Podsumowujemy MFF T-Mobile Nowe Horyzonty 2017

Podsumowujemy MFF T-Mobile Nowe Horyzonty 2017

Reporterzy Akademickiego Radia LUZ przez dziesięć dni relacjonowali na żywo to, co działo się na 17. festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. Po zakończeniu wrocławskiego święta filmu zebrali swoje doświadczenia i wspólnie przedstawili wizję tegorocznej edycji imprezy. Nie tylko postarali się oddać to, jak wydarzenie zaprezentowało się od strony teoretycznej i organizacyjnej. Spróbowali także wyłuskać z 200 przedstawionych dzieł te, które ich zdaniem zasłużyły na wspomnienie – pozytywne lub nie – ale przecież to właśnie dyskusja jest najlepszym towarzyszem każdego kinomana. 


Katarzyna Aszkiełowicz
 

Po jedenastu dobach przebywania gdzieś na granicy filmowego snu i normalnego szarego życia czas powrócić do rzeczywistości. Następne dni przyniosą nam iście apokaliptyczny obraz zwijanych nowohoryzontowych dekoracji i porozrzucanych, nikomu już niepotrzebnych festiwalowych programów. Przyszedł czas na pochylenie się nad tytułami, które zostały z nami po przejściu opiewającej w 200 tytułów filmowej fali. Tegoroczna edycja Nowych Horyzontów była poważna, zdaje się biorąca niezwykle serio swoje hasło Kino, które budzi. Osobiście nie mogę zgodzić się z tym hasłem, ponieważ codziennie musiałam uciąć sobie chociaż 15-minutową drzemkę w sali kinowej, by wytrwać cały dzień festiwalu. A co oglądałam kiedy nie spałam?

Niemiłość (2017) reż. Andriej Zwiagincew

Reżyser nominowanego do Oscara Lewiatana wygłasza surową, ale wielowymiarową elegię do miłości, której tak naprawdę nigdy nie było. Najnowszy film Zwiagincewa zabiera nas do listopadowej Moskwy, której mroźne i przytłaczające oblicze jest ilustracją nie tylko do historii rozpadu małżeństwa, ale również swoistym komentarzem do sytuacji politycznej w Rosji. Borys i Żenia są w trakcie rozwodu, oboje są również w nowych związkach. Przeszłość byłaby względnie łatwa do pozostawienia jej za sobą, gdyby nie ich dwunastoletni syn – dziecko niechciane, którego nawet nie można nazwać owocem miłości. Zwiagincew skupia się jednak nie na dramacie chłopca, lecz na uczuciowej atrofii, która ogarnęła dorosłych. Nie szuka dla nich wymówek w postaci biedy, używek, depresji czy bezpośredniego wpływu polityki na ich życie. Bohaterowie to przedstawiciele rosyjskiej klasy średniej. Spokój ich serc zaburzony jest jedynie przez to, że się nie kochają. Dawno nie widziałam tak przytłaczającego w swojej autentyczności filmu. Drobiazgowość w przedstawieniu emocji bohaterów oraz ściskająca żołądek atmosfera beznadziei doprowadziły mnie to stanu, w którym trudno było mi powstawać z fotela po zakończonym seansie. Niemiłość to ostrzeżenie przed skutkami niepielęgnowania w sobie umiejętności kochania.

Photon (2017) reż. Norman Leto

Nie miałam wobec tego filmu wielkich oczekiwań. Spodziewałam się ewentualnie wizualnej kokieterii; uczy dla oka, która pokrzepi mnie po nowohoryzontowych propozycjach z gatunku slow cinema, w których dominowały długie ujęcia scen rodzajowych (Wszystkie miasta północy, Samotnie na plaży pod wieczór, Gdy zapadnie wzrok). Norman Leto jednak zaserwował widzom spektakularną lekcję fizyki i biologii, podszytą ontologiczną myślą i sugestywnymi animacjami. Jak to się stało, że na początku nie było nic prócz Słowa lub gigantycznej energii skumulowanej w jedynym punkcie? A potem przyszła światłość – jak z tych wszystkich kwarków, fotonów i atomów powstał człowiek, który jest w stanie budować samoloty i drapacze chmur? Jaka czeka nas przyszłość – i co z tymi latającymi samochodami? Delikatnie chrypiący głos Andrzeja Chyry prowadzi nas przez meandry wiedzy na temat ludzkiego gatunku, a twórcy filmu nie zachwycają się pięknem natury ani nie przedstawiają jej w przerażającym świetle. Chłodnym okiem naukowca starają się opowiedzieć o tym, co jest nam najbliższe, czyli o nas samych. Pod koniec projekcji przychodzi do głowy tylko jedna myśli: gdyby tak uczyli w szkołach…

