Alice Phoebe Lou

Alice Phoebe Lou

Alice Phoebe Lou kreśli przed nami opowieść o gorzkich przeżyciach zeszłego roku. Tej wiosny artystka powraca z nowym albumem Glow.

Alice Phoebe Lou pochodzi z Kommetjie, małego miasteczka w Południowej Afryce. W 2010 r., będąc jeszcze nastolatką, spędzała wakacje w Paryżu, gdzie zarabiała tańcząc z ogniem wraz z przyjaciółmi. Rok później wróciła do Europy, tym razem kierując się do Amsterdamu i Berlina. Tam, grając i śpiewając, zaczęła po raz pierwszy występować na ulicy. Tam też pokochała status, jaki daje pełna niezależność: po występie na berlińskim TEDx w 2014 roku zaczęła otrzymywać propozycje od rozmaitych wytwórni, ostatecznie nie przyjmując żadnej z nich.

Obecnie Alice ma na koncie dwa albumy live oraz trzy albumy studyjne: Orbit, Paper Castles i wydany w tym roku Glow. Nadal pozostaje samodzielną artystką: w tej chwili wraz z przyjaciółmi jest w trakcie budowania własnego studia w Berlinie.

Nowe wydawnictwo od Alice Phoebe Lou może być zaskoczeniem nie tylko w aspekcie samej muzyki, ale również pod względem warstwy tekstowej, która znacząco odbiega od dotychczasowej twórczości Alice. Tym razem jest… szczerze i bezpośrednio: album nawiązuje bowiem do miłości czystej i naiwnej.

Miłość należy do tych wartości, które współcześni artyści lubią w jakiś sposób deformować. Nie ma jednej właściwej drogi na jej odczuwanie, jednak wydaje mi się, że warto (przynajmniej czasami) nie ukrywać jej pod warstwą metafor i przymiotników, pozwalając naturalnie rozkwitnąć. Najnowszy album Alice w pozornie prosty sposób opowiada o miłości – ale miłości utraconej.

Na wcześniejszych albumach Alice unikała takiej tematyki, która rzeczywiście może się wydawać banalnie wszechobecna; wcześniej kierowała nią raczej chęć skłonienia odbiorcy do refleksji. Łączyła swoje przemyślenia w zgrabną całość, dbając o to, by struktura tekstu pozostawała otwarta i uniwersalna. Glow jest jednak swoistą formą terapii: artystka przekazuje nam całą siebie, bez dbałości o szczegóły, nie bacząc na to, by jej słowa prezentowały się „lepiej”. Nowy album przeznaczony jest po prostu do szczerego współodczuwania.

Glow narodziło się z gwałtownej zmiany, z silnego kontrastu, jakim po rocznej podróży okazało się zaszycie Alice w Berlinie. Jak sama przyznała, nigdy nie spędziła tyle czasu w jednym miejscu: była to dla niej konfrontacja z samotnością. Wszystkie przyjaźnie zmieniły się lub wyparowały – to szczególnie trudne dla osoby, która więzi i relacje z innymi postawiła ponad wszystko, często także i ponad własne, intymne potrzeby. Alice stała się więc pustelniczką. W utworach otwarcie wyraża swoje słabości, traktując słuchacza jak dobrego przyjaciela i powiernika.

W albumie słychać ciepło, podkreślone ziarnistością techniki rodem ze studia ubiegłego wieku – te zabiegi paradoksalnie ożywiają całe wydawnictwo. Alice rozpoczęła romans z analogowym sprzętem już rok wcześniej, w trakcie nagrywania singli Witches i Touch.

Praca nad Glow miała rozpocząć się w Kanadzie, jednak tego celu nie udało się zrealizować. Taki obrót spraw zmusił producenta Davida Parry’ego do przyjazdu do Berlina. Charakterystyczne brzemienie jego gitary zagęściło i rozjaśniło atmosferę albumu.

W trakcie nagrań na nowe wydawnictwo, na przekór kolejnym lockdownom, Alice współpracowała także z innymi artystami. Mowa tu m.in. o Daklis, Guolo Paolo czy Zivie Yaminie, który towarzyszy artystce w pobocznym projekcie Strongboi. Za okładkę odpowiada zaś Senga Li.

O Alice Phoebe Lou więcej usłyszycie przez cały tydzień w paśmie Artysta Tygodnia: od poniedziałku do piątku o 13:00 i o północy.

Maja Kozłowska