Jorja Smith – Rose Rouge

Akurat o tym kawałku można by napisać wyjątkowo dużo, więc postaram się ograniczyć do najważniejszych wiadomości. Niezgrabnie byłoby zakłócać atmosferę, którą Jorja wyczarowała swoją reinterpretacją pojedynczego sampla. Zaraz, zaraz: ale czy sampel można „interpretować”? Do tego jeszcze wrócimy. Tymczasem trochę historii.

Rok 2000. Pluralistyczny postmodernizm, wchodzący właśnie w swoją schyłkową fazę, jest u szczytu popularności. Legendarna wytwórnia Blue Note zaczyna nieco gonić w piętkę ze swoimi reedycjami składanek Giganci bopu, a Norah Jones to nie to samo, co Marlena Shaw. W poszukiwaniu źródeł świeżej krwi Blue Note kieruje swoją uwagę w stronę tzw. nowych brzmień. Wydaje się, że młodym twórcom postawiono jeden warunek: obecność klasycznego instrumentarium, bo co to za jazz bez chociażby żywej trąbki. I teraz na scenę, cały na biało, wkracza paryżanin Ludovic „St Germain” Navarre, prezentując chirurgicznie precyzyjny, gładko przyswajalny, ale przy tym parkietowo skuteczny singiel Rose Rouge. Nowe milenium witamy pełni nadziei, co nad Wisłą przejawia się np. poprzez wkładanie saksofonu do kawy.

Rok 2020. Jak jest – sami wiecie. Legendarna wytwórnia Blue Note postanawia zaskoczyć słuchaczy składając raczej kurtuazyjny, ale przepełniony wystarczająco szczerym szacunkiem ukłon w stronę tradycji. Na 25 września została zapowiedziana składanka Blue Note Re:imagined, na której swoje covery modern classics zaprezentują m.in. Shabaka Hutchings czy Jordan Rakei. Zgadliście: pierwszym singlem z tego projektu jest zaś nasz mocograj, w którym Jorja wznosi się na takie wyżyny zmysłowości, że żadne covidy nie będą wam straszne. Powraca jednak pytanie ze wstępu: czy sampel można „interpretować”? Albo w ogóle „wykonywać”? I komu przypada wtedy rola „właściwego” wykonawcy? Jak to śpiewał Tymański: „Jazzu nikt nie kuma, men” (a krytyk właśnie…)

Sebastian Rogalski