Relacja: Jak to na tym Wrosoundzie 2021 było?

Relacja: Jak to na tym Wrosoundzie 2021 było?

Gołębie promujące festiwal. O co dokładnie z nimi chodziło, nie skumał chyba nikt, ale dzieciaki obecne na festiwalu były absolutnie wniebowzięte. – fot. Mikołaj Bensdorff

Na pewno rzuciły Wam się w oczy intensywne, kolorowe plakaty z ludźmi przebranymi za ptaki wiszące na przestrzeniach reklamowych rowerów miejskich i słupach ogłoszeniowych. Zwiastowały największy wrocławski festiwal muzyki popularnej w tym roku. Trzeba było chwili, by wszechobecne gołębie zniknęły z Wrocławia, tak jak i my potrzebowaliśmy chwili oddechu po tym szalenie intensywnym weekendzie. Na szczęście we are back, wypoczęci i pełni wrażeń muzycznych oraz estetycznych, gotowi, by podzielić się wszystkimi ploteczkami z tegorocznej edycji WROsound Festiwalu. Przekonajcie się sami, czy warto rozważyć udział w następnej edycji albo chociaż zwrócić uwagę na artystów, którzy zaprezentowali tam swoje umiejętności. 

 

Choć w ramach pasma Artysta Tygodnia informacje o WROsoundzie towarzyszyły nam na antenie Radia LUZ przez cały tydzień, pozwolę sobie przypomnieć kilka faktów raz jeszcze, tak, by osadzić tekst w odpowiedniej czasoprzestrzeni. Wydarzenie trwało dwa dni, 16 i 17 lipca, a zorganizowane zostało przez Strefę Kultury Wrocław. W ramach koncertów przygotowano dwie sceny oraz kilka stoisk z warsztatami lifestylowymi, bowl dla rolkarzy i cykl spotkań o kulisach wrocławskich kolektywów. Wszystko na terenie placu Solnego oraz w podwórku Impartu.

Scena Główna w trakcie koncertu Tomasza Makowieckiego. – fot. Mikołaj Bensdorff

Reklamowany hasłem urban jungle, po wejściu na teren placu Solnego WROsound wydawał się jak na dżunglę całkiem nieźle zorganizowany. W porównaniu z innymi festiwalami plenerowymi w całej Polsce, np. z chorzowskim FESTEM czy trójmiejskim Open’erem, gdzie przejście z jednego krańca na drugi potrafi zająć dobrą godzinę, wrocławskie wydarzenie jest naprawdę mikrusem. Łatwo je ogarnąć wzrokiem i skorzystać z każdej przygotowanej atrakcji. Na miejscu znalazły się oczywiście foodtrucki z jedzeniem i napojami, ale strefa rekreacyjna była przede wszystkim rozległym terenem zielonym z krzesłami i fotelami ustawionymi wśród drzew. Trzeba było naprawdę silnej woli, by zwlec się z trawy, przestać sączyć orzeźwiającą lemoniadę i wziąć udział w choć jednym z warsztatów. Być może dlatego renowacja mebli nie cieszyła się obłożeniem, a taborety papierem ściernym piłowane były przez zaledwie kilka osób. Trochę większe zainteresowanie wzbudził tor dla rolkarzy i wrotkarzy, na którym brylowało kilka dziewczyn w sposób wręcz onieśmielający. 

Najbardziej skuteczne wydawało mi się jednak podjęcie działań proekologicznych i prospołecznych, które czasem bywają tylko mrzonką i chwytem reklamowym, tutaj raczej zadziałały. Byli wolontariusze z Fundacji Cząstka Ciebie, którzy zbierali pieniądze na terenie festiwalu, śmietnikowy deal z Ekosystemem, sadzenie drzew ze start-up’em Dotlenieni.org oraz  dostępność dla osób niepełnosprawnych, co przecież powinno być  obowiązkowe już od dawna. Zdecydowanie największy plus daję dla wszechobecnej, dostępnej przez cały czas trwania festiwalu kranówki rozdawanej samej lub z cytryną i ogórkiem. Pomińmy już ważną i godną podziwu promocję picia wody z kranu, bo gdy na dworze panuje prawie 30 stopni, a festiwal posiada tereny niezacienione, woda dla każdego jest już kwestią bezpieczeństwa. Na podobnych wydarzeniach uczestnicy do wyboru mają albo szmuglowanie własnych napoi, albo wydawanie horrendalnych ilości pieniędzy na coś, co jest niezbędne prawie jak tlen. Może na tekście wydaje się to tylko szczegółem, ale gdy w pełnym słońcu tańczycie do ulubionego zespołu, a na boku czeka na Was wolontariusz z kubkiem wody, trudno nie opanować wdzięczności dla MPWiK Wrocław.

