Aldona Urbankiewicz „Z Miśkiem w Norwegii” (Adriana Boruszewska)
Aldona Urbankiewicz "Z Miśkiem w Norwegii"
wyd. Prószyński i S-ka
Adriana Boruszewska
Renifer na okładce, prawie 300 stron upakowanych w małej książeczce i tematyka – podróże. Te trzy rzeczy przekonały mnie do przeczytania książki Aldony Urbankiewicz „ Z Miśkiem w Norwegii”. Jednak czy rzeczywiście z pozoru miła i łatwa lektura okazała się warta poświęconego jej czasu?
Książka podróżnicza i poradnik dla młodej mamy w jednym. Tak w skrócie można opisać z „Z Miśkiem w Norwegii”. Założeniem autorki było przekonanie czytelnika, że można pogodzić ponad dwutygodniową wyprawę do Norwegii z opieką nad malutkim dzieckiem. Jak? Zabierając malucha do starego kampera i robiąc z niego Małego Człowieka Północy. I tu zaczyna się problem w ocenie tej książki, ponieważ przy okazji uwag czy nam się podobało czy nie, trzeba też uwzględnić, czy nam się podoba taki model macierzyństwa. Ale zanim o tym, skupmy się na konstrukcji książki i jej walorach podróżniczych.
Sam opis Norwegii sprawdza się, zarówno dla czytelnika, który lubi podróżować palcem po mapie, jak i dla tego, który do Norwegii pojechać faktycznie zamierza. A „Z Miśkiem w Norwegii „ stanowi małą podpowiedź, co warto zobaczyć na Północy Europy.
Opisy Lofotów plus praktyczne informacje dotyczące jedzenia, kampingowania i transportu dodatkowo urozmaicone dziesiątkami naprawdę dobrych zdjęć sprawiają, że książka bardzo zyskuje.
Nie brak jednak minusów. Autorka chcąc nadać książce jednocześnie przeintelektualizowany i zabawny charakter, wpadła w pułapkę własnej niekonsekwencji, tym samym skazując czytelnika na skakanie ze stylu rodem z romantyzmu do stylu prezentowanego przez blokową elitę trzepakowo-sklepową. Przykładem na to są fragmenty tekstu, w których zaraz po zacytowaniu Monteskiusza czy Kapuścińskiego i pompatycznych, prawie heglowskich rozmyślaniach nad istotą bytu podróżnika, pojawiają się zdania w stylu ”poszliśmy sobie na piwko, a potem zalegliśmy w kimę”. Osobiście rażą mnie też tysiące zdrobnień używanych przez autorkę. Do szewskiej pasji bowiem może doprowadzić czytelnika po raz setny „śniadanko, Miśkowy obiadek, trawka, autko, śpiworek, słonko i rzeczka”.
Jak już wcześniej wspomniałam, wyrażając jakąkolwiek opinię o tej książce nie można pominąć jej sedna, czyli osoby małego Mikołaja, który puszcza oko do czytelnika z co drugiego zdjęcia. Chcąc być kontrowersyjną, autorka pyta retorycznie na początku – czy taka podróż z malutkim, prawie 2 letnim dzieckiem to nie głupota? Przekonuje tym czytelników i samą siebie, że uprawia nowoczesne macierzyństwo. Przykro mi, ale podróż do Norwegii kamperem nie jest, jak by tego chciała autorka, niesamowitym, dzikim wyjazdem zagrażającym życiu dziecka. Powiedzmy sobie szczerze – są to normalne rodzinne wakacje, które w taki sposób jeszcze 30 lat temu spędzała co druga rodzina rozwożąc swoje pociechy nierzadko w liczbie kilku, po całej Europie. Jednak z powodu zaniku przyczep i rodzinnych obozowisk na rzecz tanich linii lotniczych i superszybkich aut mknących po superszerokich autostradach, eskapady z połową domostwa w przyczepie wyszyły z mody.
Książkę Aldony Urbankiewicz, polecam osobom, które chcą do Norwegii pojechać w miarę tanim kosztem i szukają wszelakich źródeł informacji na temat tego kraju. Jednocześnie odradzam traktowania tej pozycji jako typowej literatury podróżniczej. Jest to książka – blog, której styl niestety postawia dużo do życzenia.