Bloc Party
14 lat na scenie. Uznania dorobili się za sprawą muzycznej erudycji, energii i brzmienia. Trochę medialnej wrzawy przy pierwszych poczynaniach tych Brytyjczyków na pewno się przydało, lecz żadnego odcinania kuponów od sławy nigdy nie stosowali. To nadal gra jeden na jednego – rockowy band kontra wrażliwość słuchacza.
Początek był całkiem zwyczajny – spotkanie dwóch chłopaków podczas brytyjskiego festiwalu Reading i odkrycie, że ich muzyczne upodobania są na tyle zbieżne, że nie tylko mogą o nich rozmawiać, ale przełożyć je na wspólne tworzenie. Tymi chłopakami byli Kele Okereke – późniejszy frontman grupy oraz Russel Lissack, gitarzysta. Do tego duetu z czasem dołączyli Matt Tong, który zasiadł za bębnami i Gordon Moakes, basista. W tym klasycznym, czteroosobowym składzie, na przełomie lat 2002/2003 wystartował zespół Union. Niedługo później przemianowany na Bloc Party.
W 2004 roku nagrali demo o tytule „She’s Hearing Voices”, które zręcznie omijało pułapki przekombinowania. Kele postanowił odważnie, że prześle te próby zespołowi Franz Ferdinand. To była trafiona decyzja, bowiem Kapranos i spółka zaprosili ich do wspólnego koncertowania. O debiutantach z Essex zaczęło być głośno. „She’s Hearing Voices” zostało potem umieszczone na ich debiutanckim albumie.
Napisanie pierwszego długogrającego materiału nie przyszło młodemu zespołowi łatwo, ale szczęściarzom płyta Silent Alarm udała się wprost wybitnie. Magazyn NME uznał ją za najlepszy album 2005 roku. Wysłyszeć tam można opętańcze melodie, choć Kelemu udaje się być po prostu romantycznym facetem, a słychać to np. w utworze pt. „This Modern Love”. Album Silent Alarm okupował listy najbardziej znaczących płyt roku na pozycji pierwszej. Może być nazwany pretensjonalnym, lecz kompozycje w rodzaju „Helicopter” czy „Banquet” udowodniły, ze na Wyspach nikt nie robił lepszego pożytku z gitar niż Kele Okereke i jego koledzy. Ponad milion sprzedanych egzemplarzy. Płyta, którą Franz Ferdinand chcieli nagrać, ale zabrakło im odwagi.
Druga płyta to nie taka prosta sprawa. Na szczęście, nie można było zarzucić albumowi Weekend In the City, że niczym nie zaskakuje, że prezentuje Bloc Party takimi samymi, jakimi byli 2 lata wcześniej. Zespół nie stracił energii i oryginalnych, niekiedy ryzykownych, pomysłów. Dodali sporo nowego (posłuchajcie numeru „Flux”, który we mnie wywołuje ambiwalentne uczucia), nagrali tam też jeden z najlepszych kawałków w całej swojej karierze – niewiele bowiem jest się w stanie równać z fantastycznym „The Prayer”. Nie było w 2007 roku nikogo, kto mógł przeszkodzić im w statusie najważniejszego młodego zespołu z Wysp. Nawet pobieżna przesłuchanie krążka Weekend In The City pokazuje, że to nadal oni, niedoskonali, przez to osobliwi. Może gdzieniegdzie pojawia się rozbuchana pewność siebie, ale niech będzie im wybaczone. To świetna płyta i świetne teksty. Weekend w mieście to nie zawsze pocztówkowe widoki.
Wraz z trzecią płytą, albumem Intimacy, dało się odczuć, że niestety, grupa nie zdołała utrzymać dawnego poziomu, a i doświadczenie, które zdobyli nagrywając wcześniejsze dźwięki, kompletnie nie przyniosło oczekiwanego, czyli muzyki intrygującej własnym charakterem. Nawet gitarzysta grupy przyznał w jednym z wywiadów, że to płyta „niedopracowana i przekombinowana”. Odwaga pomylona z brawurą. Chociaż zdarzyły się też na Intimacy dobre momenty, jednym z nich była kompozycja „Better Than Heaven”
Podczas gdy zespół trwał w niesprecyzowanym czasowo zawieszeniu, lider grupy postanowił nagrać solowy debiut. Kele raczej nie chciał konkurować z nastoletnimi gwiazdami popu, pewnie nawet nie miał na to ochoty, ale rozgłos sobie zapewnił. Album The Boxer był lekkim szokiem dla tych wszystkich, którym w głowie huczały jeszcze gitary Kelego i jego kumpli z zespołu. Utwór „Tenderoni" zapowiadał ten solowy eksperyment wokalisty z pokrętną zupełnie elektroniką. Elektroniką, która była jedynie czymś na przeczekanie niepewności związanej z powrotem do Bloc Party. Jako że na Wyspach wszystko dzieje się szybciej, po krótkim romansie, Kele Okereke i nieoszlifowana elektronika postanowili się rozstać (choć wrócili do siebie jeszcze w roku 2014 przy okazji albumu Trick).
Teraz przed całym zespołem premiera kolejnego longplaya. Jest nadzieja, że płyta Hymns, która ukaże się już 29. stycznia nie będzie ustępowała najlepszym muzycznym momentom grupy, a to za sprawą dwojga nowych członków w składzie, lecz to rodzi również obawy co do zmienionego brzmienia. Słuchając najnowszego singla „The Love Within” promującego wydawnictwo , pewne jest, że wzięli się na nim za elektronikę, nie jest natomiast już tak oczywiste, czy to faktycznie dobry kierunek. Mocno odczuwalny jest brak dawnego perkusisty, Matta Tonga. Jest jednak w (niektórych) kompozycjach Bloc Party coś takiego, że na pierwszy rzut ucha wydają się być niefortunne, by potem oczarować. Niech oczarują nas swoimi Hymnami!
Przygotowała: Magda Anielska