Cymande

Cymande

Nierozpoznani pionierzy gatunku, który dziś rozumiemy jako funk. Pulsujące rytmy, wyrazista linia basu i duch niepowtarzalnej energii. Znasz ich piosenki, ale możesz nie wiedzieć jak brzmią w oryginale. Uformowali zespół, nagrali trzy albumy, odbyli trasę koncertową w Stanach u boku Al’a Green’a i rozeszli się w ciągu pierwszej połowy lat 70. Teraz, po 50.(!!) latach powracają z nową płytą i zasiadają na miejscu Artysty Tygodnia w akademickim radiu LUZ. 

 


 

Music is the most beautiful way to share love.

Wszyscy pochodzili z Karaibów, z tego samego regionu. Emigrowali do Wielkiej Brytanii jako mali chłopcy. Miał być to kraj płynący złotem. Lepsza przyszłość, możliwości, dobra edukacja i awans zawodowy rodziców, którzy byli wykształceni, z konkretnymi profesjami w rękach. 

Dotarcie na miejsce opisują jako doświadczenie traumatyczne. Anglia ukazała im się jako ciemna, ponura i nieszczęśliwa. Zimna. Zamglona do tego stopnia, że nie widać własnych dłoni. Nie wiadomo dokąd iść. A do tego z kompletnym brakiem akceptacji co do odmiennego koloru skóry. Spotkała ich skrajna dyskryminacją rasowa. W mediach pojawiały się wypowiedzi ludzi, którzy byli obrzydzeni i zdruzgotani, że otaczają ich osoby “nie ich gatunku”. Dojrzewali obserwując jak ich rodzice są poniżani, gasną, tracą chęć do życia. W takich okolicznościach mogli liczyć wyłącznie na siebie; ludzi pochodzących z tego samego regionu, mierzących się z tą samą trudnością życia codziennego. Mieszkali blisko siebie. Czerpali siłę od siebie nawzajem.


Zespół uformował się organicznie. W kwestii instrumentów wszyscy są samoukami, co zdecydowanie zapewnia im oryginalność w sposobie gry i brzmieniu. Grali z intencją, by instrumenty mówiły za nich. Motywowani do tworzenia przez nieopuszczającą ich złość i poczucie niesprawiedliwości. Muzyka była wyrażaniem się, wolnością, zapomnieniem, terapią. Elementem duchowości.

 

 

 




Cymande
1972

Ich celem było mieszanie gatunków. W tamtym czasie reggae nie było jeszcze rozpopularyzowane, ale w ich otoczeniu byli rastafarianie. Stąd pojawiła się inspiracja, by włączyć do ich muzyki rasta perkusjonalia, przyśpiewki i hymny. Rasta drums, funk i jazzowe inspiracje uformowały to czym stał się zespół Cymande. Choć gatunkowo ciężko zmieścić ich w jakichkolwiek ramach, próbowano zrobić to używając zwrotów jak: „nyah-rock”, “afro-rock” czy nawet “calypso-rock”.

Nazwa zespołu pochodzi z refrenu jednego z popularnych utworów calypso. Zależało im, by była unikalna, a jednocześnie by sama przez siebie wyrażała skąd pochodzą i co reprezentują. Oznacza gołębia, który symboliką wyraża miłość, pokój, jedność i harmonię.

 

W Wielkiej Brytanii początek lat 70. był politycznie gorącym okresem. Państwo chciało pozbyć się imigrantów. A Cymande chciało być zespołem, który coś reprezentuje. Mieli w sobie dużo do powiedzenia i chcieli, by ta wiadomość została usłyszana.

Spotykali jednak na swojej drodze wiele przeszkód. Nikt w Wielkiej Brytanii nie chciał “czarnej muzyki”. Zrządzeniem losu na ich drodze pojawił się John Schroeder, który znalazł się w jednym z klubów, by przesłuchać zupełnie inny zespół. Ten, który miał być przesłuchany, się nie pojawił, ale Cymande byli wystarczająco unikalni, by przykuć jego uwagę. Zostali zaproszeni do pracy w studiu.

John chciał, by płyta brzmiała dokładnie tak, jak to, co przypadkiem usłyszał podczas ich pierwszego spotkania.
Dzięki temu wszystko na płycie grane jest na setkę, a panowie wprost bawią się dźwiękami. John nagraną kasetę wysłał do zaprzyjaźnionego przedstawiciela wytwórni Janus w Stanach. I tak właśnie została wydana pierwsza płyta zatytułowana Cymande, która stała się najszybciej sprzedającą się płytą w wytwórni Chess/Janus Record Label.

The Message poniosło się dużym echem po Ameryce. Z solidną popularnością i bardzo pochlebnymi opiniami amerykańskiej prasy muzycznej, zespół wkrótce osiągnął rzadkie wyróżnienie w postaci notowań na wszystkich trzech kluczowych amerykańskich listach przebojów- Jazz, R&B i Pop. W październiku 1972 r. ruszyła ich pierwsza trasa koncertowa.

