Majówkowa forma piłkarzy na PGE Narodowym – podsumowanie meczu o Puchar Polski
Finał Pucharu Polski od kilku lat ma za zadanie przybliżyć kibicom klimat piłkarskiego święta. Stadion Narodowy po brzegi wypełniony fanami piłki nożnej i zespoły walczące o cenne trofeum, które z dumą można prezentować w klubowej gablocie. Pomysł na podniesienie rangi turnieju jest dobry, szkoda tylko, że efekt końcowy zawiódł oczekiwania.
Puchar zdobyła Lechia Gdańsk – drużyna, która aktualnie zajmuje drugie miejsce w tabeli Lotto Ekstraklasy. Był to typowy mecz 50/50, bo wygrana z Jagiellonią Białystok, która jest groźna dla każdej drużyny w Polsce, okazała się sporym wyzwaniem. Zanim zacznę od analizy meczu i sytuacji pozaboiskowych, opiszę dwie ważne postacie w tych rozgrywkach. Są to trenerzy Lechii i Jagiellonii. Obaj przeszli ciekawą drogę, nim zapisali się na kartach historii swoich klubów. Szkoleniowiec „Dumy Podlasia” – Ireneusz Mamrot jest bardzo mocno związany z Dolnym Śląskiem. To tutaj rozpoczął karierę piłkarską, jako zawodnik lokalnej Polonii Trzebnica (obecnie 4. liga dolnośląska). Tutaj rozpoczął też karierę trenerską. Następnie z Wulkanem Wrocław osiągnął spektakularny awans do 3. ligi (zaczynając od B-klasy). Kolejnymi sukcesami były awanse z Chrobrym Głogów do 2. i 1. ligi. Po tych osiągnięciach został przymierzany do objęcia posady w Śląsku Wrocław i Zagłębiu Lubin. W 2017 roku trafił do Jagiellonii Białystok, z którą wywalczył wicemistrzostwo Polski. W tym roku miał szansę na zdobycie Pucharu Polski, który byłby ukoronowaniem jego dotychczasowej pracy szkoleniowca. Na przeciwległym biegunie znajduje się Piotr Stokowiec, trener Lechii Gdańsk. Człowiek o ciekawej karierze piłkarskiej – na pozycji defensywnego pomocnika i obrońcy (m.in. Polonia Warszawa, KSZO Ostrowiec i Śląsk Wrocław). Trenerskie szlify zdobywał w roli asystenta Pawła Janasa, a później uczył się fachu w Widzewie Łódź i Polonii Warszawa. Co ciekawe, w sezonie 2013-2014 prowadził drużynę „Jagi”, którą doprowadził do ½ finału Pucharu Polski. Na stanowisku zastąpił go „Trener 90-lecia Jagiellonii” – Michał Probierz. Sam Piotr Stokowiec zapewniał przed meczem, że jego piłkarze walczą o nieśmiertelność. Jak było naprawdę?
Jeśli Puchar Polski byłby przyznawany za doping kibiców, to z całą pewnością wygrałaby go Jagiellonia Białystok, ale nie dlatego, że mieli lepszą oprawę, bardziej kolorowe stroje, śpiewali głośniej. Tylko dlatego, że kilka tysięcy kibiców Lechii Gdańsk miało problem, żeby wejść na trybuny Stadionu Narodowego. W pierwszej połowie meczu goście z wybrzeża nie zostali wpuszczeni na trybunę. W efekcie, jedynie drużyna z Białegostoku grała przy wsparciu tysięcy gardeł. Trzeba przyznać, że oprawa przygotowana przez fanów z Podlasia mogła się podobać – zwłaszcza ogromna pszczoła, która przykryła niemal cały sektor sympatyków „Jagi”. Smutny był natomiast widok sektorów Lechii oraz neutralnych, które świeciły pustkami aż do samego końca pierwszej połowy. Nie chciałbym tutaj poruszać kwestii związanych z pirotechniką na trybunach i pracą spikera. Ten jak ma mantrę powtarzał komunikaty o zakazie używania „wyrobów pirotechnicznych” oraz „uniemożliwiania służbom identyfikacji twarzy”… Głównie dlatego, że w pierwszej części spotkania nie tylko na trybunach Lechii Gdańsk brakowało akcji. Dokładnie taka sama sytuacja panowała na murawie PGE Narodowego. Trudno to sobie wyobrazić, ale do meczu finałowego zespoły podeszły z dużą rezerwą.
