Night Beats

Istnieje spore prawdopodobieństwo, że jeszcze o naszym Artyście Tygodnia nie słyszeliście. Sami niespecjalnie pchają się pod czujne oko mainstreamu a dodatkowo nigdy nie zagrali w Polsce. Pewnym jest natomiast, że z najnowszą płytą „Myth Of A Man” chcą się pokazać od dobrej strony, biorąc za patrona i producenta dość wpływowego Dana Auerbacha. Paradoksalnie to moment najbardziej destrukcyjny w historii zespołu, ale po kolei…
Wszystko zaczyna się jakieś 10 lat temu, kiedy Danny Rajan Billingsley, samotnik, od zawsze wolący brzdąkać na gitarze i malować niż grać w koszykówkę, zaczyna sobie szkicować kształt swojego przyszłego zespołu. Oczywiście, w międzyczasie gra przynajmniej w paru, a patrząc na psychodeliczne korzenie Teksasu – muzyka rockowa była tu właściwie obowiązkowa. I właściwie to ten gość jest tu głównym bohaterem, bo Night Beats z założenia miało być projektem solowym. Jednak współpraca z Jamesem Treagerem i Terekiem Wegnerem (przynajmniej na początku) układała się na tyle dobrze, że trio działało z powodzeniem kilka lat.
Skojarzenie z płytą „Night Beat” Sama Cooka nie jest przypadkowe, choć też nie do końca bezpośrednie. Wprawdzie Night Beats nazywają swoją muzykę psychodelic r’n’b, ale bardziej niż o samo gatunkową deklarację chodziło tu o podkreślenie wyższości szczerości i emocji nad muzyczną perfekcją.
Do tej pory ukazały się cztery albumy Night Beats. Pierwszy – „Night Beats” wcale nie był badaniem gruntu. Był najprawdziwszym garażowym graniem bez asekuracji. Za to z dużą dozą improwizacji. Podobno w czasie pierwszych koncertów było tak hałaśliwie, że nie dało się usłyszeć słów. Trochę podobnie jest z tym debiutem.
„Sonic Bloom” powstawała znacznie dłużej, choć proces produkcyjny był zminimalizowany. Wszystko było nagrywane na żywo. Ale z racji częstych koncertów wizyty w studiu rozciągnęły się znacznie w czasie. Na drugim krążku nie brakuje improwizowanych, pełnych pogłosu długich form jak Catch A Ride To Sonic Bloom czy The New World a cała płyta chyba najlepiej wypełnia formy gatunku jakim jest psychodelic r’n’b.
Rok 2016 przyniósł nie tylko przetasowania w składzie, ale także pierwszą płytę nagraną z producentem „z zewnątrz”. Słuchając utworu H-Bomb wydawać by się mogło, że słucha się jakiegoś wczesnego nagrania Black Rebel Motorcycle Club. Podobne wrażenia miał Robert Lavon Been, lider zespołu, który gdy go usłyszał postanowił, że kiedyś chciałby coś z Night Beats stworzyć. Na płycie „Who Sold My Generation” zagrał na basie, ale także współkomponował. Co najważniejsze, podszedł do tego w zupełnie inny sposób niż do BRMC. Kupił nawet inny bas, wymienił wszystkie efekty – był gościem, a nie gospodarzem.
Sprawa ma się inaczej w przypadku najnowszego krążka grupy „Myth of a Man”. Oficjalne materiały promocyjne głoszą, że to album wydany w momencie, kiedy zespół rozpadł się właściwie całkowicie. Już poprzednia trasa koncertowa była sporym rotowaniem składem. A kiedy przyszło do nagrywania okazało się, że Danny Lee Blackwell został sam. To trochę moment jak ze scen bitewnych w filmach, kiedy w krytycznym momencie nagle pojawia się jakiś oddział z zaświatów i ratuje całą sytuację. Tym oddziałem okazali się muzycy sesyjni z Nashville, którzy współpracowali z Arethą Franklin czy Elvisem Presleyem. Historia bliźniacza do tej z zeszłego roku z płytą „Waiting for a Song” Dana Auerbacha.
Właściciel Easy Eye Sound i lider wciąż zawieszonego The Black Keys ostatnimi laty bardziej angażuje się w działalność producencką. Był też jednym z tych, z którymi Billingsly zawsze chciał współpracować. Historia kończy się tak, że Auerbach, jak to ma w zwyczaju, dość wyraźnie zaznaczył swoją obecność na płycie „Myth of a Man”. Oznacza to, że to najbardziej wymuskany i wypolerowany krążek Night Beats. Okrzyki zastąpiły całkiem udane próby śpiewania, zfuzzowane gitary wycofano by zrobić miejsce na pianino czy nawet skrzypce. Finalny efekt znacznie odstaje od poprzednich dokonań i z pewnością zaskoczył niejednego fana grupy, choć… może nie należy patrzeć przez ten pryzmat.
fot. główna: Kati Jenson