyce swoją własną oazę. Australijski mikroklimat przepuszczony przez Abletona. Nie sposób dorównać mu w tworzeniu utworów wciąż innowacyjnych, przesiąkniętych połamanymi, acz bardzo chwytliwymi melodiami. Weźmy samo Never Be Like You. Słyszeliście kiedyś, żeby mainstreamowy utwór posiadał tak wykręcone sample, a do tego nieregularne uderzenia stopy? Wielokrotnie przyszło mi się głowić, co takiego zrobił Harley, że jego twórczość to muzyka eksperymentalna, a jednocześnie tak bardzo wychodząca do ludzi. Do dziś uważam to za bardzo dobre pytanie. Myślę, że właśnie tu leży cały geniusz Flume’a. Balans. Równowaga. Zrozumienie potrzeb (przepraszam za system kastowy) przeciętnego zjadacza chleba oraz zaprawionego w boju entuzjasty elektroniki. Sprawienie by obydwoje stanęli jeden obok drugiego i ramię w ramię wyśpiewywali na głos sławne refreny, gibiąc się przy tym w swoich własnych rytmach.

Przy tym wszystkim, Harley Streten to naprawdę równy gość. Sam przyznaje, że jest bardzo nieśmiały, lecz nigdy nie bał się podchodzić do własnego życia z należytym dystansem i szczyptą autoironii. Ponadto wielokrotnie udzielał się na temat swojej kondycji psychicznej. Nie szczędził przy tym odniesień do branży muzyczno-rozrywkowej, w której – chcąc nie chcąc – tkwi po same uszy. Mimo wielkiej sławy i dziesiątek prestiżowych nagród, nigdy nie przesiąkł elitaryzmem i nie dał zrobić z siebie produktu. Flume wciąż pozostaje tym samym chłopakiem, którego lubimy od zawsze. Ładnym surferem z przydługimi włosami i naprawdę wielkim serduchem.

Janek Dąbrowski