Gorillaz

Gorillaz

W 2005 roku, gdy powstał YouTube i pierwsza wersja Google Maps, a hip-hop zmieniał swoje oblicze, na sklepowych półkach pojawił się album Demon Days zespołu Gorillaz. Ten eksperymentalny krążek, stworzony przez Damona Albarna i Jamiego Hewletta, do dziś porusza i zaskakuje swoim innowacyjnym brzmieniem. Z okazji 20-lecia wydania Demon Days, Gorillaz zostaje Artystą Tygodnia w Akademickim Radiu LUZ.


Pierwsze goryle na ziemi

Gorillaz to wirtualny zespół stworzony przez muzyka Damona Albarna i rysownika kreskówek Jamiego Hewletta. Składa się on z czterech fikcyjnych członków: 2-D (wokalisty), Murdoca (basisty), Noodle (gitarzystki) i Russela (perkusisty).

W 1998 roku Albarn postanowił odejść od bardzo popularnego britpopowego składu Blur, aby skupić się na tworzeniu własnego materiału, eksplorującego hip-hop i elektronikę. Do projektu dołączył Hewlett i wspólnie stworzyli Gorillaz — zespół w niespotykanej dotąd formie.

W 2001 roku grupa wydała swój debiutancki album, nazwany po prostu Gorillaz. Okazał się on ogromnym sukcesem w Wielkiej Brytanii,  jak i na całym świecie.

Demon Days

Demon Days – muzyczny projekt X. Możemy upatrywać w tym dziele czegoś, co dwie dekady temu było niezwykle eksperymentalne. Album zawiera bowiem mnóstwo zabiegów dźwiękowych i pomysłów wyprzedzających swoje czasy, będąc jednocześnie niepowtarzalnym miksem gatunków. Przywodzi mi na myśl domówkę, na którą przyszliśmy spóźnieni. a co gorsza w środku dostrzegamy gości różniących się od siebie w każdym calu. Jesteśmy przekonani, że to przepis na katastrofę. Na szczęście w tym momencie podchodzi do nas gospodarz – Damon Albarn. Widząc naszą konsternację, mówi: „Wszyscy dobrze się bawią, będzie super”. I tak faktycznie się dzieje. Demon Days to spotkanie między pozornie zupełnie niepasującymi do siebie gatunkami  i stylami: brytyjskim rapem, alternatywnym rockiem , trip hopem, popem i psychodelą.

W przypadku warstwy lirycznej „demonicznych dni” domówka również będzie idealnym porównaniem.  Jej uczestnicy już w progu z uśmiechem na twarzy podają nam rękę na przywitanie, a co więcej, dostrzegamy, że mimo ogromnych różnic bawią się oni ze sobą w harmonii. Przysłuchujemy się prowadzonym przez nich rozmowom. Na początku, słuchając jednym uchem, wydają się one niewinnymi small talkami, a momentami przeintelektualizowanymi dowcipami. Wsłuchując się w nie jednak uważniej wpadamy w osłupienie. Album przedstawia bowiem słuchaczowi perspektywę szarego obywatela, który w strachu przygląda się światu z początku XXI wieku.

Lęk objawia się już w otwierającym płytę utworze Last Living Souls. Refren opierający się na pytaniu: “Czy jesteśmy ostatnimi żywymi duszami?”, mimo chwytliwej melodii w tle, jest śmiertelnie poważny. Damon Albarn już na samym początku oddaje poczucie niepewności z którym codziennie w tamtym okresie mierzyło się społeczeństwo. Niezwykle poważna tematyka wylewa się z tej płyty, niczym napoje wyskokowe z imprezowych kubków. Wszystko jest w porządku, dopóki coś nie wyleje się na ciebie.

