DIIV
Tak się złożyło, że dla członków zespołu DIIV tworzenie muzyki stało się kanałem o autoterapeutycznym znaczeniu. Ów obrót spraw niekoniecznie musi dziwić – ich piosenki od lat skupiają uwagę słuchaczy sunącymi jakby gdzieś w oddali dźwiękami stałego zaspania. To kapela, która poza podejrzanie kalifornijskim słońcem, wniosła w krajobraz Nowego Jorku, ale też współczesnego rocka w ogóle, kilka niespodziewanych perspektyw i wartości. DIIV Artystą Tygodnia w Radiu LUZ!
Ciekawe muszą być osobowości całej czwórki, która wchodzi w skład zespołu. Należy się doprowadzić do bodaj najprawdziwszego przemieszania zmysłów i pojęć, aby odnaleźć letniego, lekkiego ducha na zatłoczonych ulicach stolic komercji i pieniądza. Tak właśnie wyglądała twórczość zespołu w pierwszych etapach. Wraz z biegiem lat, z kojących promieni słonecznych wyłaniał się dramat wokalisty – Zachary’ego Cole’a Smitha. W kontekście jego uzależnienia narkotykowego, poświata beztroski jawi się prędzej jako straceńcza zabawa, igraszka chłopca z gitarą, kreującego labirynty niepodobne rozmiarem do tych, które możemy napocząć w rzeczywistości.
Od 2011 roku, DIIV nagrali trzy albumy, przy czym na każdy z nich można patrzeć jako na kolejne etapy walki z nałogiem i postępującej autodestrukcji. Pierwsze odciski stóp na metaforycznej plaży odznaczył Oshin. Z pewnością jest to krążek z tropami typowymi dla indie surfu oraz jangle popu. Od powiewów świeżości do lotnych, refrenicznych zaśpiewów prowadzi jedna ścieżka. Album ten – swoją drogą – 26. czerwca obchodził dziesięciolecie, więc warto wspomnieć o jego recepcji.
Debiut DIIV to rozmydlające się przez 40 minut szczątki narracji o przebłyskach młodości miło gnieżdżącej się w pamięci. W warstwie lirycznej spotykamy się z porozrzucanymi tu i ówdzie obietnicami składanymi przy wschodzącym słońcu, przysięgami czy chwilami przyprawiającymi o szybsze bicie serca. A to wszystko podane w formie bałaganu.
Wydany w 2016 roku album Is the Is Are dopiero dziś pozwala nam spoglądać na siebie jako na przesłodkiego kuglarza, który wplata w swoją kłamliwą i pełną autorefleksji narrację. Is the Is Are to matnia Smitha, której nigdy nie było. Płyta opowiada historię o wychodzeniu z uzależnienia za pomocą języka marzeń i bajkopisarzy. Przecież wszyscy lubimy marzyć o surfowaniu. Równocześnie dzielimy się na fantastów i na tych, którzy naprawdę złapaliby falę, mimo czających się w oceanie rekinów.
Ma się wrażenie, że Is the Is Are pod względem muzycznym kontynuuje i nieco rozwija zamysły skumulowane na Oshin, jeszcze bardziej poddając się rytmowi i narastającemu napięciu, które nigdy tak naprawdę nie znika. Na płycie mnóstwo jest rozmytych, letargicznych wizji szczęścia, które smucą swoim niezrealizowaniem. DIIV uczy, w jaki sposób śmigać po wierzchołkach fal, lecz nie zdziwcie się, gdy nagle znajdziecie się na samym dnie nowojorskiej kanalizacji miejskiej, skąd do Pacyfiku pozostaje już tylko 4500 kilometrów.
W rok po wydaniu płyty Zach Smith udzielił wywiadu, w którym przyznał, że teksty piosenek, wykreowana otoczka życia w trosce o własne zdrowie oraz wolność od szkodliwych substancji, to tylko kłamstwa. On sam daleki był wówczas od zażegnania problemu.
O wydanej w 2019 roku płycie Deceiver media branżowe rozpisywały raczej w superlatywach. Na DIIV członkowie zespołu sięgają po skrajnie odmienną stylistykę. Z dream popu przerzucają się na jego kwaśniejszą, zatęchłą siostrę, czyli shoegaze. Ich trzeci album jest bezwzględnie ciężki, bowiem nosi na sobie stygmat wcześniejszych kłamstw, ale też traktuje sam gest skłamania jako wykroczenie przeciwko samemu sobie. Jako coś, co być może ureguluje rzeczonego oszusta względem okłamanego, ale rozstroi przejrzystość myśli, w które tylko on sam ma wgląd.
Deceiver to nade wszystko płyta o wewnętrznym, płaczliwym rozłamie osobowości. Ubiera kłamstwo w takie słowa i dźwięki, aby straszyło nas po nocach. Przydaje mu formy kreatur. Malunek z okładki płyty przypomina zdeformowaną jakby trądem głowę z przydługim nosem. Dopiero za odpadającą skórą istnieje możliwość dogrzebania się do prymarnych ujęć dobra.
Krążek odświeża również konwencje obecne w ostatnich latach w muzyce rockowej. Przeplata jangle’ową melodyjność z gitarowym tonażem. Ospały, słaniający się wokal brzmi prędzej jak chwiejący się od bólu szept niż wyraz rozmarzenia.
Piosenki zatopione są w estetyce lat 90., które to w naszych czasach stykają się z mianem ostatnich chwil świetności gatunków gitarowych. Deceiver ma zdolność przywracania wiary w niesłuszność takiego stwierdzenia nawet największym sceptykom. Muzyka wspierana jest tutaj przede wszystkim przez abstrakcyjne, ale okrutnie szczere teksty. Choćby w singlowym numerze Taker podmiot liryczny postrzega siebie w kategorii bezwzględnego zła, jako osobę nader perfidną, zacietrzewioną i śliską.
Nowojorski zespół dopiero co wydał mini-album z muzyką nagrywaną w najwcześniejszych etapach swojej działalności. Blisko dwudziestominutowe wydawnictwo można potraktować jako klamrę spinającą ich twórczość. Kompilacja Sometime/ Human/ Geist zawiera trzy single, wchodzące w skład Oshiin, ale też ich B-side’y. Poza wygładzonym jangle popem wyczujemy tu jeszcze parę chłodnych i nieco bardziej hałaśliwych śladów post-punku.
DIIV nie bez kozery przypomina o swoim istnieniu nowym wydawnictwem. Klimatowi muzyki nowojorczyków przez długi czas daleko było od gwaru i bezpłciowości naszpikowanego drapaczami chmur wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Natomiast już niedługo będziemy mogli przekonać się na własnej skórze o istnieniu przestrzeni idealnych dla słuchania dream popu. W kontekście tej informacji trudno robić coś innego aniżeli wyczekiwać sierpniowego występu DIIV podczas OFF Festivalu w Dolinie Trzech Stawów.
Piotrek Pruszczyk