25 najlepszych filmów dekady – STRZAŁ w 10. (Miejsca 10 – 1)

25 najlepszych filmów dekady – STRZAŁ w 10. (Miejsca 10 – 1)
I oto one, 10 najlepszych filmów ostatniej dekady – wybierane z ciężkim sercem i ze łzami na policzkach. Maksimum wzruszeń i emocji, jakie dało się wycisnąć z dwudziestu czterech klatek na sekundę.

 

Skoro mieliśmy film otwarcia dekady, jedynie słuszne zdaje się znaleźć produkcję idealnie podsumowującą wszystko to co obejrzeliśmy przez ostatnie 10 lat, a zarazem otwierającą nowe drzwi dla kina na kolejne sezony. Całe szczęście, mam taki pod ręką.

FILM ZAMKNIĘCIA DEKADY

Waves (2019), reż. Trey Edward Shults

Na sam koniec owocnych dziesięciu lat, film wprowadzający nas w świat zupełnie odmienny od tego dotychczas pokazywanego na ekranie; w problemy którymi kino będzie żyć przez następne dziesięć lat. To także pierwszy, dobry film pokazujący życie już nie dojrzałych millenialsów, ale wchodzących w dorosłość post-millenialsów.

Obraz Treya Edwarda Shultsa to, wydawać by się mogło, opowieść o dorastaniu jakich wiele, pokazująca rodzeństwo z dobrego domu mierzące się z wyzwaniami dorastania. Jednak forma w jakiej to otrzymujemy zachwyca i zaskakuje na każdym kroku. Gra kolorami i rozmiarami obrazu, zmieniającymi się jak nastroje nastolatków jest bardzo subtelna w swojej bezpośredniości. 

Trudno zakwalifikować ten film jako musical, lecz można znaleźć w tej łatce pewne uzasadnienie, ponieważ ścieżka dźwiękowa, składająca się w większości z rzeczy, które znajdziemy na playlistach przedstawianego pokolenia, jest integralna częścią opowiadanej historii. Tak też zakładał scenariusz, który w adnotacjach zawierał odnośniki do poszczególnych utworów. 

Jak śpiewał Grzegorz Skawiński – każde pokolenie ma własny czas. To prawda, bo każde pokolenie ma też własny film odpowiadający jego problemom i zagadnieniom aktualnym tylko pewnej grupie. Waves to film, który bez wstydu i skrępowania może dzierżyć na tę chwilę tytuł filmu najbliższego najmłodszemu z pokoleń. Przed nami kolejna lata, dwudzieste XXI wieku, która najprawdopodobniej przyniosą nam o wiele więcej wzruszeń i dzieł dających do myślenia. Chcę wierzyć, że wiele z nich, świadomie bądź nie, będzie inspirować się jednym z najlepszych filmów końca mijającej dekady.

A teraz, wracamy do właściwego zestawienia:

 

—————

 

#10. Zimna wojna

(2018, reż. Paweł Pawlikowski)

za najpiękniejsze pokazanie historii miłosnej dwójki ludzi, która szczerze się nienawidzi

Lata 60. w kinie opierały się na pokazywaniu prawdziwego wszystkiego. Francuska „nowa fala”, włoski neorealizm, cinéma vérité i ruchy slow-life. W polskim kinie? Wajda i „Niewinni czarodzieje”. Filmy Godarda, w których „nic się nie dzieje”, bohaterowie ze sobą są, żyją życiem na chwilę, cieszą się. Ich przypadkowe spotkania są rozwlekane w czasie, każda sekunda dziewiczego kontaktu rozdrabniania na mniejsze i pokazywana w najdrobniejszych szczegółach. Długie spacery i rozmowy o niczym zawiazujące relacje między parą, pozwalające widzom zakochać się w ich romantycznej eskapadzie. Chemia wylewająca się z ekranu.