Z każdym kolejnym utworem atmosfera na posiadówce tężeje coraz bardziej. Następne w kolejności Kids with Guns to piękna, aczkolwiek brutalna alegoria, w której Gorillaz podejmują temat przemocy występującej wśród dzieci. Mój ulubiony utwór na płycie – czyli Dirty Harry, na którym pojawia się Bootie Brown – jest opisem wojny z Irakiem z perspektywy żołnierza. Piosenka opisuje bezsens tej wojny, jej brutalność, tragedię jednostki, czy politykę USA. Jej głębia może nam jednak łatwo umknąć przez spokojną melodię, czy delikatne chórki. Rapowa nawijka czyni ją jednak dziełem o tak wielkim ładunku emocjonalnym, żę czujemy, iż czas opuścić na chwilę gorylową domówkę.

Na szczęście Damon Albarn to dobry gospodarz. Widząc po nas, że czujemy się nie najlepiej, mówi: “Spokojnie, mam duży balkon i szklankę wody. Posiedzę z tobą, żeby było ci raźniej.”. Dzięki jego pomocy jest nam już nieco lepiej, choć czujemy jeszcze nieprzyjemny swąd papierosów palonych przez innych imprezowiczów. Te mieszane uczucia to idealny opis utworu Feel Good Inc. Jest lżejszy w odbiorze, choć również zawiera ważny społecznie temat, który po emocjach poprzednich kawałków dalej może powodować niepokój. Zwraca on uwagę na wszechobecny konsumpcjonizm, a refren w prześmiewczy sposób nawiązuje do chwytliwych sloganów reklamowych.

Emocje powoli opadają, wracamy do środka. Siadając w fotelu słyszymy jednak dzwonek do drzwi. Wstajemy i otwieramy. Do mieszkania wchodzi tajemniczy jegomość, do którego wszyscy się dostosowują. Okazuje się nim MF Doom, z miejsca przejmując kawałek November Has Come i wypełniając go charakterystycznymi dla siebie grami słownymi. Utwór ten to także zwrócenie uwagi słuchaczy na coraz bardziej postępującą komercjalizację w przemyśle muzycznym, podkreśloną przez mistyczny refren Goryli.

Innymi gośćmi, którzy kradną naszą uwagę są Martina Topley-Bird oraz Roots Manova. W utworze All Alone z pozoru prosty tekst omawia problem poczucia samotności oraz pułapki pozytywnego myślenia. Niestety z perspektywy czasu wydaję się on jeszcze bardziej aktualny niż w 2005 roku.

Jest już 3:30, domówka zaczyna dogorywać. Pojawia się desperackie picie na umór, świetnie opisane w White Lights. Następnie zaczynamy dostrzegać, że powoli wstaje słońce i świat zaczyna budzić się do życia, co symbolizuje utwór Dare. Następnie nastaje pora na rozmowy na tematy typowo egzystencjalne. Słyszymy coś, co pozornie wydaje się bełkotem w akompaniamencie dwóch skrajnie różnych od siebie melodii, które stale się zmieniają. W tym pozornie błahym szaleństwie szaleństwie ukryta jest masa ciekawych przemyśleń. Porywają nas one ze sobą, ukryte pod postacią  Fire out of the Monkey’s Head oraz Don’t get Lost in Heaven.

Ostatnia piosenka. powoli czas na nas. Zostaliśmy sam na sam z gospodarzem, który decyduje się podnieść rolety i wpuścić słońce do środka. Mówi do nas: “Dziękuje ci, że zostałeś do końca, ale ja już chcę iść spać.”  Rozumiesz, że to koniec domówki. Wychodząc dziękujesz mu za to, co przeżyłeś tej nocy. Tak opisałbym tytułowe Demon Days, które zamyka ten album. Jest to idealne zwieńczenie imprezy, którą długo będzie się wspominać z łezką wzruszenia.

Plastic Beach          

Gorillaz pracowało dalej i początkiem marca 2010 roku wypuściło Plastic Beach. Tak jak dużo świetnej muzyki, ten projekt również sprowadza się do powiedzenia „pozory mylą”. Nieoczywistość tego albumu kryje się bowiem w subtelnej różnicy między tym co jest grane, a śpiewane. Bardzo pogodna muzyka, która jest mieszanką przeróżnych stylów, skrywa pod sobą bardzo dosadną wiadomość o pogarszającym się stanie planety wskutek konsumującej plastik rasy ludzkiej. Tytułowy utwór to nie tylko wyimaginowane miejsce z okładki, ale również powtarzająca się przez cały album metafora o świecie, w którym żyjemy.

