Kocha, lubi, szanuje (Crazy, Stupid, Love, USA 2011) reż. Glenn Ficarra, John Requa (Marcin Gliński)
Chociaż Amerykanie bywają w Europie częstym obiektem żartów, to jest kilka rzeczy, w których żaden inny naród im nie dorównuje. Jedną z nich jest bez wątpienia umiejętność kręcenia filmów, które chce się oglądać przede wszystkim dla przyjemności. Co z tego, że mało w nich artyzmu, scenariusze mało prawdopodobne, wszyscy aktorzy nienaturalnie ładni, a zakończenie łatwe do przewidzenia (bo przecież musi być happy end). Na amerykańskie produkcje zawsze będzie popyt, bo każdy z nas potrzebuje czasem odprężenia przed dużym lub małym ekranem.
„Kocha, lubi, szanuje” jest jednym z tysięcy (setek tysięcy?) filmów zrobionych przez rzemieślników amerykańskiego kina, ale to nie zarzut, wszak spod rąk zręcznego rzemieślnika wyjść mogą prawdziwe cuda. Siedząc w kinie, cały czas nie mogłem wyjść z podziwu dla duetu reżyserów: Glenna Ficarry i Johna Requy. Z mało wyrafinowanych składników przy użyciu bardzo prostych chwytów udało im się przygotować całkiem smaczne filmowe danie.
Film opowiada dosyć skomplikowaną historię Cala (Steve Carell), który po rozstaniu z żoną (Julianne Moore) topi smutki w lokalnym barze, do momentu gdy nawiązuje tam ciekawą znajomość. Jego nowy kompan (Ryan Gosling), który jest zawodowym podrywaczem i gościem cieszącym się życiem, postanawia przypomnieć Calowi, na czym polega męskość, i nauczyć go na nowo, jak zwrócić na siebie uwagę pięknych kobiet. Do głównego wątku doklejonych jest mnóstwo scenariuszowych fajerwerków, które sprawiają, że film wydaje się dużo bardziej pogmatwany, niż jest w rzeczywistości, ale też dodają opowieści sporo uroku. Każdy tu w kimś się podkochuje, ktoś o czymś nie wie, kto inny okazuje się kimś znajomym, itd. … Z grubsza wygląda to na typową komedię pomyłek, na szczęście szytą bardzo cienkimi nićmi i zgrabnym ściegiem, dlatego schematyczne sceny i mało prawdopodobne sytuacje nie rażą.
Wszystkie zastosowane w „Crazy, stupid, love” triki sprawiają, że jest on znakomitym polepszaczem humoru i zaraz po wyjściu z kina chce się go zobaczyć jeszcze raz. Tego chyba jednak nie należy polecać, bo a nuż za drugim razem dojrzymy sztuczki jego twórców i czar pryśnie.
Marcin Gliński