Manifesto (2015) reż. Julian Rosefeldt

Jedno z moich większych rozczarowań tego festiwalu. Obiecano mi aktorski masterclass w wykonaniu Cate Blanchett, jednak wygłaszanie futurystycznych i dadaistycznych postulatów, na przemian z manifestem komunistycznym, może przerosnąć każdego. Możliwe jednak, że takie od początku miało być założenie tego projektu. Podkreślam to słowo, gdyż Manifesto było pierwotnie instalacją artystyczną w jednym z austriackich muzeów. Ukazanie absurdu i bełkotu sztuki współczesnej, pozwolenie widzowi fizycznie i intelektualnie odczuć, że kontakt z manifestami pewnych samozwańczych artystów jest niezwykle bolesny – takie intencje kupuję. Sprawa będzie wyglądać o wiele gorzej, jeżeli twórcy Manifesto tak naprawdę chcieli przeszczepić postulaty Marinettiego i Marksa na współczesny grunt, otaczając to przejaskrawionymi minami Blanchett i nieśmiesznymi humorem. Jeżeli bełkotem mamy zwalczać bełkot, to ja wolę w zapętleniu oglądać zajawkę festiwalową Kina Protestu i protestować przecież takim filmom.

Józef Poznar
 

Wrocławskie święto kina dobiega końca. Przez dziesięć dni byliśmy świadkami niesamowitego spektaklu, kiedy to wychodząc na ulice miasta najczęściej poruszanym tematem, jaki można było zasłyszeć u przechodzących ludzi były filmy. Dokumentalne i fabularne, artystyczne i bezpośrednie, najnowsze – ale też najstarsze. Hasło przewodnie tegorocznej edycji festiwalu, "kino, które budzi" można było interpretować na różne sposoby. Jest sposób dosłowny, kiedy po nocy spędzonej w Arsenałowym Klubie Festiwalowym należało wstać wcześnie rano by obejrzeć jeszcze więcej filmów. Jest budzenie oklaskami przy wyjątkowo długich filmach, no mnóstwo pomysłów.

Jednak ja wolę inną interpretację. Festiwal Nowe Horyzonty zaserwował nam kino, które budzi do dyskusji. Wrocławianie, choćby poprzez wypełnianie sal kinowych przy każdym seansie, po raz kolejny udowodnili swoją chęć w aktywnym uczestniczeniu w życiu filmowym, kulturalnym. Niektóre pokazy były doskonałymi przykładami Ciężko na tego typu festiwalach wymieniać najlepsze filmy, skoro tak bardzo się między sobą różnią, że porównywać je do siebie mija się z celem. Podobnie ciężko mówić o najgorszych, skoro trafiły do selekcji to jakąś, chociażby najmniejszą wartość musiały ze sobą nieść. Jednak nakłoniony do wyszczególnienia tylko trzech z pokazywanych filmów, nie miałbym problemu z doborem:

DOBRY

Oglądając go w dzień otwarcia festiwalu, powiedziałem do współtowarzyszy w kinie: "to jest dopiero wysoko postawiona poprzeczka na resztę seansów." A Ghost Story autorstwa Davida Lowery'ego bardzo szybko podbił moje serce i sprawił, że długo nie mogłem się go pozbyć ze swojej pamięci. Dalej nie mogę. Historia ducha w prześcieradle, który zaklęty tkwi w przestrzeni, intryguje na każdym kroku. W półtorej godziny porusza motywy straty i żalu, ale także przemijania i pozostawianego po sobie dziedzictwa. W rozmowie z reżyserem poruszyliśmy te tematy, zastanawiając się, jak reakcje publiczności wpłynęły na percepcję tego filmu.
 

 

A Ghost Story nie jest filmem, który każdemu przypadnie do gustu. Nie zmienia to jednak faktu, że pod względem wykonania technicznego mówimy tu o cichym arcydziele, które imponuje w detalach, a nie w przytłaczającej skali. Dla mnie? Potencjalnie jeden z najlepszych filmów tego roku.

ZŁY

Zła fama potrafi skrzywdzić dzieło i nakłonić nas do wyrobienia sobie opinii bez uprzedniego obejrzenia. Wydaje mi się jednak, że dobra fama może wyrządzić o wiele więcej krzywdy.

O filmie Twój Vincent przed jego premierą mówiono bardzo dużo. O nakładzie pracy, jaki został włożony, o misternym malowaniu każdej klatki, farbami na płótnie. O potężnym zespole artystów i o koprodukcji polsko-brytyjskiej, która przyciągnęła do siebie gwiazdy naprawdę dużego formatu. Wszyscy chcieli być częścią tego niesamowitego widowiska.

