61. Jazz nad Odrą – relacja

61. Jazz nad Odrą – relacja
Od 23 do 27 kwietnia w okolicach ulicy Piłsudskiego oraz Oławskiej codziennie w godzinach wieczornych dało się zauważyć niecodzienne poruszenie. Tłumy ludzi pojawiające się przed Impart Centrum oraz klubem Vertigo mogły świadczyć tylko o jednym – rozpoczęła się kolejna edycja festiwalu Jazz nad Odrą. Przez 5 dni Wrocławiem zawładnęli muzyczni wirtuozi, zarówno Ci bardziej tradycyjni, jak i redefiniujący, czym może być jazz. Oto kilka wydarzeń, które najsilniej zapadły mi pamięć z 61. edycji tej legendarnej imprezy.

Konkurs

Klasycznie już w ostatnich latach pierwsze dźwięki festiwalu Jazz nad Odrą padły ze sceny Impartu w środowe przedpołudnie, gdy rozpoczął się Konkurs na Indywidualność Jazzową im. Wojtka Siwka. Zmierzyło się w nim sześć zespołów, wybranych spośród wcześniejszych kilkunastu zgłoszeń. Były to składy: Święto Osy, Fleeting Monument, Piotr Andrzejewski Trio, Blu/Bry, Tomasz Lepczak Quartet i Earthgrazers. W kilkunastominutowych występach zaprezentowały one znakomite zdolności kompozycyjne i instrumentalne, pokazując kolejny raz bezmiar talentu na polskiej scenie jazzowej. W stawce znalazły się i nowocześniej grający muzycy, jak otwierający konkurs Święto Osy oraz te bardziej tradycyjne zorientowane składy, jak świeżo co założone trio Earthgrazers.

Z jego liderką, pianistką Patrycją Gwizdz, porozmawiałem świeżo po zakończonym wydarzeniu. W jej głosie słychać było jeszcze ogromne emocje i dumę z uczestnictwa w tej legendarnej imprezie, a mimo to biła z niej także ogromna pewność i wiara we własne umiejętności i twórczość. Posłuchajcie:

 

Zwycięzca mógł być jednak tylko jeden. Nagrodę Grand Prix oraz statuetkę Rybotrąbki zgarnął zespół Blu/Bry, prezentując spektakularne połączenie improwizowanej gry, czerpiącej z największych legend europejskiego jazzu z inspiracjami ich amerykańskimi, współczesnymi odpowiednikami.

John Carter Organ Trio

Drugi dzień rozpoczął się późnym popołudniem od koncertu laureatów konkursu. W jego trakcie formacja Blu/Bry udowodniła, że na nagrodę Grand Prix zdecydowanie zasłużyli. Następnie na scenę Impartu wkroczył Daniel Herskerdal ze swoim trio, na pozór klasycznie zorientowanym, gdyż towarzyszyli mu znakomici Eyolf Dale na fortepianie oraz Helge Andreas Norbakken wraz z całą gamą instrumentów perkusyjnych. Ta intrygująca pieśń lodu i ognia uzupełniona została jednak, poza trąbką, ogromną tubą lidera zespołu. Czule tuląc ją w ramionach Herskerdal zaprezentował w ten sposób większość swojego pięknego, medytatywnego albumu Movement Of Air.

Wszelka zaduma została bardzo szybko rozwiana, gdy nadszedł czasu koncertu James Carter Organ Trio. Gdy na nastrojowo oświetloną scenę wkroczyli trzej muzycy, ubrani w perfekcyjnie skrojone garnitury, można było oczekiwać rzeczy wielkich. Co innego jednak usłyszeć chwilę wcześniej w zapowiedzi dyrektora artystycznego festiwalu Igora Pietraszewskiego zapewnienia o tym, że Carter to jeden z najbardziej wyjątkowych saksofonistów na świecie, a co innego doświadczyć jego mocy z pierwszej ręki. A w moim przypadku też i z pierwszego rzędu sali. Pomimo szarmanckiej zapowiedzi muzyka o spokojnym początku, od pierwszych sekund rozpętał on przepotężne tornado, którym sterował za pomocą lśniącego niczym magiczny róg złotego saksofonu barytonowego.