 

 



Second time round
1973

 

Z lotniska odebrano ich limuzyną. Pierwszy koncert zagrali jako support przed Al’em Green’em, który w tym czasie był w swojej pełnej świetności. Grali stadiony dla 40.000 osób. Wspominają to jako doświadczenie otwierające oczy. Miejsca były głośne, a ludzie odważni i nieskrępowani w wyrażaniu siebie, w sposób jaki nie był im znany w UK. Wskakiwali na stoły i radośnie uderzali we wszystkie przedmioty które dawały dźwięk, powtarzając grane przez zespół rytmy. Reagowali, a to było dla zespołu wręcz szokujące.

Jako pierwsi pochodzący z Wielkiej Brytanii zagrali na Harlemie, w legendarnym teatrze Apollo razem z Jerrym Butlerem, który po koncercie czekał by uścisnąć im dłonie.

Po trasie koncertowej powstał drugi album “Second time round”, a zaraz po nim kolejna trasa koncertowa, tym razem z Cymande na czele. To o czym wcześniej słyszeli o innych artystach właśnie im się wydarzało. Żyli swoim marzeniem.

 

 



Promised Heights
1974

Podczas trasy koncertowej z singlem będącym kontynuacją „The Message”, zatytułowanym „Bra”, poruszającym się po listach przebojów, narodził się pomysł stworzenia trzeciego albumu. “Promised Heights” zostało nagrane w Chicago w Chess/Janus Studios, gdzie wcześniej nagrywali tacy artyści jak Muddy Waters, Chuck Berry i Rolling Stones.

Chociaż zespół skorzystał z okazji i cieszył się widokami oraz dźwiękami Chicago, szalone tempo ich błyskawicznego wzrostu w USA w końcu ich dogoniło. Muzycznie magia pozostała, ale zaczęły pojawiać się charakterystyczne oznaki zmęczenia, zrzędliwości i przebywania z dala od domu przez długi czas. Po takim sukcesie, po latach w których Ameryka doceniła ich twórczość w każdy możliwy sposób, powrócili do domu.

Rzeczywistość brutalnie uderzyła ich w twarze. Mimo, że grali u boku potężnego wtedy Al’a Green’a, w UK nadal nikt nie chciał dać im szansy. Ani w postaci koncertu, ani w radiu, ani w żadnej telewizji. Poczucie niesprawiedliwości i wykluczenia dotknęło ich po raz kolejny. Choć reprezentowali dużą część populacji, nie byli w stanie przebić się przez ten mur. Czuli się pokonani przez system. Ból był nie do opisania, nie do zniesienia. Włożyli bardzo dużo pracy w rozwój zespołu, niestety bez finansowego pokrycia. Każdy artysta czułby się sfrustrowany. Grasz dobrą muzykę, ale Twoje przeznaczenie jest niespełnione. Nie byli w stanie żyć dłużej w taki sposób. Padła decyzja o zawieszeniu działalności. Wierzyli, że wrócą i będą realizować się “później”.

W 1975r. zespół się rozszedł. Każdy w swoją stronę. Założyli rodziny, dla których byli gotowi poświęcić wszystko, by zapewnić im inną drogę w życiu, niż tą, którą sami poznali. Nie chcieli po skończonej trasie żyć z zasiłku więc znaleźli inny sposób by mieć realny wkład w życie swojej społeczności. Gitarzysta i basista zostali prawnikami. Saksofonista założył firmę powiązaną z elektryką i zupełnie odłożył instrument. Jedynie perkusista i flecista pozostali w branży muzycznej, dołączając do innych zespołów i odnosząc w tej materii sukces.  



Hip-hop i era disco

 

Muzyka Cymande jest prawdziwa, kreatywna i głęboka. Bardziej się ją czuje niż słyszy. Prowokuje, wywołuje reakcje, stawia wyzwania. Łatwa do słuchania, łatwa do tańczenia, a jednocześnie pełna emocji i znaczenia. Muzyka którą chcesz się dzielić. Nie da się ich zamknąć w żadnej kategorii gatunkowej i ludzie ich za to kochają. 

Wszyscy DJ-e lat 70., którzy rozkręcali erę disco grali Cymande. Czasem z dwóch mikserów jednocześnie by wydłużać czas trwania utworu nawet do 15 min. Kategoryzowano ich jako taneczny funk, taneczne R&B. Poruszało nogi. Poruszało dusze. Słysząc linie basu, ludzie mieli tylko jedno pytanie: “Kto to jest?!”

Piosenki jak “Bra” były esencją początku hip-hopu, który w swojej wstępnej fazie był po prostu jammowaniem. Kręcił się wokół DJa i tego jak bawił się muzyką. The Fugees, De La Soul, Wu-Tang Clan, Mc Solaar to tylko kilku z ponad 150. przykładów użycia Cymande jako sampla. I nie tylko w hip-hopie. House, jungle, drum&bass. Jeśli spojrzeć na DNA tych gatunków, Cymande tam jest.