Brakowało chęci gry, pasji i ryzyka. W zamian piłkarze obu drużyn zaproponowali asekuracyjny futbol i rażącą nieskuteczność. W 25. minucie meczu bardzo dobrej okazji nie wykorzystał Patryk Klimala (21 lat) z Jagielloni Białystok, który otrzymał długie i dokładne dośrodkowanie z lewego skrzydła w wykonaniu Bodvara Bodvarsona. Gdyby młody napastnik opanował piłkę, to zawodnicy w żółto czerwonych strojach wyszliby na prowadzenie już w pierwszej części meczu. W kolejnych minutach zarysowała się minimalna przewaga Lechistów. Kreowali oni więcej akcji na połowie przeciwników. Mimo wszystko w 42. minucie to popularna „Jaga” miała bardzo dogodną sytuację bramkową. Marko Poletanović zabrał piłkę Tomaszowi Makowskiemu i zagrał długim, crossowym podaniem do Jesusa Imaza, stojącego między dwoma obrońcami z Gdańska. Hiszpan z pierwszej piłki odegrał do młodego napastnika Jagiellonii Białystok. W tym samym momencie ryzykowanym zachowaniem wykazał się bramkarz Lechii Zlatan Alomerović, który postanowił wybiec z pola karnego, co mogło okazać się decyzją fatalną w skutkach. Futbolówka przeleciała nad nim i trafiła wprost pod nogi Patryka Klimały. Gdyby nie kolejna udana interwencja Błażeja Augustyna, to Jagiellonia cieszyłaby się ze zdobycia bramki.
W drugiej połowie finałowego meczu stadion zapełnił się kibicami Lechii Gdańsk. Gra obu drużyn wciąż nie zasługiwała na zachwyt, ponieważ postawa piłkarzy raziła sporą niedokładnością. Można zażartować, że przestoje w grze były rekompensowane tym, co działo się na trybunach. Ale jednak będzie to śmiech przez łzy. Bo tam m.in pirotechnika i wulgaryzmy – czyli wszystko to, co niedozwolone i co stało się niechlubną tradycją finału Pucharu Polski. W 76. minucie meczu sędzia był zmuszony przerwać spotkanie na kilka minut (po odpaleniu rac przez kibiców Lechii Gdańsk). Należy jednak przyznać, że gdyby nie fani obu drużyn, to na PGE Narodowym momentami wiałoby nudą, a duża część oprawy i dopingu (poza incydentami z pirotechniką i przyśpiewkami o PZPN-ie) stała na wysokim poziomie. Losy meczu mogły się odmienić już w 85. minucie, kiedy to Flavio Paixao (15. goli w Ekstraklasie) wykorzystał zamieszanie pod polem karnym i strzelił pierwszego gola w tym spotkaniu. Radość piłkarzy i kibiców w zielonych strojach trwała kilka dobrych minut, aż do momentu, w którym główny arbiter wspólnie z sędziami VAR uznali, że bramkę należy anulować.
Ireneusz Mamrot – trener Jagielloni Białystok komentuje przebieg spotkania
W kontekście ostatniego spotkania ligowego z Legią Warszawa (przegrana 1 do 3), w którym Lechistom dwukrotnie nie podyktowano rzutu karnego za zagranie ręką w polu karnym, to śmiało można powiedzieć, że zawodnicy tej drużyny nie mają szczęścia do wideoweryfikacji w wykonaniu polskich sędziów. Regulaminowy czas gry został przedłużony o 7. minut. W 6. minucie dogrywki piłkarze z wybrzeża zrobili to, co zabrał im VAR kilka chwil wcześniej. Bramkę na 1 do 0 strzelił Artur Sobiech, który wszedł na boisko w 69. minucie spotkania. W akcji meczu uprzedził bramkarza Jagiellonii, który oczekując na nadlatującą piłkę zupełnie nie spodziewał się spotkać przed prawym słupkiem napastnika „Biało-zielonych”. Artur Sobiech pobiegł w stronę sektora sympatyków Lechii, aby utonąć w objęciach kibiców. Dzięki tej akcji Lechia Gdańsk wygrała drugi Puchar Polski w historii klubu (1983 i 2019).
W taki sposób zakończył się tegoroczny Puchar Polski. Jak zwykle nie obyło się bez kontrowersji i poczucia niesmaku. Pomimo naprawdę dobrze przygotowanego wydarzenia na Stadionie Narodowym z całą tą podniosłą otoczką czy też majówkową sielanką, jaka panowała w Warszawie. Wydarzenia na boisku nie oddały atmosfery święta piłki nożnej, jaką przecież powinien być puchar naszego kraju. Myślę, że na całą sytuację wpływ miały dwie bardzo ważne kwestie – walka o mistrzostwo Polski i szansa na grę w europejskich pucharach. Spoglądając na ligową tabelę bardzo szybko zauważymy, że Lechia Gdańsk jest vice-liderem i traci tylko 3 punkty do pierwszej Legii Warszawa.
Piotr Stokowiec – trener Lechii Gdańsk o zwycięstwie w finale
Do zakończenia sezonu pozostały jeszcze 4 kolejki ligowe, a w najbliższym czasie Lechiści mają do zagrania bardzo trudne mecze m.in. z Cracovią (5 maja) i Zagłębiem Lubin (12 maja). Nie trudno jest zrozumieć, że priorytetem jest walka o koronę mistrzowską, a siły zachowane w pucharze przydadzą się w lidze. W podobnej sytuacji znajduje się Jagiellonia Białystok, która do samego końca będzie walczyła o utrzymanie 4. miejsca (punkt przewagi nad Zagłębiem Lubin) – premiowanego grą w eliminacjach do Ligi Europy. Występy w europejskich pucharach to nie tylko zaszczyt, ale przede wszystkim potężny zastrzyk gotówki do kasy klubu. Szkoda tylko, że wydarzenie, które mogłoby rozpalać serca kibiców, stało się dla piłkarzy meczem drugorzędnym.