Śródmiejskie sedesowce i Most Grunwaldzki górujące nad terenem placu Solnego. Ikony wrocławskiej architektury  zdecydowanie przyczyniły się do zbudowania niepowtarzalnego klimatu festiwalu. – fot. Mikołaj Bensdorff

Takie atrakcje są szczegółami tworzącymi klimat festiwalu, ale to co przyciąga publikę, to nie kranówka czy foodtruck Ośmiu Misek, tylko oczywiście warstwa muzyczna. Żeby zbudować napięcie, Scenę Główną zostawmy sobie na deser, a na razie przenieśmy się na drugą stronę ulicy, czyli z placu Solnego w podwórko Impartu. Tam właśnie ustawiono drugą, mniejszą z festiwalowych scen, którą nazwano Tak Brzmi Wrocław. 

Przez lata do programu (zgodnie z nazwą imprezy) zapraszano artystów odpowiedzialnych za to jak brzmi Wrocław. Formułę po czasie rozszerzono o koncerty zagranicznych wykonawców, ale lokalny patriotyzm pozostał – co roku miano kuratora otrzymywała inna postać ze świata wrocławskiej muzyki (2017 – Marcin Cichy z duetu Skalpel, 2018 – muzycy z grupy EABS, 2019 – Maciek Szabatowski, dziennikarz Radia RAM). W tegorocznej edycji line-up był wręcz międzynarodowy, a o kuratorze też jakoś zapomniano. Elementem odpowiadającym za wrocławskość festiwalu stała się scena Tak Brzmi Wrocław. To tam postawiono na wyłącznie wrocławskich artystów, choć czynnikiem, który otworzył festiwal na miasto w pierwszej kolejności stała się, w moim przekonaniu, dostępność do sceny praktycznie prosto z ulicy. O ile na koncerty Sceny Głównej wpuszczano tylko za okazaniem wejściówek kupionych odpowiednio wcześniej, o tyle na podwórko Impartu mogli zawędrować nawet losowi spacerowicze, co zresztą działo się praktycznie bez przerwy. Sytuacja win-win: dla Wrocławian było to kolejne fascynujące popołudnie, dla wrocławskich kolektywów i artystów dobra promocja. Szkoda, że  rozmowy w ramach Dogrywek, czyli spotkań wokół muzyki organizowanych na co dzień w Barbarze odbywały się wtedy, gdy pierwsze koncerty na Scenie Głównej, przez co większość uczestników festiwalu nie wzięła ich pod uwagę. Jestem pewna, że zaplanowanie ich jako starterów na początek każdego z festiwalowych dni zapewniłoby im dużo większą popularność. Ja również z ciężkim sercem zamiast rozmów wybrałam koncert Coals, ale przynajmniej mam teraz świetny pretekst, by wybrać się na najbliższe spotkanie już z powrotem przy ulicy Świdnickiej.

Od lewej: Marcin Masło, dziennikarz z redakcji muzycznej Radia LUZ oraz Meek, Oh Why?, jeden z artystów który wystąpił w pierwszy dzień festiwalu. – fot. Mikołaj Bensdorff

Najwięcej emocji z pewnością zagwarantował line-up Sceny Głównej. Gwoli ścisłości: w piątek zaprezentowali się HVOB live, Syny, schafter, Meek, Oh Why? oraz Coals, natomiast dzień później w tym samym miejscu słuchacze przeżyli wieczór z Thylacine, KAMP!, Baaschem, Tomaszem Makowieckim i MIN t.

Łukasz Rozmysłowski w trakcie występu. Połowa duetu Coals odpowiada w nim za produkcję muzyki. – fot. Mikołaj Bensdorff

Wielkie otwarcie festiwalu zagwarantowali Kacha Kowalczyk i Łukasz Rozmysłowski. Choć w ubiegłym roku święcili muzyczne sukcesy ze swoją drugą studyjną płytą i audycją w newonce.radio, publikę zgromadzili niewielką. Może wynikało to z grzejącego jeszcze słońca, na szczęście grupa nie zraziła się odbiorcami siedzącymi raczej w strefie relaksu niż w pierwszych rzędach i wykazali się absolutnym profesjonalizmem. Kacha często przyznaje, że woli śpiewać, niż animować publikę, ale z pomocą swojego partnera z zespołu nie dość, że pograli, to jeszcze przekazali kilka naprawdę ciekawych informacji o nadchodzącym wielkimi krokami nowym materiale. Mnie najbardziej podekscytowała nieoficjalna premiera singla Miraż, i nie, ani trochę nie miałam nadziei, że Żabson akurat zaplątał się gdzieś we Wrocławiu i wpadnie na moment na scenę…

Moją uwagę przykuł też Meek, Oh Why?, który gdzieś kiedyś przewijał się w moich playlistach, ale nigdy nie poświęciłam mu więcej czasu. Był to błąd! Okazało się, że artysta na scenie nie tylko rapuje, ale też gra na trąbce i jest to stały element każdego z jego występów. Łącząc jazz, hip-hop i elektronikę, objawił się na WROsoundzie jako artysta zdecydowanie nietuzinkowy. Sympatycznym akcentem było też jego wyjście do fanów zaraz po własnym koncercie. Wśród WROsoundowych artystów takie podejście okazało się rzadkością. 