Pawlikowski w Zimnej wojnie rezygnuje z tego wszystkiego. Bezczelny i brutalny montaż filmu jest bardzo urywkowy, pokazuje nam tylko krótkie wycinki z życia głównych bohaterów na przestrzeni 20 lat. Czas ekranowy półtoragodzinnego filmu nie jest spożytkowany na zapoznanie się z Wiktorem (Tomasz Kot) czy Zulą (Joanna Kulig). W ich relacji dostrzeżemy wszystko prócz szczerej, bajkowej miłości – jest boleść, żal, rozczarowanie, gorycz. Ich pierwsze spotkanie a pierwszy stosunek oddzielają 3 sceny. Nie ma tutaj romantyzmu. Nie ma powolnego odkrywania się. Jest tylko dzika chuć, mechaniczne zaspokajanie swoich pragnień i żądz. Rysuje nam się przez to związek toksyczny, nieoparty na żadnych racjonalnych fundamentach. Najbardziej wymowne jest to co Pawlikowski w swoim filmie pomija, komentuje milczeniem. Urywając sceny nagle, za wcześnie, kończąc je fade-to-black, wskazując na wyrwy, które widz musi sam w głowie uzupełnić.

Zimna wojna to film samodzielny i samotny na olbrzymiej mapie polskiego kina. Pawlikowski przejawia w nim oblicza geniuszu, ale nie takiego które uderza od razu. Mnogość interpretacji i przewrotność opowiadanej historii, czyni pożegnalną opowieść Janusza Głowackiego jedną z jego najsilniejszych. Objawia się to w samym tytule, który bardziej niż do czasu w którym umiejscowiony jest film, pasuje do relacji w nim pokazanej. W zależności od nastawienia widza może to być nieopowiedziana nigdy przedtem historia miłości zwyczajnej, lub przepiękna wydmuszka pozbawiona niezbędnych emocji. A może i jedno i drugie, bowiem prawdziwa miłość nigdy nie jest jednoznaczna.

#9. Faworyta

(The Favourite, 2018, reż. Yorgos Lanthimos)

za otworzenie okna w zatęchłym pokoju kina kostiumowego

Podobnie tak jak z biografiami czy musicalami, kino kostiumowe to gatunek, który bardzo łatwo jest schałturzyć. Wystarczy wypełnić odhaczyć stałe elementy, wziąć na tapet jakąś postać historyczną i dobrego kostiumografa i voila, mamy zjadliwy film kostiumowy, który za parę lat będzie pokazywany w święta na TVP Kultura, albo jak będzie aż obrzydliwie poprawny to na TVP Historia. Całe szczęście Yorgos Lanthimos jest stosunkowo młodym twórcą, któremu jeszcze się chce. 

Trudno stwierdzić czy Faworyta to film bardziej o miłości i nienawiści, czy bardziej o przyjaźni i seksie, czy może o władzy, bo jak głosi stary cytat na fotoblogach wszystko musi wpadać w te łatki. Na pewno jest to film doskonale utylizujący mistrzowski tercet aktorski – nagrodzoną Oscarem Olivię Colman, Rachel Weisz oraz Emmę Stone. Na pewno jest film, który z braku lepszego słowa można nazwać nieortodoksyjnym. Wszystko jest tam na opak, wszystko to co znaliśmy z tradycyjnego sznytu kina kostiumowego jest inne, jest przewrócone na głowie. A jednak te elementy pasują do siebie jak abstrakcyjne puzzle, które nie powinny się ułożyć w spójną całość.

Faworyta po prostu działa. Bawi i daje do myślenia. Jej seanse są hipnotyzujące i gdy pojawia się na ekranie nie sposób oderwać wzroku aż do ostatniej sekundy. W roku 2017 była czarnym koniem sezonu Oscarowego. Ostatecznie do samego końca pozostała moim cichym czarnym koniem całej dekady. 

#8. La La Land

(2016, reż. Damien Chazelle)

za nostalgię za kinem starej daty, opakowaną we współczesną otoczkę

Ja mam miękkie serce do musicali. One bardziej muszą być chwytliwe niż faktycznie dobre (przy założeniu że takie coś faktycznie istnieje) żeby podobać się szerszej widowni.  Całe szczęście – gdyby obedrzeć La La Land z elementów muzycznych dalej byłby, który po wyjścia z kina towarzyszyłby mi na długie tygodnie.

