Historyczna (nie)przewidywalność – Oscary 2020

Historyczna (nie)przewidywalność – Oscary 2020
Chciałoby się rzec – coś się ruszyło w zaśniedziałym środowisku Hollywood, kolebki światowego kina, pozostającym mimo wszystko hermetycznym na wszystko to, co nieamerykańskie. Po 92 latach przyznawania najważniejszych nagród filmów w branży, po raz pierwszy statuetkę dla najlepszego filmu otrzymała produkcja spoza Ameryki – południowokoreański Parasite w reżyserii Bong Joon-Ho.

 

Recenzenci i krytycy filmowi mogą odtrąbić swoje zwycięstwo: każdy, kto trochę uważniej śledził przebieg tegorocznego wyścigu o Oscary może ogłosić się wytrawnym znawcą kina, analitykiem branżowych trendów i świeckim prorokiem, trafnie typującym zdecydowaną większość laureatów. Pod wieloma względami były to najbezpieczniejsze Oscary w ostatniej historii. Ale paradoksalnie też – najbardziej przełomowe. I to, dla osób śledzących te ceremonie rok w rok powinno być zaskoczeniem.

 


 

Dla niewtajemniczonych: tak zwany sezon oscarowy zaczyna się średnio przeciętnie końcem listopada. Wtedy to zaczyna się głośniej mówić o filmach, które potencjalnie mają największe szanse ugrać cokolwiek na rozdaniach nagród. Okienko czasowe jest tu na tyle ważne, że wielu producentów i dystrybutorów specjalnie rezerwuje terminy około świąteczne na premiery swoich najważniejszych projektów, po to aby, wraz z początkiem nowego roku różne środowiska zaczynają przyznawać swoje własne nagrody – stowarzyszenia krytyków, zrzeszenia aktorów, reżyserów, producentów czy tajemnicze kasty.

Zdecydowana większość z ich członków należy do największej organizacji filmowej: Amerykańskiej Akademii Filmowej. Nie powinno więc dziwić, że głosy się powtarzają. W tym roku jednak jednomyślność środowiska filmowego okazała się godna podziwu.

Nikogo więc nie zaskoczyła pierwsza aktorska statuetka dla Brada Pitta, bowiem miał już na swoim koncie Złoty Glob i Nagrodę Gildii Aktorów za rolę w najnowszym filmie Quentina Tarantino. Analogicznie z uwielbianą przez środowisko Laurą Dern, czy wcielającą się w uwielbianą przez środowisko Judy Garland Reneé Zellweger, które do domu wróciły z Oscarami. Podobnież Joaquin Phoenix, który może i faktycznie wewnątrz hollywoodzkiej elity do najpopularniejszych nie należy, ale stworzył kreację tak doskonałą, że trudno byłoby z czystym sercem oddać głos na kogoś innego.

Uhonorowano uznanych aktorów za najlepsze role w swoich kategoriach. Czyli… tak jak to w zasadzie powinno wyglądać?

Rzeczą oczywistą była też statuetka dla Rogera Deakinsa za wymagający zdjęciowo film 1917, kręcony w sposób dający wrażenie jednego, nieprzerwanego ujęcia, czy dla Hildur Guðnadóttir za ścieżkę dźwiękową do Jokera (to także pierwsza statuetka dla kobiety w tej kategorii!) – w sumie bardziej dlatego, że trudno byłoby przegrać z pozostałymi, bardzo przeciętnymi nominowanymi.

Nikt też specjalnie zaskoczony przegraną polskiego nominowanego do Oscara czyli Bożego Ciała w reżyserii Jana Komasy nie był. Chociaż kurtuazyjnie „trzymaliśmy kciuki”.

Trudno mieć jakieś zarzuty do tegorocznych decyzji Akademii. Bo jak można mieć zarzuty wobec czegoś, czego się oczekiwało. Nie ziścił się żaden czarny scenariusz, tylko ten najbardziej prawdopodobny. Bezpieczny. Zachowawczy. Dla wielu słuszny. A przecież zawsze Oscary kończyły się festiwalem malkontenctwa i jęków zawodu, bo jak wiadomo, nagrody w dziedzinach artystycznych mają znaczenie tylko wtedy, gdy wygrywają nasi ulubieńcy. Tego w tym roku nie ma. I to już powinno być zaskoczenie.

Szokiem jak zawsze okazała się ostatnia kategoria – dla najlepszego filmu. Ale jak nigdy okazała się szokiem pozytywnym! Po ponad dekadzie kontrowersyjnych decyzji i tytułowania „Najlepszym filmem” filmów uznawanych przez szerokie gremium za nad wyraz przeciętne i godne zapomnienia po paru miesiącach, oto nagrodzono obraz wobec którego, trudno przejść obojętnie jak i znaleźć jakikolwiek zarzut.

Parasite jest największym wygranym tych Oscarów, zdobywając 4 statuetki na 6 nominacji (zawstydzając tym samym cztery produkcje mające po 10-11 nominacji, z których główny faworyt, 1917 zdobył liche 3 techniczne). Trzy z nich, za film, reżyserię oraz dla najlepszego filmu międzynarodowego trafiły w ręce reżysera Bong Joon-Ho. Już dla niego była to historyczna noc, bowiem jego film był w pierwszym południowokoreańskim filmem w ogóle zauważonym i nominowanym przez Amerykańską Akademię.

Wyruszył śladem, który przetarł mu już Alfonso Cuaron ze swoją Romą w zeszłym roku. Był o włos od zdobycia najważniejszej ze statuetek, ale o włos przegrał z bezpiecznym i zachowawczym Green Bookiem. Akademia potrzebowała roku na refleksję. Pierwszy nieanglojęzyczny (czy też bardziej poprawnie – międzynarodowy) film został najlepszym filmem. Po raz pierwszy w historii kina Amerykanie musieli przyznać przed samymi sobą – inni też robią dobre kino. 

I chyba ta wyjątkowa pokora i powściągliwość 92. ceremonii rozdania Oscarów okazała się być największym zaskoczeniem. Bo nawet żartów z Donalda Trumpa, do których przez ostatnie 5 lat byliśmy przyzwyczajeni było stosunkowo mało. Czy to krok do odświeżenia trącącej myszką formuły, bicie na alarm konwenansów odchodzących w niepamięć? Jest możliwe. A może to przypadek i w przyszłym roku wszystko wróci do (nie)normy?

W tej całej historycznej przewidywalności, chyba największym rozczarowaniem była rzecz, której cynicy nauczeni doświadczeniem poprzednich lat mogli się spodziewać, ale niesmak pozostaje – wyjątkowo niski, żenujący wręcz poziom przerywników ze studia, jaki zafundował polskim widzom właściciel praw do transmitowania Oscarów na terenie naszego kraju, Canal+. W przyszłym roku, o wiele tańsze i przyjemniejsze byłoby puszczenie reklam.

 

Józef Poznar

Coś Obejrzanego