Odyseja kontrastów: mapa amerykańskiego kina – AFF 2025

Odyseja kontrastów: mapa amerykańskiego kina – AFF 2025

TAURON American Film Festiwal jako jedyny festiwal w Polsce prezentuje wyłącznie kino amerykańskie. Karkołomnym zadaniem, jakie sobie stawia, jest ukazanie całego przekroju filmowej twórczości. Nie zabraknie zatem klasyków, jak i artystycznego undergroundu. Na festiwalu będziemy mogli zobaczyć najciekawsze dzieła amerykańskie z Cannes, Wenecji, Berlina, takich festiwali w USA jak Sundance, SXCW czy Tribeca. Szerokie zróżnicowanie prezentowanych na AFF filmów stanowi jeden z najbardziej charakterystycznych aspektów festiwalu. Z okazji celebrowania tej różnorodności, przygotowaliśmy dla was niekonwencjonalne duety. Poniżej przedstawione filmy tworzą pary, które – choć kontrastujące – razem układają się w fascynującą mozaikę współczesnego amerykańskiego kina.

Pierwszy przystanek tej podróży, to duet Natchez i Burza nad Waszyngtonem – dwa filmy, które w zupełnie odmienny sposób opowiadają o Ameryce i jej wewnętrznych napięciach.

Natchez & Burza nad Waszyngtonem

Gdy myślimy o filmach dokumentalnych, często kojarzą nam się one z suchymi obrazami, prostymi ujęciami i klasyczną narracją. Natchez  łamie te wszystkie konwencje. Zaprasza nas delikatnie miękkim bajkowym obrazem, niczym z filmów Wesa Andersona. Zostajemy zwabieni w magiczną rzeczywistość tytułowego miasteczka, które jednak z każdą kolejną minutą pokazuje pęknięcia, z których sączy się niewygodna prawda. Jest to miejsce, w którym ścierają się dalej dwa światy, ten baśniowy, wypolerowany jak srebra z dostojnego domu, i ten, za którego cenę te rezydencje powstały.

Natchez, niegdyś jeden z najważniejszych ośrodków handlu niewolnikami w Stanach Zjednoczonych, słynęło z „Forks of the Road Market” – miejsca, które stało się symbolem bolesnej przeszłości miasta. Dziś jego mieszkańcy próbują zmierzyć się z tym dziedzictwem, ucząc się mówić o historii bez przemilczeń i uproszczeń. Dokument ukazuje tę wielowarstwowość — jak pamięć o przeszłości splata się z tożsamością współczesnego Natchez, tworząc obraz miasta, które wciąż szuka właściwego języka do opowiedzenia swojej historii

Burza nad Waszyngtonem opowiada swoją historię w bardziej klasyczny sposób. Porusza  kwestie już zeksplorowane, lecz niezmiennie ważne. Kino amerykańskie XX wieku to nie tylko klasyka, ale także zwierciadło polityki, która w amerykańskiej kinematografii zawsze była obecna. Czasem jako narzędzie propagandy, innym razem jako utrwalenie historii, a niekiedy, jak w przypadku produkcji Otto Premingera z 1962 roku, jako fikcja obnażająca rzeczywistość bardziej niż jakikolwiek dokument. Widz stopniowo odkrywa prawdę, kryjącą się za politycznymi intrygami, wraz z rozwijającą się tytułową „burzą” wokół nominacji nowego Sekretarza Stanu.

Nominacja Leffingwella (Henry Fonda) na stanowisko Sekretarza Stanu wywołuje lawinę konfliktów, w których o prawdę nikt tak naprawdę nie walczy — liczy się interes każdej ze stron. Preminger z precyzją pokazuje, że w polityce prawda jest względna, przetwarzana i wykorzystywana w zależności od potrzeb. Świadomie łamiąc Kodeks Produkcyjny, ukazał polityków nie jako idealistów, lecz jako ludzi uwikłanych w intrygi i szantaże. To rekonstrukcja systemu politycznego, gdzie szczerość jest luksusem, a moralność przeszkodą, ukazując, jak nieskończenie aktualną produkcją jest Burza nad Waszyngtonem.

Choć oba filmy opowiadają o Ameryce, robią to w zupełnie odmienny sposób – Natchez szuka prawdy w czułym spojrzeniu na historię i jej niezaleczone rany, podczas gdy Burza nad Waszyngtonem obnaża mechanizmy władzy, w których prawda staje się jedynie narzędziem gry.