Jak żaden inny, La La Land rewelacyjnie przypomina o tym za co kochamy kino. Wchodząc w szczegóły, może pokazywać za co kocha się jazz, czemu lata 20. i lata 50. są ogarnięte tak wyjątkową nostalgią, za co kocha się musicale i za co kocha się banalne filmy romantyczne, ale w swojej istocie pokazuje piękno kina. Kino ma zachwycać, kino ma wzbudzać uśmiech na twarzy, kino ma przekazywać emocje, ma sprawić że zapomni się o całym bożym świecie. 

La La Land jest uroczy. Jest gorzki. Jest smutny. Jest piękny. Emocjonalny. Posiada taką specyficzną melancholię.  Idealnie pokazuje i definiuje nostalgię, tęsknotę za innym życiem, niekończące się pytania „co by było gdyby?”  Co by było gdyby La La Land nigdy nie powstał? Moje życie jako pasjonata filmu byłoby o wiele pustsze.

#7. Lubow – Miłość po rosyjsku

(любовь – Kärlek på ryska, 2017, reż. Staffan Julen)

za reporterską odwagę w odnajdywaniu prawdziwych emocji w najprostszych historiach

Najwyżej notowany film dokumentalny w tym zestawieniu. I podobnie jak Sugar Man w morzu filmów fabularnych bronił swojego dokumentalnego sznytu niewiarygodną historią, tak Lubow jest niemalże stereotypicznie reporterski. Niemalże w całości składa się z wypowiedzi bohaterów, siedzących twarzą w twarz z uhonorowaną Literacką Nagrodą Nobla Swietłaną Aleksiejewicz, która zadaje proste pytania o życie i miłość. A jednak, odpowiedzi, które uzyskuje są zupełnie nieproste. 

Sporo tu odwołań do matki rassiji i tego jak trudne i dziwne było życie pod komunistycznym butem. Osadzone jest to w kontekście wielkiej rosyjskojęzycznej literatury, która honorowo pokazywała miłość. Jako wielką. Górnolotną. Aleksiejewicz o miłości praktycznie nie pisze. Dlatego, gdy pyta szarych obywateli byłego Związku Radzieckiego jak i żony dygniatrzy, to pytanie czym jest miłość? brzmi wyjątkowo szczerze. A odpowiedzi zaskakują z każdym zdaniem.

Lubow – miłość po rosyjsku otwiera widzowi zarówno serce jak i umysł. Każdy z przedstawionych bohaterów i każda z historii które opowiada, zasługiwałaby na osobny film. Zestawione razem prezentują przedziwny, acz kompletny obraz kulturowego wymiaru miłości i dowodzi istnienia pewnych transgranicznych wartości w każdym z nas.

#6. Polowanie

(Jagten, 2012, reż. Thomas Vinterberg)

za studium przypadku, które po latach okazało się bardziej aktualne niż wcześniej

Tak jak La La Land został ze mną na długie wieczory po zakończonym seansie, tak Polowanie Thomasa Vinterberga prześladowało mnie przez kolejne miesiące od obejrzenia. Pamiętam dokładnie to wyraźne uczucie odrętwienia i osłupienia, po wyjściu z sali, w której i tak przesiedziałem do końca napisów. To film, który stawia szereg pytań – ale nie z kategorii „o co tam chodziło?”, tylko bardziej: „Boże święty, na czym ten świat stoi?”

Zaczyna się od małego, niewinnego kłamstwa. A dalej spirala nakręca się do elementów wykluczenia społecznego, samosądu i linczu. Oglądamy przez palce, ale nie mrugamy w żadnym momencie. Polowanie jak żaden inny film bierze widza za fraki, kopie po brzuchu kilkanaście razy, opluwa i pyta czy chcemy więcej. Chcemy. Bo jak jesteśmy gotowi na to seans, to musimy być gotowi na wszystko co ma nam do zaoferowania.

Polowanie widziałem tylko raz w życiu, ale pamiętam dokładnie każdą scenę. Nienawidzę zestawu emocji, które mi zaserwował, ale z drugiej strony nigdy takich emocji w swoim życiu nie przeżyłem, a to wyjątkowa sztuka dla filmu.  

