Goat
Sielska wieś położona wśród malowniczych, porośniętych świerkiem wzgórz. Przylegające do wsi jezioro, krystalicznie czyste i nieskażone wytycza swoim brzegiem drogi, których pobocza pokolorowane są fioletem wrzosów niczym impresjonistyczny obraz. Niewielkie, czerwone, drewniane domki o białych oknach nie mają wokół siebie żadnych płotów, a przydomowe wiaty i garaże z pewnością przechowują łódki i wędki, a przede wszystkim sprzęt przydatny na zimę. Łańcuchy na koła, raki i narty biegowe są tu koniecznością, gdyż zimy są długie i mroźne, a przez kilka tygodni na przełomie stycznia i grudnia słońce właściwie nie wschodzi ponad widnokrąg. Czy to wstęp do pewnego horroru produkcji A24 wydanego w 2019 roku? Bardzo możliwe. Na scenę z nowym albumem Oh Death powraca żyjąca legenda sceny rocka psychodelicznego. Artystą Tygodnia zostaje szwedzkie Goat!
No dobrze, skoro wyobraziliśmy sobie już pejzaż Korpilombolo, przejdźmy do konkretów. Szwedzki psychodeliczno-eksperymentalny zespół (a może raczej kolektyw, ale o tym później) utrzymuje, że to właśnie stamtąd pochodzi. Kraina ta ciągnie za sobą kawał rzekomej historii. W dawnych czasach do wsi miał przybyć szaman, który praktykował voodoo. Owe praktyki nie spodobały się jednak chrześcijańskim misjonarzom, którzy bezceremonialnie zniszczyli osadę. Ocalali mieszkańcy uciekli i rzucili klątwę na terytorium, które niegdyś było ich domem. To całkiem ładna historyjka, jednak podobnie jak wspomniany we wstępie horror, niewiele wspólnego ma z prawdą. Z pewnością dodaje ona jednak tajemniczości i elektryzującego mistycyzmu wizerunkowi Goat. Wizerunkowi — trzeba dodać — skrzętnie przez muzyków ukrywanemu. Występują oni zawsze w pełni zamaskowani, a ich stroje stanowią najczęściej długie szaty okrywające większość powierzchni ciała.
Niesamowite historie o początkach i obecnym życiu członków grupy nie kończą się jednak na przykładzie krwawego nawracania mieczem. W jednym z niewielu udzielonych wywiadów muzycy wyznali, że zaczęli ze sobą grać jeszcze w latach dziecięcych jako część lokalnej, społecznej tradycji. Mają być jedną z kolejnych inkarnacji Goat, które nagrywało przez ostatnie 30 lub 40 lat.
To, co mocno osadzone jest w świecie realnym to filozoficzne podstawy, na których opierają się ich teksty. Wyraźnie inspirowani podstawami buddyzmu artyści dokładają do warstwy lirycznej swoje własne cegiełki, tworząc coś na kształt religii. Nie zabrakło też inspiracji bardziej rodzimych, bo dużym niedopowiedzeniem byłoby pominięcie wpływu szwedzkiego ruchu muzycznego progg. Podobnie do beatników (bardziej popularnych odpowiedników z USA) proggersi (sic!) odrzucali pogoń za dobrami materialnymi, ceniąc nonkonformizm i wolność. Podstawą grup społecznych miały być niewielkie komuny dzielące wspólne wartości. Szwedzka grupa funkcjonuje właśnie według wspomnianego etosu, bo ile wierzyć słowom udzielanym w tych kilku istniejących wywiadach, wszystkim czego potrzeba, aby być członkiem Goat to jakiś instrument i maska.
Historia i podstawy ideologiczne to jedynie wstęp do całej intrygi. Sedno Goat leży bowiem w muzyce czerpiącej pełnymi garściami z wielu kultur i tradycji. Dominują inspiracje afrykańskim afrobeatem, znajdziemy jednak również dźwięki bliższe zachodniemu słuchaczowi. Dynamiczne, transowe wręcz rytmy skontrowane są ostro przesterowanymi gitarami i przenikającym duszę, wysokim, kobiecym wokalem.
Debiutanckim albumem World Music z 2012 roku grupa z miejsca zdobyła międzynarodową uwagę, a dobra sprzedaż i pochlebne recenzje zapewniły muzykom pewny start. Już kilka miesięcy później przedstawiali swój materiał szerokiej publiczności podczas tournée po Stanach Zjednoczonych, zaliczając też występ na brytyjskim festiwalu Glastonbury.
Kolejne albumy studyjne — Commune i Requiem — ukazywały się w dwuletnich interwałach. Utrzymywały one jakość debiutu, poszerzając jeszcze bardziej horyzonty brzmień. Po 2016 roku fani musieli jednak uzbroić się w cierpliwość. Między wydaniami Requiem a tegorocznym Oh Death minęło aż 6 lat.
Oh Death ukazało się 21 października, a premierę poprzedziły dwa single — Under No Nation i Do The Dance. Album wydany jest we współpracy z brytyjskim Rocket Recordings, z którym szwedzka kapela związana jest od samego początku swojej kariery. Powracają ostro nafuzzowane gitary i wiedźmi śpiew. Nie zabrakło też bębna djembe i transowych groovów, od których chce się rozpalić wielkie ognisko, choćby na środku salonu, wszak nie tańczyć do tych dźwięków jest grzechem. Wyraźnie słychać też inspiracje jazzem i funkiem. Warstwa liryczna również nie odbiega tematycznie od poprzednich projektów. W refrenie pierwszego singla usłyszymy „No trasnportation, no complications, no killing fields, under no nation”. Jedyny nieanglojęzyczny utwór na albumie nosi tytuł Chukua Pesa i jak podpowiada niezastąpiony tłumacz Google, w języku suahili oznacza to „weź pieniądze”.
Można by odnieść wrażenie, że Goat znajduje się w stanie stagnacji. Nic bardziej mylnego, spektrum brzmień jest na tyle eklektyczne i inkluzyjne, że cztery studyjne longplaye to zdecydowanie za mało, aby wyczerpać tę formułę. Zresztą, moje opisy mogłyby być jeszcze bardziej wymyślne i grafomańskie, a nie oddałyby nawet części złożonej sonicznie twórczości Szwedów. Zachęcam zatem serdecznie do zapoznania się z nimi i słuchania bloku Artysta Tygodnia na 91.6 FM.
Piotr Kaźmierczak