I faktycznie zobaczenie jak obrazy Vincenta van Gogha ożywają na ekranie może robić wrażenie. Problem w tym, że nie przekłada się to na dobry film. Każdy z tych statycznych, oryginalnych obrazów holenderskiego mistrza opowiadał jakąś historię, fragment z jego życia. Próba skonsolidowania ich w jedno filmowe dzieło sprawia, że ładunek emocjonalny zlewa nam się bezkształtną masę i gdzieś ucieka. Historia rodem ze złej gry przygodowej oraz jednowymiarowe postacie bez osobowości, rzeczy, które powinny być rdzeniem filmu, tu zostały potraktowane po macoszemu. Ech, gdyby tylko to był film krótkometrażowy…

BRZYDKI

Mówiąc jednak brzydki, nie mam tu bynajmniej na myśli sfery wizualnej. W kultowym westernie Sergio Leone, okraszony przydomkiem 'Brzydki' Tuco nie wpasowuje się w spektrum dobra i zła wyznaczone przez postaci Clinta Eastwooda i Lee Van Cleefa. Jest gdzieś tam z boku, przeskakując z nogi na nogę między moralnymi granicami dobrego smaku.

Una w reżyserii Benedicta Andrewsa robi dokładnie to samo.

Jestem przekonany, że w tym roku na Nowych Horyzontach nie było drugiego takiego filmu, który wywołałby tak skrajne emocje. Obrazu, który podzieliłby widownię do tego stopnia, że jeszcze parę dni po seansie wywoływał rozgorzałą dyskusję niestroniącą od inwektyw. Krytycy mówili o nim, że jest "niezwykle groźny", inni, że "szkodliwy". Ludzie wychodzili z seansu obrzydzeni będąc świadkami moralnego horroru. Ten film jest przyczynkiem do etycznego rozrachunku, którego nikt nie chciał podejmować. Jednak wolę kino bulwersujące, wywołujące niechciane, negatywne emocje i nie tyle podnosi rękawicę dyskursu, co rzuca pierwsze ciosy w brzuch, od filmów nudnych, bezpiecznych, o których zapomina się trzy sekundy po rozpoczęciu się napisów końcowych.

Julia Szulc
 

Przez te niezwykłe trzynaście dni udało mi się pójść na niemalże 20 pokazów i zobaczyć na nich prawie 30 filmów. Zastanawiałam się, jak spośród tylu dzieł wybrać i opisać zaledwie trzy. Najciekawsze? Najgłośniejsze? Najbardziej niepozorne? Postanowiłam jednak wybrać te produkcje, które przychodzą mi na myśl jako pierwsze, gdy myślę o festiwalu.

Dead Slow Ahead (reż. Mauro Herce)

To bez wątpienia najnudniejszy film festiwalu. Nużący, usypiający, bez jakiejkolwiek akcji. I choć może wydawać się, że wytknęłam właśnie wady tej produkcji, to w rzeczywistości cała siła "Dead Slow Ahead" tkwi w tychże określeniach. Reżyser Mauro Herce zabiera widzów w podróż donikąd na pokładzie frachtowca Fair Lady i od samego początku nie obiecuje relaksującego rejsu. Na własne życzenie stajemy się bowiem częścią surowego industrialnego labiryntu, więźniami skazanymi na egzystencję w rytm wielkiego metalowego organizmu. Niczym duchy błądzimy wśród korytarzy pokładu, obserwując rutynowe zajęcia robotników o otępiałych twarzach i podsłuchując ich przerywane brakiem zasięgu rozmowy telefoniczne z bliskimi. Podczas drogi towarzyszą nam jedynie jednostajne światła urządzeń pokładowych i monotonne odgłosy okrętowej machinerii przypominające bicie wielkiego serca.

Od razu po seansie nasunęła mi się myśl, że tego filmu po prostu nie wolno oglądać w innym miejscu niż na sali kinowej – to właśnie ciemność i otaczający widza dźwięk wprowadzają go w pewien rodzaj hipnozy i otępienia (a widać to było najlepiej po twarzach ludzi wychodzących z sali po seansie). Produkcja Herce'a od razu przypadła mi do gustu, bowiem kultywuje tak ceniony przeze mnie nurt filmów dokumentalnych nie tylko prezentujących tematyczne obrazki, ale synestezyjnie oddziałujących na widza, ukazując całą naturę, atmosferę i odczucia związane z obiektem-tematem. Na Nowych Horyzontach wiele filmów reprezentuje (jakże uwielbiany tam) nurt slow cinema. W tym wypadku jest to prawdziwie dead slow cinema i to w najlepszej odsłonie.