Najbardziej oszałamiająca w jego grze jest niezachwiana pewność, że cokolwiek przyjdzie mu do głowy, jego palce i oddech pomogą mu to idealnie zrealizować. Porywająca moc dźwięków, które wydobywał także z tenorowego i sopranowego rodzeństwa, nieustanne popisywanie się swymi gigantycznymi umiejętnościami oraz ogromna przyjemność z obserwowania gry swych kolegów – ten koncert był jak jazda na szalonej kolejce górskiej. Jak archetyp najbardziej szalonej, filmowo-epickiej postaci jazzu, jaką jestem w stanie sobie wyobrazić. A w połączeniu z dźwiękami odrestaurowanych organów Hammonda wielkiego Wojciecha Karolaka, które płynęły spod palców Gerarda Gibbsa, zostanie on w pamięci jako prawdziwe kinowa kliszą z 61. Jazzu nad Odrą.

Henryk Miśkiewicz – Music Of Ptaszyn

To nie był jednak koniec wyjątkowych chwil w czwartek 24 kwietnia. Po żwawym spacerze do Vertigo na słuchaczy czekał bowiem koncert wyjątkowego kwartetu. Henryk Miśkiewicz (saksofony), Wojciech Niedziela (fortepian), Andrzej Święs (kontrabas) oraz Marcin Jahr (perkusja) zaprezentowali wybrane utwory zmarłego w zeszłym roku filaru polskiej muzyki, Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Wszyscy, którzy tego wieczoru pojawili się na scenie klubu przy Oławskiej, mieli przyjemność grać z wybitnym muzykiem przez co najmniej kilkanaście lat. A przy okazji poznać siebie samych od podszewki.

Tę chemię i zgranie czuć było od pierwszych sekund fantastycznego koncertu. Choć był to hołd dla zmarłego przyjaciela, dominowała tu radość, a nie smutek. Była to okazja do wspomnień dla publiczności, ale przede wszystkim i dla samych muzyków. Morze uśmiechów, nieustanne improwizacyjne zaczepki w kierunku pozostałych grających, zapowiedzi poszczególnych utworów przez Miśkiewicza, który mimo półwiecznej znajomości sam nie zawsze rozumiał, co siedziało w głowie Ptaszyna – ta sceniczna braterskość z łatwością przelewała się na zgromadzoną publiczność. Dla takich chwil warto chodzić na koncerty.

Joe Lovano Fascination Trio

Piątek 25 kwietnia zostanie ze mną na długo jako data koncertu Joe Lovano Fascination Trio. Tego dnia ukazał się zresztą też nagrany wspólnie z wybitnym trio Marcina Wasilewskiego album Homage. Przyznam tutaj bez bicia – w drodze do Impart Centrum przebijało się we mnie lekkie rozczarowanie, że to właśnie nie w tym wydaniu usłyszę tego dnia amerykańskiego saksofonistę (nic straconego – będzie ku temu okazja w lipcu w Krakowie → link). Jakakolwiek gorycz została jednak skutecznie wyparta przez geniusz grających tego dnia we Wrocławiu muzyków.

W skład tercetu poza Lovano weszli tego dnia weszli bowiem Anders Christiansen na kontrabasie i Joey Baron na perkusji. Jeśli opisany przeze mnie wyżej koncert kwartetu Miśkiewicza opisałbym jako czystą radość ze wspólnego grania, tak w przypadku Fascination Trio przychodzi mi na myśl inne słowo – duma. Od każdego z artystów biła wdzięczność dla pozostałej dwójki, że mogą z nimi dzielić te chwile wspólnej twórczości oraz podziw dla ich umiejętności. A te każdy z muzyków ma doprawdy oszałamiające.

Lovano w trakcie koncertu pokazał cały swój nabyty przez lata kunszt. W bardziej wymagających kompozycjach prezentował fantastycznie abstrakcyjne, trafiające dogłębnie improwizacje, w tych lżejszych – komiksową wręcz zabawę dźwiękiem, gdy kiwając się na boki skradał się niczym kot w stronę ustawionych przed nim mikrofonów. Baron nie oddawał mu pola, w niektórych momentach przejmując wręcz kontrolę nad sceną. Silne uderzenie pałeczkami, delikatne szuranie miotełkami, czy używanie każdej części swych kończyn górnych do wymierzonych uderzeń w bębny – Amerykanin stosował każdą znaną sobie metodę, by zachwycić słuchaczy. Christiansen z kolej przez większość czasu był niezbędnym elementem spinającym grę swych kolegów. Gdy jednak dostawał odrobinę przestrzeni niezwykła precyzja w pociąganiu za struny swego instrumentu wywierała piorunujące wrażenie. Zdecydowanie był to występ godny jednych z najważniejszych gwiazd kwietniowej imprezy.