Koncert schaftera w pierwszy dzień trwania festiwalu. Choć artysta osiągnął pełnoletność niedługo przed swoim występem we Wrocławiu, zgromadził prawdziwe tłumy – fot. Mikołaj Bensdorff

Kolejnym wartym wspomnienia koncertem był występ Wojciecha Laskowskiego, czyli schaftera. Tu jednak artyście obok słów uznania należy się też kilka uwag raczej krytycznych, zwłaszcza za dziury w pamięci. Na szczęście raper ma wierną publikę która znała jego teksty lepiej niż on sam i nierzadko mu bardzo pomagała. Nie wiem, jak zapatrujecie się na występy na wielkich scenach – niektórzy liczą po prostu na możliwość odsłuchu swoich ulubionych kawałków na żywo, inni oczekują prawdziwego show. Jeśli jesteście z tej pierwszej grupy, koncert schaftera na pewno by Was usatysfakcjonował. Wojtek wyszedł, przywitał się, potem pośpiewał, trochę pospacerował w prawo i lewo, na koniec podziękował i potuptał po schodkach z powrotem na ziemię. No i git, tak też można. Ja jednak mam pewien niedosyt. Brakowało mi trochę nawiązania kontaktu z publiką, zaangażowania, autentycznych emocji. Polscy raperzy to niestety osoby którym zdarza się popełniać niedociągnięcia z różnych kategorii – czy to w tekstach, czy muzycznie, czy w kwestii kultury osobistej. Jedyne, co ich wyróżnia, to koncerty – te zawsze przesycone są intensywnością, szczerością wykonania oraz czystą, nieskrępowaną zabawą. W tym wypadku schafter bawił się średnio, publika trochę lepiej.  Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Wojtek zdąży jeszcze wykształcić swój własny sposób performance’u, taki, by i on, i jego publika czuła się komfortowo. Ten występ proponuję potraktować jako proces. W końcu przed każdym z artystów stało w lipcu niełatwe zdanie – większość z nich przeżyła długą koncertową przerwę, oczywiście ze względu na pandemię. 

W dymie Piernikowski, za dymem producent 1988. – fot. Mikołaj Bensdorff

No i mój osobisty TOP 1 koncertów na WROsound festiwalu – występ duetu Syny. Jakiś czas temu oficjalnie zakończyli współpracę, a ten występ był jednym z kilku kończących sagę. Absolutnie konieczny do przeżycia zarówno dla wytrwałych fanów, jak i osób które jeszcze ich nie znają oraz jedna z ostatnich okazji by doświadczyć nie tylko wyjątkowej muzyki, ale zrozumieć całe to oniryczno-uliczne uniwersum, które jest do pojęcia w pełni tylko na ich koncertach, owianych, a właściwie zadymionych sławą. Sentymentalne zamknięcie pewnego rozdziału w historii Polskiego hip-hopu miało miejsce i we Wrocławiu, a Syny zrobiły to jak zawsze, czyli na wysokim poziomie. Było dużo, i ciężko, i głośno. Teraz pozostało tylko liczyć na godnych następców. 

Ja i Kacha Kowalczyk po wspólnej rozmowie, do której odsłuchu serdecznie zachęcam! – fot. Mikołaj Bensdorff

Jeśli myślicie, że o tym co działo się na festiwalu WROsound wiecie już wszystko, zapraszam Was do ostatniej gratki jaką przygotowaliśmy z okazji naszego wysłannictwa na Plac Społeczny – reportażu przygotowanego przez Marcina Masło, który zawiera w sobie m. in. mój wywiad z Kachą Kowalczyk z Coals, rozmowę Marcina z Darią Kubasiewicz (współorganizatorką festiwalu) oraz kilka pokrzepiających serce wypowiedzi festiwalowej publiki. Tymczasem ja z niecierpliwością czekam na ogłoszenia co do artystów na następną edycję – zachęcam do trzymania ręki na pulsie i obyśmy zobaczyli się tam już niedługo!

 

Tekst: Zuzanna Pawlak
Nagrania: Marcin Masło