Podwójny Kochanek (reż. François Ozon)

Tak się złożyło, że miałam okazję być na filmie otwierającym tegoroczną edycję Nowych Horyzontów. Opis filmu nie brzmiał szczególnie zachęcająco, ale postanowiłam sprawdzić, co wybrano jako wstęp do tegorocznej edycji. Film Françoisa Ozona promowany był przede wszystkim jako thriller erotyczny i body horror do tego stopnia, że można było wręcz pomyśleć, że będziemy mieli do czynienia z produkcją naprawdę odważną. Cóż, widzowie, którzy nastawili się na takie widowisko zapewne wyszli z kina nieco rozczarowani. "Podwójnego kochanka" z pewnością nie określiłabym żadnym z tych opisów, a najwyżej zostawiłabym samo "thriller", choć i tu można się sprzeczać.

Ozon prezentuje nam starannie wykonaną wydmuszkę, która stara się być czymś więcej niż jest, nadrabiając własne braki pięknymi obrazkami. A "obrazki" rzeczywiście są piękne i na uwagę zasługują tu choćby sceny w muzeum czy wytworne paryskie wnętrza. Jednak po wyłuskaniu fabuły z tych ozdobników okazuje się, że dostaliśmy tak naprawdę płytką jednowątkową historię nadającą się co najwyżej na krótki metraż. O wadach i niedociągnięciach "Podwójnego…" można by długo mówić, jednak wyjątkowo irytowały mnie liczne sugestie, które stały się w pewnym momencie zbyt liczne tak, jakby twórcy bali się, że któryś z widzów nie dostrzeże tej bijącej z ekranu symboliki i nawiązań.
Na szczęście produkcja Ozona niewiele miał wspólnego z resztą filmowego menu Nowych Horyzontów i po kilku lepszych seansach można było puścić ten pretensjonalny film w niepamięć.

Bliskość (reż. Kantemir Bałagow)

Rosyjską produkcją Kantemira Bałagowa zamknęłam swoje Nowe Horyzonty w tym roku. Po męczącej niedzieli będącej ostatnią szansą na zobaczenie zaległych filmów udałam się na salę kinową, nie oczekując już niczego konkretnego. Po dwóch godzinach wyszłam z niej naprawdę zadowolona, bo udało mi się zobaczyć wspaniałe zwieńczenie festiwalu.

Bałagow przenosi nas w sam środek żydowskiej wspólnoty u schyłku ubiegłego wieku. Absolutną podstawą i najbardziej pielęgnowaną wartością jest tu lojalność do własnego "plemienia", która jednak ma dwa oblicza. Przekonujemy się o tym za pośrednictwem głównej bohaterki Ilany (niesamowita gra aktorska Darii Zhovner!) buntującej się przeciw narzuconym normom i nakazom społeczności. Pyskata, uparta i pełna beztroskiej młodzieńczej energii Ila jest postacią, której nie da się nie lubić, ale jednocześnie zachowuje swoją autentyczność i idealnie wpisuje się w surową kaukaską rzeczywistość. Przyparta do muru, sama przeciwko wszystkim, zmuszona jest porzucić własne przekonania na rzecz wspomnianej wcześniej lojalności, a stawka jest tym razem naprawdę wysoka.

Zwykły-niezwykły obraz Bałagowa w gruncie rzeczy nie prezentuje niczego nowego, a jednak ciężko się od niego oderwać. Poza drogą przez dorastanie młodej Żydówki serwuje nam również obraz relacji – od tych między członkami różnych grup etnicznych, przez te żydowskie, aż po rozpadające się więzy rodzinne. Zdecydowanie warty obejrzenia debiut 26-letniego Rosjanina.

17. Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty był dla mnie tym pierwszym. Spodziewałam się solidnej dawki ambitnego kina, wachlarza przeróżnych gatunków i okazji do obejrzenia produkcji, które nie sposób obejrzeć gdziekolwiek indziej. Nie tylko nie rozczarowałam się, ale również dostałam dużo więcej. Fantastyczne koncerty, wystawy, spotkania z twórcami, ludzie i cała atmosfera sprawiały, że najchętniej przez te niemalże dwa tygodnie zamieszkałabym we wrocławskim Kinie Nowe Horyzonty, by móc doświadczyć jak najwięcej spośród wszystkich tych atrakcji.

Nijak mogę odnieść się do poprzednich edycji, ale z pewnością mogę stwierdzić, że tegoroczna w stu procentach spełniła moje oczekiwania. Na początku nieco bałam się, że zbyt często poruszane będą tematy polityczne i światopoglądowe, ale organizatorzy zadbali o dobre wyważenie tematyczne i gatunkowe filmów.