Krystyna Szpunt & Anna Rakoczy

Die my Love & Życie na niby

Wyobraźmy sobie życie jako linię – zakrzywioną, z zakrętami, nieregularną. Relacje z ludźmi, takie jak na przykład małżeństwo, możemy w tym ujęciu przedstawić jako dwie linie, nierównoległe, spotykające się w pewnym momencie i przez jakiś czas (lub już do końca) biegnące w tym samym kierunku. Jak pokazalibyśmy wówczas relacje miłosne z osobami trzecimi? Zapewne jako linie, które tylko na chwilę przecinają się ze sobą.

Taka właśnie sytuacja dotyczy bohaterów filmu „Życie na niby”. Dianne i David są małżeństwem z kilkunastoletnim stażem, skupionym na samorealizacji swoich pragnień i marzeń. Mają trójkę córek, które potrzebują opiekunki. W tym momencie pojawia się nasz główny bohater – Sam, grany zresztą przez samego reżysera, Matthew Sheara.

Sam jest zagubionym trzydziestolatkiem, który wiedzie swoje życie w sposób odwrotny do Dianne i Davida – właśnie zwolniono go z pracy, jest samotny, bez perspektyw i zatrudnienia. Na szczęście film to taka przestrzeń, w której dwa odrębne światy – dwie lub trzy linie, które nie mają prawa się przeciąć – jednak się przecinają.

Co wynika z tego spotkania, z tego przecięcia? Konfrontacja, w której bohaterowie opuszczają swoje „życia na niby”, aby przekonać się, czy są już gotowi na rzeczywistość poza sferą marzeń, wspomnień i aspiracji. Reżyser nie zapomina jednak o widzu i wprowadza do zwyczajnych scen nienachalny humor, który rozluźnia atmosferę. Idealna odtrutka na filmy pokroju „Die My Love”.

„LOVE…..MADNESS…….MADNESS…….LOVE”

Tylko tyle zdecydowała się zawrzeć Lynne Ramsay w Canneńskim programie jako opis swojego pierwszego od 8 lat pełnometrażowego projektu, sugerując z góry, że powinniśmy przygotować się na doświadczenie, które zamiast streszczać, widz musi po prostu przeżyć. Pozostając blisko motywów które od zawsze przejawiały się w jej twórczości (rodzina jako kruchy konstrukt, poszukiwanie bliskości w świecie nieczułym na nią), poszukuje tym razem odpowiedzi na pytanie, dokąd prowadzi nas płomienna miłość?

Czy uczucie, które działa z taką intensywnością jak to które widzimy w otwierającej sekwencji pomiędzy postaciami Jennifer Lawrence, od pierwszych sekund zapowiadającej swój najlepszy występ w karierze, a Roberta Pattinsona, może trwać wieczność? Czy w swojej najbardziej zwierzęcej formie jest skazane na powolne wygasanie pod naciskiem zewnętrznych oczekiwań i prozy życia? Czy ograniczenia narzucane na nie przez powszechnie przyjęty za „normalny” model rodziny, prowadzą raczej do jego stabilizacji, czy wręcz przeciwnie- rozpadu. Choć może to brzmieć banalnie, właśnie dlatego rozpocząłem ten wywód od opisu autorki, bo “Die My Love”, to poza absolutnym masterclassem aktorsko-reżyserskim, przede wszystkim film który ucieka prostym klasyfikacjom, każąc widzowi wejść prosto w buty bohaterki, czując jej żądze, strachy, zagubienie i złość w taki sposób, aby każdy doświadczył tych najprostszych, acz najbardziej dotkliwych, momentów w związku, dla którego próba nuklearna, może okazać się nie do przejścia.

Mateusz Nowak &  Łukasz Mikołajczyk

Jaja w tropikach & Czas apokalipsy

„Z nadmiaru zawsze się coś rodzi – wielka sztuka powstała z wielkich strachów, wielkiej samotności, wielkich zahamowań…” – Anaïs Nin.

Ten cytat francuskiej pisarki doskonale oddaje legendarny status Czasu Apokalipsy. Arcydzieło Francisa Forda Coppoli zrodziło się z nadmiaru strachu i traumy po wojnie w Wietnamie, stanowiąc zarówno gorzką refleksję, jak i stanowcze ostrzeżenie przed mroczną stroną ludzkiej natury. Reżyser, opierając się o Jądro ciemności Josepha Conrada, zwizualizował lęki i egzystencjalne rozterki poprzez tragiczną i szaleńczą samotność Pułkownika Kurtza, uzyskując w ten sposób ponadczasowy dramat wojenny.

