King Gizzard & The Lizard Wizard
Nie istnieją jeszcze 10 lat, a już wydali 13 albumów. Dokładniej 12. Cztery z nich zostało, a jedna jeszcze zostanie wydana w tym roku. Wciąż eksperymentują i eksplorują. Tworzyli soundtracki, grali jazz, heavy metal i psychodelicznego rocka. Ten rok należał do nich.
Przed Wami ostatni Artysta Tygodnia w 2017 roku – King Gizzard & The Lizard Wizard!
Nazwa zespołu jest conajmniej intrygująca. Znamy wiele przykładów grup ktośtam & jego zespół, jednak tym razem to trop zupełnie nietrafiony. Miało być dziwnie, nietypowo. Początkowa propozycja "Gizzard Gizzard" nie spełniała wszystkich warunków. Dodano więc jeden z pseudonimów Jima Morissona – Lizard King, oraz słowo Wizzard, zmieniono odrobinę kolejność i tak mamy już całą nazwę. I choć brzmi właściwie dość absurdalnie to wcale nie jest taka głupia. Przeciwnie, jednak jest sporą wskazówką.
Stu, Ambrose, Cook, Joey, Lukas, Michael i Eric znali się ze szkół, imprez i wspólnych garażowych bandów. Pierwszy koncert w obecnym składzie, jeszcze wtedy bez nazwy, dali dla znajomych i miał to być projekt raczej krótkofalowy. Rzeczywistość to szybko zweryfikowała i okazło się, że umiejętności, inspiracje i aspiracje, jakie każdy z członków wniósł do grupy stworzyły mieszankę doprawdy wybuchową. Równie szybko uznali, że w żaden sposób nie chcą być ograniczani. Stąd już pierwszy album wydali pod szyldem własnej wytrwórni – Flightless. Podobno ich pierwszy krążek 12 Bar Bruises Eric rozprowadzał nawet w opakowaniach na pizzę.
Własna wytwónia pozwalała im eksplorować już od samego początku najdziwniejsze rejony muzyki rockowej. Utwory mogły być długie, nagrane wręcz w koszmarnej jakości. Właśnie, w tytułowej piosence z debiutu wokal Stu został zarejstrowany na czterech iPhonach i następnie zmiksowany do finalnego efektu. Takich smaczków produkcyjnych przez te kilka lat nazbierało się znacznie więcej. I choć pierwsza płyta brzmi jak klasyczny garażowy skład, to jednak już tam można się tam wiele doszukiwać.
W podobnym nisko-jakościowym klimacie już pół roku później powstała Eyes Like The Sky. Tym razem na korzyść przesterów, efektów i lo-fiowego brzmienia miało działać oddanie dźwięków wystrzałów, zawodzącego wiatru, pękających skał na pustyni. Płyta była bowiem podkładem do westernowej historii, czytanej przez ojca Ambrose'a – Brodericka. Jak to nazwali – "spagetti western". I w sumie nawet nie brakuje tam tego obrazu.
Późniejsza historia toczyła się coraz szybciej. Przez następne kilka lat septet z Melbourne odnajdywał najróżniejsze brzmienia i implementował je sprawnie w swojej muzyce. Korzystali także z najdziwniejszych instrumentów, co więcej Stu postanowił, że dopóki nie umrze, chciałby każdego roku nauczyć się grać na innym. Panowie pracowali we własnym studiu nagraniowym mogąc pozwolić sobie przecież praktycznie na wszystko. Przy czym wciąż grali koncerty i zyskiwali fanów już nie tylko w Australi, ale także na całym świecie.
Przypominali o Beatelsach już nie tylko w kontekście ilości wydawanych płyt, ale w eksperymentach, które preferowali zarówno w studiu, jak i na koncertach. Efektem kilkunastominutowe jammy (Head On/Pill – 2013), płyta złożona z 4. rozimprowizowanych utworów (Quarters – 2015) czy krążek nieskończony, na którym ostatni utwór przechodzi w pierwszy (Nonagon Infinity – 2016) i wiele, wiele innych. Wyłającą się inspiracją od zawsze była także kultura wschodu. Na płytach pojawiały się orientalne instrumenty, które na początku niby gryzły się z podszytą bluesem muzyką, ale przekonywanie się do nich było chyba największą frajdą.
Na koncertach często na pierwszym miejscu stawiają improwizację i bez wytchnienia pędzą przez utwory z całej dyskografii, rozszerzając je, przedłużając i łącząc z innymi. Przy czym sami reagują bardzo energicznie, podczas solówek niemal roznoszą scenę, ale przede wszystkim znakomicie się bawią, co udziela się wszystkim. Emanują tak wielką energią, że nie sposób im się oprzeć. Motorycznym rytmem dwóch perkusji porywają do dzikich tańców nawet najmniej ruchliwych fanów. Nie ma się kompletnie wrażenia, że czegoś tam brakuje. Uzupełniają się w każdym momencie i w każdym calu. I choć wszystko dzieje się bardzo dynamicznie i jest w tym pewien chaos to jednak, biorąc pod uwagę ich dbałość o wizualną część, ma się wrażenie dokładnie zaplanowanego spektaklu, czy nawet rytuału.