Rachunek za abonament, który otrzymali Damon Albarn i Jamie Hewlett po ukończeniu tego albumu, musiał być pokaźny – w jego powstaniu wzięło udział aż osiemnaście różnych grup i artystów. Stworzenie bingo pod tytułem „Kto pojawi się na albumie?” mogłoby wywołać niemałą frustrację. Bo kto by pomyślał, że otworzy go jedyny w swoim rodzaju Snoop Dogg, którego pierwsze słowa brzmią: „The revolution will be televised” – będące kontfrazą legendarnego tekstu Gila Scotta-Herona.

Damon Albarn uwielbia współpracować z innymi artystami, dlatego na pozostałych utworach usłyszymy gości takich jak Mos Def, De La Soul, Bobby Womack, Mark E. Smith (The Fall), Lou Reed (The Velvet Underground), czy Little Dragon. Albarn, niczym kompozycyjny kameleon, stara się wydobyć maksimum z każdego z wybitnych gości, nie tracąc przy tym własnej wizji. Mos Def i De La Soul pojawiają się na utworach nawiązujących stylistycznie do ich korzeni w hip-hopie, podczas gdy Lou Reed i Bobby Womack odnajdują się w znacznie spokojniejszych, refleksyjnych klimatach.

Dlaczego te muzyczne spotkania są tak istotne? Ponieważ Gorillaz zbudowali dużą część swojej tożsamości właśnie na współpracach. Stworzenie zespołu w niespotykanej dotąd, wirtualnej formie pozwoliło duetowi stać się czymś w rodzaju muzycznego płótna – takim, na którym można malować bez ograniczeń.

     

Plastic Beach prezentuje muzyczną wersję zasady zachowania energii, perfekcyjnie balansując brzmienie wszystkich utworów tak, by album nie sprawiał wrażenia jednostronnego. Dźwięczne i przeszywające ciało syntezatory reprezentują jego mroczniejszą stronę, podczas gdy skrzypce i spokojne partie gitar tworzą jej liryczne przeciwieństwo. Cięższe utwory, takie jak Stylo czy Sweepstakes równoważone są przez delikatniejsze kompozycje pokroju Empire Ants czy Cloud of Unknowing.

Aranżacje są oszczędne – oparte głównie na prostych melodiach i rytmach, które łączą się w skromną, lecz spójną narrację. Albarn grając mniej, gra tak naprawdę więcej, a doskonałym tego przykładem jest On Melancholy Hill, gdzie jedna prosta melodia zupełnie zmienia wydźwięk utworu. Daje muzyce przestrzeń i nie zakłóca jej zbędnymi dodatkami. Takie podejście pozwala zaproszonym artystom w pełni zaprezentować swój kunszt, za który są tak cenieni przez słuchaczy.

Pomimo bardzo spójnej tematyki, każda piosenka ma swój własny charakter i przemyślenie, którym zamierza się podzielić. Dla przykładu Empire Ants porównuje ludzkość do kolonii mrówek, zauważając, że jeżeli nie spowolnimy tempa w jakim funkcjonujemy, to w końcu się wypalimy i tak jak przemęczone mrówki, cała kolonia runie. Za to On Melancholy Hill skupia się bardziej na krytyce społeczeństwa za konsumpcjonizm, pytając retorycznie: ,,Czy skoro nie ma tu nic dla ciebie, to czy nie chcesz uciec ze mną?”. Przykładów jest tyle, co utworów i każdy z nich kryje w sobie coś wyjątkowego.

Pomimo wielu problemów podczas procesu produkcyjnego oraz wielu kłótni pomiędzy Albarnem i Hewlettem, stworzyli oni jeden z najciekawszych albumów ostatnich piętnastu lat. Niesamowicie oryginalne dzieło, z niepodrabialnym dźwiękiem i doborem gości, którego tematyka do dziś jest aktualna. I prowokuje do myślenia.

Maciej Trzop i Karol Tomczyk