Jednak nie każda opowieść o wojnie przyjmuje tak apokaliptyczny  i wzniosły ton.

Na zdecydowanie inną formę wyrazu zdecydował się Ben Stiller. Jego Jaja w tropikach to niezwykle sprawna satyra na Hollywoodzką recepcje wojny, gdzie zamiast mistycznej wędrówki ku ciemności otrzymujemy absurdalną farsę. Takie wyśmianie patosu charakterystycznego dla kina wojennego poskutkowało jedną z najbardziej ikonicznych i zabawnych komedii w historii. 

Kontrast obu filmów doskonale obrazuje, jak zróżnicowana może być dla artystów inspiracja silnymi emocjami. Podczas gdy Francis Ford Coppola stworzył swoje opus magnum, oferując widzom katharsis przez tragedię; Ben Stiller zmierzył się z tematem traumy wojennej poprzez wyśmianie wielkich strachów zakorzenionych w społeczeństwie.

Szymon Mazurkiewicz

The Rocky Horror Picture Show & Suburbia

Odkrywanie siebie to podróż, która nigdy tak naprawdę się nie kończy. Zaczyna się często w młodości, ale trwa całe życie. Zawsze można natknąć się na coś nowego, co każe zadać pytanie: kim właściwie jestem? Właśnie o tym mówią dwa z pozoru zupełnie różne filmy – The Rocky Horror Picture Show i SubUrbia. Oba pokazują, że zagubienie i pragnienie bycia sobą to doświadczenia, które łączą nas wszystkich, choć przeżywamy je w zupełnie innych rytmach.

The Rocky Horror Picture Show zaczyna się dość niepozornie. Młodej parze narzeczonych -Janet i Bradowi psuje się samochód. Szukając pomocy, trafiają do zamku ekscentrycznego doktora Franka N. Furtera – gospodarza, który właśnie stworzył swojego idealnego kochanka, Rockiego Horrora. To, co początkowo wygląda jak parodia horroru klasy B, przeradza się w szalony musical o wolności i pragnieniu. Każda ikoniczna już piosenka, każdy gest to odrzucenie norm, i tym samym zachęta, by przestać się bać i po prostu być sobą, nawet tą najbardziej szaloną i dziką wersją. Film Jima Sharmana to karnawał wolności, który pod błyszczącą, queerową i kiczowatą otoczką porusza bardzo prawdziwe tematy, które dotyczą każdego z nas.

SubUrbia Richarda Linklatera to z kolei jego ciche przeciwieństwo. Zamiast świateł sceny mamy światło neonów przed sklepem monopolowym. Grupa nastolatków spędza tu każdy swój wieczór, pijąc, gadając i udając, że mają wszystko pod kontrolą i wiedzą dokładnie co robią. Ich bezruch przerywa wizyta dawnego kolegi, który wyjechał z miasteczka i zrobił karierę jako gwiazda muzyczna. Spotkanie z kimś, komu się udało, tylko pogłębia ich bezsilność. Linklater opowiada o młodości, która nie ma dokąd pójść i o rozmowach, które nic nie zmieniają. Nastolatki, choć przekonane o swojej racji, gubią się w dorosłym życiu. Nie wiedzą, czego chcą, co mają ze sobą zrobić czy jakie studia wybrać. SubUrbia to film o marzeniach, które trudno wypowiedzieć głośno, w strachu przed byciem sobą.

Na pierwszy rzut oka te dwa filmy nie mogłyby być bardziej od siebie różne: jeden roztańczony, ekstrawagancki i barwny, drugi cichy, szary i pełen niedopowiedzeń. A jednak oba zadają to samo pytanie o to, co znaczy być sobą, kiedy świat oczekuje, że będziesz kimś innym. Rocky Horror Picture Show wykrzykuje tę wolność w rytmie glam rocka, SubUrbia przemilcza ją w ciszy nocnego parkingu. Razem tworzą portret amerykańskiej młodości, rozdartej między pragnieniem ucieczki a strachem przed tym, co będzie, gdy naprawdę się odważymy poszukać siebie.

Barbara Winkel