Nieodłącznym elementem King Gizzard & The Lizard Wizard jest ich wizerunek. I to niezależnie, czy chodzi o teledysk, okładki czy oprawę koncertu. Zawsze przykładali do tego bardzo dużą uwagę; przy tym zawsze podkreślali, że ósmym członkiem zespołu jest Jason, który za te wszystkie wizuale od samego początku odpowiadał.
Jest też jedna ważna kwestia w kontekście działaności zespołu. Przy okazji promocji płyt “Quarters” w 2015 roku, w ramach świętowania postanowili wypromować ją nie tyle trasą koncertową, co raczej objazdowym festiwalem – Gizzfest. Do współpracy zaprosili kumpli ze swoimi zespołami, którzy wydawali we Flightless. I podobnie jak kilka lat wcześniej – jednorazowy występ przerodził się w świetny projekt, tak i teraz. Gizzfest zaczął działać bardzo prężnie, promując australijskich artystów, nie tylko z muzycznego świata. A gizzmania powoli zaczęła opanowywać fanów.
Rozstrzał gatunkowy rozszerzał się także o wpływy krautrocka (I'm In Your Mind Fuzz – 2014), a nawet pojawiła się płyta właściwie zupełnie akustyczna z fletem w roli głównej, inspirowana niby psychodelicznym rockiem, ale trochę jakby Simonem and Garfunkelem (Paper Mâché Dream Balloon – 2015). W wielu utworach można było odnaleźć motywy wykorzystywane już gdzieś wcześniej. To kolejny znak rozpoznawczy zespołu. Można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby z całej ich dyskografii starannie wyselekcjonować kilka utworów z różnych płyt to właściwie zgrałyby się idealnie.
Kończący się właśnie rok był dla King Gizzard & The Lizard Wizard niezwykły. Kiedy w 2016 wielki sukces odnosiło Nonagon Infinity mało kto przypuszczał, że zespół już wtedy pracował nad nowym krążkiem. Co więcej, już chyba nikt nie przypuszczał, że zostanie otwarcie ogłoszony plan wydania pięciu albumów jednego roku… Zaczęło się szybko, już na początku stycznia od Flying Microtonal Banana. Fascynacja mikrotonami popchnęła muzyków do przerobienia swoich instrumentów, nauki gry na nowych (zurna), przestrajania nawet bębnów. Efekt łączący krautroka, orient i bluesa był niesamowity. Po kilku miesiącach nadeszła Murder of The Universe, która brzmieniowo nawiązuje mocno do Nonagon Infinity. To kompletna historia o pewnym apokaliptycznym świecie. Historia opowiadania przez narratorkę (podobnie jak na Eyes In The Sky – 2013), w której rolę wchodzi Leah Senior, rówież piosenkarka, wychowanka Flightless. Na płycie dominuje mrok, a muzycznie pojawia się coś na kształt heavy metalu. Kolejny krążek był tego kompletym zaprzeczeniem. Inspiracja Sketches of Spain Miles'a Davis'a oraz współpraca z Mild High Club zaowocowały płytą Sketches of Brunswick East, mocno jazzową choć bardzo umiejętnie nawiązującą do wcześniejszych dokonań.
Czwarty w tym roku krążek to Polygondwanaland, wydany pod koniec listopada. Wydany w sposób nietuzinkowy. Chcąc oszczędzić potencjalnym fanom wydatków na kolejną płytę zdecydowali się dystrybuować ją zupełnie za darmo. Jakkolwiek, w ostatnich latach to całkiem znany chwyt, ale Panowie poszli o krok dalej. Poza udostępnieniem utworów wysokiej jakości i kompletu grafik, zrzekli się do niego praw. Zawsze podkreślali w wywiadach, że jeśli mają coś polecać młodym zespołom to zakładanie własnej wytwórni i pójście autonomiczną drogą, bycie niezależnym. Zachęcili więc już bardzo bezpośrednio, żeby wydać go pod własnym szyldem na winylu, kasecie czy zwykłym CD, a ten pomysł natychmiast podchwyciły niszowe wydawnictwa z całego świata. Brzmienie na albumie jest krokiem kolejnym. Jakby miks dwóch poprzednich krążków, ale ze znacznie bardziej skomplikowanymi utworami; połamane metrum, skomplikowane harmonie. A wszystko, podobnie jak w przypadku kilku krążków, nagrane jakby na setkę. Na wydanie ostatniego w tym roku krążka mają jeszcze cały nadchodzący tydzień. Zapewniają, że mimo zmęczenia dadzą radę i jeszcze wszystkich zaskoczą. A więc, radzimy zaczekać z podsumowaniami roku 2017 praktycznie do ostatniej minuty…