#5. Roma

(2018, reż. Alfonso Cuarón)

za przełożenie na wielki ekran ogromnej empatii pozwalającej przeżyć wspomnienia, których nigdy się nie miało

Nigdy nie byłem w Meksyku i nie zanosi się na to aby, ten stan się zmienił w najbliższym czasie. Na pewno, nigdy nie będę w Meksyku wczesnych lat 70. XX w. Ale w sumie nie muszę, Alfonso Cuaron mnie tam zabrał i pokazał wszystko co było do pokazania. 

Pod wieloma względami Roma wydaje się być monumentalnym, przełomowym obrazem. To pierwsza produkcja wywodząca się z cyfrowej dystrybucji, która była gotowa stanąć w szranki z wielkimi studiami z Hollywood. To film nieanglojęzyczny, ale w sumie nie miało to dla nikogo większego znaczenia – bo cały przekaz w tym filmie tak naprawdę odbywał się pozawerbalnie. To film o rodzinie, której nie mieliśmy ale czujemy się jej częścią w miejscu w którym nigdy nie byliśmy, ale mamy wrażenie jakbyśmy dopiero z niego wyjechali.

To wielkie kino, przez bardzo duże „k”, dla którego największą bolączką jest jego łatwość dostępu za sprawą platformy macierzystej na literę „N”. Czuję się niesamowicie wyróżniony, że miałem okazję obejrzeć ten film na dużym ekranie, bowiem gdy próbowałem rozpocząć seans na małym laptopie, cały czas coś mnie rozpraszało a i ja sam nie mogłem docenić całej technicznej wirtuozerii włożonej w ten film. Znaczy, żeby nie było – to dalej było absolutnie rozbrajające arcydzieło, ale już bez gargantuicznego rozmachu. Zaledwie z gigantycznym. 

#4. Pogorzelisko

(Incendies, 2010, reż. Denis Villeneuve)

za permanentne wtopienie się w umysł widza za sprawą odrętwiającego szoku przy każdym seansie

Niespełna dziesięć lat od premiery, a ja dalej nie wiem co powiedzieć na temat Pogorzeliska. Każdy kolejny seans pozostawiał mnie z jeszcze większą pustką niż poprzednio, wyjątkową niemocą w sformułowaniu jakichkolwiek logicznych zdań. Zazwyczaj ograniczam się do: zaufaj mi, obejrzyj, to jeden z najlepszych filmów w historii kina, nic o nim nie czytaj, zaufaj mi, obejrzyj, znienawidź mnie. I to wystarcza, bo dość dobrze oddaje reakcje na ten film. Ale spróbujmy zacząć od faktów:

Pogorzelisko to była wielka przepustka do sławy i hollywoodzkiej kariery reżysera, który w mijającej dekadzie nakręcił wszystko to co dało się nakręcić. Obecnie Denisa Villeneuve’a kojarzymy z nadchodzącą Diuną, perfekcyjnie wyegzekwowaną kontynuacją Łowcy androidów, czy przepięknym Sicario to wszystko zaczęło się od Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny właśnie za Pogorzelisko. 

Próbując zamknąć ten film w jakieś ramy czy sugerując podobieństwa, najprędzej skojarzyłbym go klasyczną, antyczną tragedią. Bo chociaż łamie jedność czasu, akcji i miejsca, a także nie ma tam zachowania jakiegokolwiek decorum, to pozostałe elementy się zgadzają. Fatum. Ironia tragiczna. Konflikt tragiczny. Najlepiej wykonane anagnorisis jakie widziałem na ekranie. Bardzo chciałbym zapomnieć o tym filmie, tylko po to aby obejrzeć go jeszcze raz po raz pierwszy. Ale to się nigdy nie stanie, Pogorzelisko zostanie ze mną już na zawsze, na dobre i na złe.

Zawsze gdy mówię o tym filmie, czuję się mały, bo słowa których używam zawsze wydają się niedoskonałe w porównaniu z takim arcydziełem. Dlatego ograniczę się do prostego: Zaufaj mi, obejrzyj, to jeden z najlepszych filmów w historii kina, nic o nim nie czytaj, zaufaj mi, obejrzyj. Na końcu znienawidź mnie, ale przyznaj mi rację. 