Braznalazł się na ścieżce dźwiękowej do filmu Spike’a LeeCrooklyn”, a “Dove”, kolejny klasyk Cymande, pojawił się w filmie Lee25 godzina”.

 

Give people a chance and they will tell you what they want.

Muzyka Cymande jest pełna życia. Wystarczająco silna, by nie umrzeć. W dobie algorytmów i dostępności jaką mamy; droga od sampli do oryginału jest bardzo krótka. Nie trzeba już godzinami polować na winyle w sklepie oddalonym kilometry od miejsca w którym żyjesz. Za pomocą jednego kliknięcia możesz podzielić się tym z innymi. Dzięki temu, Cymande w końcu, po wielu latach bycia w niezasłużonym cieniu, zostało wysunięte na powierzchnię wielomilionowymi wyświetleniami. Pojawiły się covery, ich utwory były użyte jako tło w filmach skaterów, tancerze dzielili się choreografiami stworzonymi do ich rytmów. Któregoś dnia syn perkusisty wrócił do domu z imprezy oznajmiając, że “Bra” było hitem wieczoru. Do członków zespołu zaczyna docierać informacja, że pojawia się nowe zainteresowanie. Globalne. Powstał fan base. Za tym przyszły również pieniądze.

Fakt, że zespół zaprzestał działalności w latach 70. pozostawił w nich poczucie, że ich misja, ich przeznaczenie nie zostało zakończone. Pojawił się w nich nowy duch, nowa energia która popchnęła ich do tego samego pomysłu- czas wskrzesić zespół, póki jeszcze mamy na to witalną siłę. Na początku saksofonista jednak nie był tak chętny do tego pomysłu. Po rozpadzie zespołu odłożył instrument i nie grał przez 40 lat. Musiał nauczyć się grania od nowa. Choć jazdy na rowerze ponoć nigdy się nie zapomina, to ciężko nie pominąć tutaj fizycznego aspektu. Po tylu latach opanowanie instrumentu, szczególnie dętego, wiąże się ze sporym wysiłkiem. Po jednej z prób jego twarz kompletnie opuchła. Na szczęście absolutnie go to nie powstrzymało.

 

W 2014 roku zespół ponownie stanął na scenie w swoim oryginalnym składzie. Sala wypełniona była po brzegi młodymi ludźmi którzy znali ich muzykę bardzo dobrze. Duma, radość, szczęście. Umysły wręcz eksplodowały. Chyba nikt nie sądził, że kiedykolwiek znajdą się jeszcze w takiej sytuacji. Odbyli trasę. Po raz pierwszy koncertując również na terenie Wielkiej Brytanii. 

Ludzie pozwolili im uwierzyć, że ich muzyka nie została zapomniana; że była i nadal jest ważna. Zespół został zasilony przez nowych członków. Pojawili się kolei instrumentaliści dęci oraz wokalista, który pochodził z Brixton. Z tej samej dzielnicy w której Cymande odbywało swoje próby, a on jako dziecko ukradkiem ich słuchał z zachwytem, bo byli tak unikalni. Ta trasa doprowadziła do pracy nad kolejnym albumem.



Renascense
2025

 

Nie mogłam uwierzyć kiedy po otwarciu swojej aplikacji streamingowej zobaczyłam nowy singiel od Cymande. “Chasing an Empty Dream” pojawiło się w październiku zeszłego roku zupełnie znikąd. POWRACAJĄ. Tańcząc do niepodrabialnego, jedynego w swoim rodzaju groovu rozpoczęłam odliczanie do stycznia.

Nowa płyta delikatnie różni się od pierwszych wydań zespołu. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, bo czas który je dzieli jest prawdziwą rozwojową przepaścią. Nie tylko samej muzyki ale również funkcjonowania całego świata. Myślę że Panowie odnaleźli się w nowej rzeczywistości bardzo dobrze, pamiętając i nawiązując do swoich korzeni, ale wpuszczając głos współczesnego życia.

Świetnym przykładem może być utwór “Only One Way” z gościnnym udziałem Celeste. Piękna odsłona soulu, z niesamowicie przeszywającym wokalem na froncie. Zaczyna się z delikatnie towarzyszącym pianinem, by po chwili dołączyć ponadczasowy groove Cymande. Do tego otulające smyczki i mamy przepis na wspaniały, rozgrzewający utwór. 

Innym, wyróżniającym się utworem jest “Coltrane”, z dużą dozą harmonicznego jazzu. Niewątpliwie jest to hołd wobec postaci z historii muzyki tego gatunku, będących inspiracją członków zespołu. Ponownie zaprasza nas do tej historii linia basu, którą już po pierwszych taktach jesteśmy w stanie zanucić. Wspaniałe zagrywki trąbki tylko uzupełniają kontekst utworu, nawiązujący do filozofii, która towarzyszyła Cymande już na samym początku. Muzyka to część duchowości. Dar, przesłanie idące od samego Twórcy. 

Justyna Kalbarczyk