Billie Eilish – Oxytocin
Billie Eilish – ikona zetek i obiekt zazdrości millenialsów, czyż nie? Z jej drugim w dorobku albumem nie pójdzie mi tak łatwo, jak to sobie zaplanowałem, chociaż po pierwszym przesłuchaniu miałem już w planach zjechać ją za niedostateczną ekspresję świadomości własnego uprzywilejowania. Happier Than Ever to jednak dzieło, w którym rzeczywiście można się momentami przeglądać jak w lustrze; można też zżymać się na niekiedy brutalnie bezpośrednie teksty, uderzające tak w twitterową ludożerkę, jak i neetujących brainletów, którzy unikają pracy zarobkowej (tak jakby w XXI w. miała ona jakiś większy sens).
Czy jednak ocierające się o politykowanie (inb4 „dziś wszystko jest polityczne”), nieskrywanie egocentryczne i momentami trochę zbyt naiwne teksty („Robię się starsza” – powiedziała dziewiętnastolatka) sprawiają, że poszukujący słuchacz ucieknie w (pozornie) bezpieczny świat Taylor Swift? Raczej nie – drugi w dorobku album Billie w dużej mierze ujmuje przede wszystkim swą chropowatą surowością, jak słusznie zauważyli w swojej audycji redaktorzy-regulatorzy. Nie jest to też wydawnictwo łatwe: chociaż jego nocny klimat na pewno spodoba się fanom Adele, to jednak trupy, które wcześniej chowały się pod łóżkiem, w tym momencie rzeczywiście wysypują się z szaf. Bycie na świeczniku męczy – nawet jeśli od dziecka cię do tego przygotowywali.
Sebastian Rogalski