#3. Szpieg

(Tinker Tailor Soldier Spy, 2011, reż. Thomas Alfredson)

za dowód na to, że slow cinema potrafi trzymać w napięciu od pierwszej do ostatniej sceny

Wieloletnia obecność na kinowych ekranach Jamesa Bonda czy jego amerykańskich odpowiedników w postaci Ethana Hunta czy Jasona Bourne’a wypracowała w widzach na całym świecie konkretny wizerunek działalności służb specjalnych. Jednak szara rzeczywistość pracy faktycznych szpiegów, jest o wiele bardziej prozaiczna, powolna, a z tego względu — o wiele mniej filmowa. Dlatego wyjątkowego kunsztu wymaga stworzenie filmu pasującego do konwencji szpiegowskiego thrillera trzymającego w napięciu przez cały seans, gdzie najbardziej emocjonującą czynnością jest słuchanie taśm i przeglądanie akt.

Popularne na całym świecie powieści Johna le Carre’a zredefiniowały gatunek kryminału, tchnęły w niego nowe życie. Z tego powodu filmowcy sięgają po nie bardzo często, przerabiając je w zależności od potrzeb. Tomas Alfredson dostał za zadanie przełożyć na formę filmową lecarrowski magnum opus, pierwszą część Trylogii Karli, która stworzyła najbardziej brytyjską odmianę szpiega — starego i flegmatycznego George’a Smileya. Dotychczas, zaadaptowana tylko raz, w formie miniserialu BBC, z rewelacyjnym Alekiem Guinnessem w głównej roli, uważana była za wersję nie do pobicia.

Alfredson nie uwspółcześnił zastanej sytuacji. Kompletnie zatracił się w konwencji smutnych i szarych lat 60. Wielkiej Brytanii i Europy, znudzonych już trwającym niepokojem Zimnej Wojny. Zaprosił do współpracy najlepszych z najlepszych – zdjęcia Hoyte von Hoytemy i muzyka Alberto Iglesiasa idealnie uzupełniają mistrzowską grę aktorską brytyjskich klasyków Oldmana, Hardy’ego, Cumberbatcha, Hurta czy Firtha. 

Pozornie to film jakich wiele, ale po głębszym przyjrzeniu się, nie sposób znaleźć innego, choćby w minimalnym stopniu podobnego. Spokojnie, niespieszne dzieło, które wymaga stuprocentowej uwagi widza, aby chociaż trochę zrozumieć co się dzieje na ekranie. Tu Alfredson składa hołd twórczości Le Carre’a, który często nieszczędzi odbiorców i wymaga od nich robienia notatek w trakcie lektury, żeby nadążyć kto jest kim. Zupełnie jak rodowity szpieg z kontrwywiadowczej centrali.  

#2. Pentalogia dekady Terrence’a Malicka

(Tree of Life, 2011 / To the Wonder, 2012 / Knight of Cups, 2015 / Song to Song, 2017 / A Hidden Life, 2019)

za pozostanie prawdziwym autorem kina, skrzętnie przekazującym spójną wizję w skrajnie odmiennych filmach

 

Największe oszustwo jakiego mogłem się tutaj podjąć. Oto pięć filmów okupuje jedną pozycję, totalnie rujnując ideę uszeregowanego rankingu. Gdyby rozpatrywać je pojedynczo, to wciąż, cztery z nich znalazłyby się w tym zestawieniu na różnych pozycjach. Ale gdy spojrzeć na nie jako na całościowy wycinek, nie powinno być wątpliwości co do tak wysokiej pozycji neo-Malicka w tej dekadzie.

Nikt nie wie, co stało się z Terrencem Malickiem w ostatnim czasie. Nakręcenie pierwszych pięciu filmów zajęło mu ponad 40 lat. Pięć kolejnych wypuszczał wręcz masowo, średnio co dwa lata, kręcąc kilka w tym samym czasie, skazując je na wieloletnie, montażowe piekło. Jednak w żadnym z nich nie czuć pośpiechu. To nie jest krzyk odchodzącego artysty z nadzieją na pozostawienie czegoś po sobie. To druga młodość reżysera, który na nowo odkrył, że ma coś do przekazania. 

