Sevdaliza – Dormant
Z ukochanymi artystami jest tak, że przyświeca nam dewiza: apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ison Sevdalizy doszczętnie zmiażdżył mnie kilka lat temu, dając nadzieję na początek kariery artystki kompletnej. Sevdy, pełnej wielkiej pasji do elektronicznego popu, awangardy, trip-hopowych beatów, sięgania do bliskowschodnich korzeni i futuryzmu. Od samego początku perska wizjonerka skupiała się na poruszaniu słuchaczy osobistymi refleksjami na tematy funkcjonowania we współczesnym świecie, oddając to w poetyckich narracjach przepełnionych przemyślanym artyzmem. Śledziłam jej zmagania z kwarantanną, podczas której wrażliwie dzieliła się z fanami postrzeganiem destrukcji i siebie, radzącej sobie z przytłaczającym okresem. W dzielonych publicznie czynach i słowach, jednocześnie chroniąc swoją prywatność i unikając mediów, Sevdaliza zbudowała od 2017 roku sylwetkę kobiety żyjącej sztuką w każdym jej formacie.
Po latach skrupulatnego tworzenia utworów podsycających duże oczekiwania względem twórczości Alizadeh, artystka wypuściła Shabrang. Krążek tak różny od hipnotycznego, mocnego debiutu. Drugi album Iranki to przede wszystkim jej jasna strona medalu, skupiona wokół delikatniejszych emocji, sennego nastroju rozchodzących się brzmień z różnymi inspiracjami – od klasycznych ballad pełnych histerycznego wycia, przez powroty do stylistyki wydań trip-hopowych z zeszłych dekad, po bliskowschodnie melodie, podkreślone elektronicznymi niuansami. Poza poznanymi już w poprzednich miesiącach utworami, perłą albumu okazał się Dormant. Dzieje się dużo, choć po kilku odsłuchach trafi do was, że tylko w tym chaosie mogła znaleźć się Sevdaliza w 2020 roku. Łapiąca się złamanych dźwięków, długich instrumentali, chwiejnego wokalu oraz impresji, zamkniętej w bogatym świecie muzyczki. A po wszystkim, jak zawsze mamy ochotę na więcej.
Ania Lalka