Herbie Hancock – małe dziecko w ciele geniusza

Herbie Hancock – małe dziecko w ciele geniusza

Ponad 50 lat temu kilka pierwszych, legendarnych basowych dźwięków utworu Chameleon połączyło jazz i funk w perfekcyjne muzyczne małżeństwo. Kilkadziesiąt lat później wywróciły do góry nogami moje wyobrażenie o tym, czym była i mogła stać się muzyka. Od tamtej pory kwitło we mnie muzyczne marzenie – usłyszeć na żywo ich twórcę. Kilka dni temu wreszcie udało mi się je spełnić. Oto relacja z koncertu Herbiego Hancocka, który odbył się podczas 27. Bielskiej Zadymki Jazzowej.

 

Gdy zaczynam pisać te słowa, w słuchawkach towarzyszy mi wspomniane już 15-minutowe arcydzieło, które zabiera mnie w podróż przez kolejne etapy dzikiej, muzycznej przejażdżki. Chameleon to utwór otwierający wydany w 1973 roku album Head Hunters — jeden z najlepiej sprzedających się krążków w historii jazzu. Zapoczątkował rewolucję w brzmieniu Herbiego Hancocka, w kolejnych latach kierując go w ramiona elektroniki i disco-funkowych eksperymentów. Pół wieku później lata 70. wciąż stanowią epicentrum jego koncertów. Ktokolwiek jednak pomyślał, że bielski występ będzie jedynie elementem odcinania kuponów od dawnej chwały, był w ogromnym błędzie.

Cavatina Hall wręcz drżała z ekscytacji na myśl o koncercie mistrza. Po wielokrotnej burzy braw i ceremonii wręczenia trofeum Jazzowego Anioła, 85-letni geniusz po raz pierwszy tego wieczoru ukazał swoją twarz – nieustannie zafascynowanego muzyką i otaczającym go światem kilkuletniego dziecka. Gdy zasiadł przed syntezatorem, jego uwagę przykuł tryb o nazwie “prehistoryczny dinozaur”. Zastanawiając się głośno, jaką modulację klawiszy uda mu się z niego wydobyć, rozwinął kilka pierwszych sekund rozgrzewki w kilkunastominutowe otwarcie, zmiatając w pył wszystkie moje oczekiwania wobec tego koncertu.

Fantastyczny skład, czyli Terence Blanchard (trąbka), James Genus (gitara basowa), Lionel Loueke (gitara) oraz Jaylen Petinaud (perkusja), grał głośno i intensywnie, a ich melodie dogłębnie przenikały każdym dźwiękiem. To była nowoczesna szkoła jazzu, szczególnie intensywnością perkusji mocno zahaczająca o hip-hop i mieszająca go z głęboką, psychodeliczną elektroniką. Kunszt każdego z muzyków opierał się na solidnym wyszkoleniu technicznym, w duchu tradycji jazzowej, a następnie wykorzystaniu swojego warsztatu do stworzenia muzyki, która silniej czerpała z dorobku ostatnich dekad, niż wzorców sprzed połowy wieku.

Zespół nie zwalniał ani na moment. Hancock z klasą i humorem zapowiadał kolejne kilkunastominutowe kompozycje, często zwracając uwagę publiczności na talent towarzyszących mu kolegów. Stopniowo pojawiało się coraz więcej jazzu i funku. Sam lider w wielu momentach lawirował pomiędzy wspomnianym wyżej syntezatorem a klasycznym fortepianem. Każde jego solo było niezwykłe, a większość łączyła wyrafinowaną wirtuozerię z prostymi, wręcz rockowymi sekwencjami silnych uderzeń w sąsiadujące akordy. W ten sposób udało mu się spiąć jazzową spontaniczność z bliższą funkowi i popowi efektownością.

Po genialnie zaaranżowanej przez Blancharda regaae-hiphopowej wersji utworu Footprints Wayne’a Shortera, przyszedł czas na jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie dzieł samego HerbiegoActual Proof. Kultowy motyw kompozycji z albumu Thrust został rozwinięty o epickie popisy mistrza, zarówno na elektronicznych, jak i klasycznych klawiszach, doprowadził bielską salę do czerwoności. Na chwilę relaksu zespół zaproponował więc przepiękną medytację z tej samej płyty – Butterfly.

Początek drugiej godziny Hancock rozpoczął prezentacją kolejnej “zabawki” – vocodera. To urządzenie do modulacji głosu, najbardziej znane z dyskografii Daft Punk, zajmowało istotną część disco-eksploracji kompozytora. W Bielsku-Białej początkowo używał go nieśmiało. Przez kilka minut ciągnął wokalny żart, który polegał na przekształcaniu swojego głosu w coraz bardziej melodyjny i wykręcony sposób, by finalnie zacząć refleksję o rodzinie – o tym, że czasem jej członkowie denerwują nas i nie potrafimy zrozumieć się wzajemnie, zupełnie tak, jak jego robotycznego głosu. Z pomocą celnej uwagi jednego z widzów zauważył, że wszyscy, jako gatunek ludzki, jesteśmy wspólnotą. Rodziną, która w tym momencie przechodzi przez ogrom wojen, nienawiści i niezrozumienia wobec innych jej członków. W ten przewrotny sposób, podsumował esencję naszego człowieczeństwa – jedność.

Nadszedł czas na punkt kulminacyjny. W ruch poszło najbardziej efektowne ustrojstwo w scenicznym repertuarze Hancocka – keytar. Instrument, którego nazwa powstała z połączenia angielskich odpowiedników słow “gitara” i “keyboard” i który na czas trwania ostatnich dwóch utworów pozwolił mu dołączyć na środku sceny do osiągających już wtedy wyżyny groove’u Genusa i Loueke’a. .A troszeczkę więcej funku zdecydowanie było wtedy potrzebne. Końcowe minuty koncertu upłynęły bowiem pod znakiem najpierw mashupu Hang Up Your Hang Ups/Rockit/Spider, a następnie wyczekiwanego Chameleona. Szaleństwo tych chwil najlepiej podsumuje zachowanie samego Herbiego pod koniec “gadziego” utworu. Artysta popisywał się na swym iście gwiazdorskim instrumencie, perorując najpierw z Genusem na basie, a następnie z Louekiem na gitarze. Cały koncert zwieńczył podskokami do złudzenia przypominającymi szkolną grę w klasy. Śmiał się przy tym tak radośnie i szczerze, jak wszyscy zgromadzeni na widowni słuchacze. W tym ja.

Radosne, przepełnione czystą energią szaleństwo jednego z najbardziej cenionych od lat pianistów i kompozytorów to migawka, która na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Podobnie jak wcześniejsze eksperymenty z vocoderem i różnymi trybami syntezatora, pozwoliła mi w pełni zrozumieć istotę geniuszu Hancocka, a także znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego jego twórczość tak silnie ze mną rezonuje. Dusza tego Amerykanina nie znosi nudy i tego, co już zna. Pomimo ponad 60-letniej kariery pełnej osiągnięć, za każdym razem, gdy wychodzi na scenę i siada do klawiszy, ma w głowie jedno zadanie – zaskoczyć zarówno siebie, jak i odbiorców czymś, czego nie słyszeli nigdy wcześniej. Sprawić, by jego wewnętrzne dziecko piszczało z ekscytacji, gdy odkrywa magię i tajniki kolejnej muzycznej zabawki. Dzięki temu, podczas tego wieczoru, mogłem krzyczeć ze szczęścia razem z nim.

Michał Lach
Red. Pola Sosin

fot. Aneta i Maciej Kanik