W swoich ostatnich filmach Malick łączy na pozór dwie bardzo sprzeczne cechy. Z jednej strony, tworzy kino bardzo osobiste, wywlekające na wierzch najbardziej intymne szczegóły z życia, pozostające jednak szablonem, w który każdy widz może wpisać swoje własne doświadczenia. Malick zamyka w każdym z filmów odrębną część siebie (Drzewo życia – dzieciństwo, To the Wonder – miłość a zauroczenie, Knight of Cups – kariera i aspiracje, Song to Song – marzenia i sztukę, A Hidden Life – filozofię). Jednak pomimo tej introspektywności reżyser pozostawia puste pola czekające na wypełnienie. To ty, widzu, ile sobie włożysz i dopowiesz do tego filmu, tyle z niego wyciągniesz.

Dla wielu jednak, autorska forma Malicka może wydawać się pompatyczna, po pięciu filmach męcząca i mało odkrywcza. Kręcenie spontaniczne, bez scenariusza, długie ujęcia z ręki, obowiązkowy najazd na dłoń dotykającą zboża, wewnętrzne monologi zadające wyłącznie pytania retoryczne z offu. Jednak jest to coś należące tylko do niego, znak rozpoznawczy wypracowywany przez lata. Dzięki takiemu podejściu może podawać widzowi treści, których w mainstreamowym kinie tak łatwo nie uświadczy. Dzisiaj trudno mówić o Terrensie Malicku jako reżyserze, o wiele bardziej pasuje do niego łatka wizualnego filozofa.

#1. Tamte dni, tamte noce

(Call Me By Your Name, 2017, reż. Luca Guadagnino)

za stworzenie filmu kompletnego, pozbawionego wad, który w masowym odbiorcy potrafi wzbudzić poczucie intymnej introspektywy

Ten film nie mógł nie znaleźć się na szczycie zestawienia. Objawienie 2017 roku, do którego po trzech latach wraca się z rozrzewnieniem na myśl o emocjach przeżywanych za każdym obejrzeniem.

Gdyby zamknąć go w ramach jednego zapachu, flakonik opatrzony tytułem Tamte dni, tamte noce pachniałby jak ostatni dzień beztroskiego lata, podczas którego przez większość czasu nie robiło się nic poza odpoczynkiem, a dopiero gdy jego kres był już na horyzoncie, następowała kulminacja zdarzeń które wypalały się w pamięci, lata wieku dojrzewania kiedy świat tak jak my sami był niezbadany, nieodkryty, dziewiczy, a przez to ciekawszy, smaczniejszy i zwyczajnie lepszy, lata spędzanego na wsi w sielankowej atmosferze inności i powolnego stylu życia. Byłby też zapachem, którego delikatna słodkawo-kawowa woń byłaby w stanie doprowadzić największego twardziela do łez.

To film międzypokoleniowy. W swojej esencji mamy do czynienia z historią miłosną w okresie dojrzewania. Kropka. Coming of age love story, to jeden z najprostszych i najchętniej wykorzystywanych zalążków opowieści i ten film jest dokładnie tym. Tylko tyle i aż tyle. Chociaż osadzony jest we wczesnych latach 80., to problemy w nim poruszone są ponadczasowe, aktualne dla każdego kto przechodzi bądź przechodził burzliwy okres dojrzewania.

Tamte dni, tamte noce zasługuje na tytuł najlepszego filmu dekady, dlatego, że bezwzględnie wszystko robi na najwyższym poziomie, z bezpretensjonalnością i nonszalancją na którą mogą sobie pozwolić tylko najwybitniejsze pozycje w historii kina. Nie pretenduje do bycia czymś więcej niż jest, a arcydzieło wychodzi Guadagniniemu od niechcenia, jak wypadkowa przedziwnych zbiegów okoliczności. 

 

Zobacz ponownie: Miejsca 50 — 26
Zobacz ponownie: Miejsca 25 — 11

 

A podsumowania 10 najlepszych seriali ostatniej dekady spodziewajcie się już w przyszłym tygodniu, 4 stycznia.

Józef Poznar

Coś Obejrzanego