Obed Calvaire

Czwarty dzień Jazzu nad Odrą zdominował dla mnie Obed Calvaire. Urodzony w Miami haitański perkusista zaprezentował w sobotni wieczór swój projekt 150 Million Gold Franks. Swoim tytułem nawiązuje on do gigantycznej kwoty (obecnie byłoby to około 20 miliardów dolarów), którą świeżo co niepodległa francuska kolonia pod groźbą ataku morskiego musiała zapłacić swym okupantom. W ten sposób to malutkie państewko od początków swojego istnienia pogrążone jest w gigantycznej biedzie, z której ciągle nie może się wydobyć.

W muzyce Calvaire’a łączy się więc sprzeciw wobec tej dziejowej niesprawiedliwości z wszechobecną dumą ze swojego pochodzenia. Jazzowa improwizacja spotyka się zaś z karaibskimi rytmami, urzekając zarówno wirtuozerią, jak i wszechobecnym, radosnym groovem. Najlepiej to połączenie słychać na znakomitym utworze Haiti’s Journey – równie dramatycznym, co historia wyspy, ale podszytym nadzieją na lepsze jutro. Wzajemnie nakręcające się saksofon i perkusja szybko zostają wsparte kolejnymi instrumentami, tworząc ferię barwnych obrazów. Ta radość biła również z każdej minuty sobotniego koncertu.

Niezwykle istotnym elementem był też kontekst historyczny, który Calvaire przedstawiał zgromadzonym w Imparcie. W ten sposób prezentowane utwory zyskiwały nową głębię, której nie bylibyśmy w stanie doświadczyć bez znajomości losów karaibskiego państwa. Poświęcił on między innymi spory fragment na zaakcentowanie roli polskich legionistów, którzy po dotarciu na Haiti przeszli na stronę walczących o swoje państwo miejscowych. O elokwencji, mądrości i dobroci Obeda miałem zresztą ogromną przyjemność przekonać się samemu. W krótkiej rozmowie po koncercie nakreślił mi on jeszcze szerzej źródło problemów jego ojczyzny oraz jak ciężki jest dalej los jej mieszkańców. Jeśli, podobnie jak ja, nie wiedzieliście do tej pory wiele o sytuacji Haitańczyków, to odpowiednia okazja, by posłuchać tych historii.

 

Makoto Ozone Trio i Marquis Hill Composer’s Collective

Jak kończyć to z przytupem. Ostatni dzień wrocławskich ekscytacji jazzowych zdecydowanie można zaś nazwać bardzo zdecydowanym uderzeniem o ziemię. O godzinie 19 w budynku przy ulicy Piłsudskiego swój występ rozpoczęło bowiem trio Makoto Ozone. Japoński pianista wsparty dwoma młodymi muzykami zaprezentował całe spektrum improwizowanych wariacji, od tych bardziej swingujących, przez bossa novę, zahaczając po drodze o walczykowe wręcz motywy, a kończąc na dalekowschodniej wizji polskiego folkloru, gdy na końcowy fragment występu na scenę wkroczyła Anna Maria Jopek. Żegnani podwójną owacją zostali trio Ozone zostało bezsprzecznie ulubieńcem wrocławskiej publiczności.

Na mnie jeszcze większe wrażenie zrobił jednak koncert kwartetu Marquisa Hilla. Zaprezentowali oni między innymi utwory z albumu Composer’s Collective : Beyond The Jukebox – intrygującego projektu, w którym trębacz poprosił muzyków z rodzimego Chicago o skomponowanie dla niego utworów specjalnie na tę okazję. Piosenkowo wręcz brzmiące tematy tego krążka zalśniły we Wrocławiu nowym blaskiem, niosąc ze sobą niezwykłą lekkość i radość. Hill nie ograniczył się jednak tylko i wyłącznie do kompozycji zahaczających o R&B i hip hop. Pokazał spektakularną szerokość swojego warsztatu, znakomicie interpretując zarówno bebopową kompozycję Omicron Donalda Byrda , jak i demonstrując wielkie umiejętności w bardziej abstrakcyjnej, improwizowanej grze. Nie sposób też nie wspomnieć o Makayi Mccravenie, gwieździe poprzedniej edycji festiwalu. Ponownie oszołomił mnie on niezwykłą donośnością i absolutnie metronomiczną precyzją swej gry, wynoszą każdą chwilę tego koncertu na inny poziom.