Melody’s Echo Chamber
Harmonijne arpeggia przeplatane z transowymi pasażami. Pękające od basowego groove’u spirale eterycznej wokalizy czy balansujące na granicy melodyczności hałasy, które wydobywają się z organów i gitar. Oto tylko niektóre znamiona psychodelicznej jazdy, w którą od dekady zabiera nas Melody’s Echo Chamber – Artystka Tygodnia w Radiu LUZ.
Od plątaniny błysków i tąpnięć obecnej na pierwszym albumie projektu Francuzki, można było doznać obłędu. Przysłuchując się, trudno nie zauważyć, że mało który dźwięk jest na nim regularny. Mnogość efektów modulujących analogowe brzmienia całego instrumentarium zachwyca barwą i fakturą. Pierwszy longplay to istne tour de force po skarbach, jakie skrywa rock psychodeliczny, ale także kreatywne wycieczki do spuścizny gatunku, który rozkwitał na przełomie lat 60. i 70.
Album ten mówi językiem stanu zauroczenia i zakochania. Co więcej, jego spójność zarysowuje się też na płaszczyźnie przełożenia na dźwięk emocji. Od zupełnie euforiogennych szarż, gładko przechodzi w stany niepewności, rozedrgania, letargu czy żarliwości.
Międzynarodowa prasa muzyczna zdążyła się nazachwycać albumem z 2012 roku, wierząc, że przetrwa on próbę czasu. Dziesięć lat później tę płytę słucha się równie dobrze, o ile nie lepiej. Ta refleksja jest w gruncie rzeczy pytaniem o to, co tak właściwie udało się stworzyć Melody Prochet oraz asystującemu jej podczas procesu nagrywania i produkcji Kevinowi Parkerowi z projektu Tame Impala.
Francuzka poznała australijskiego muzyka na początku drugiego dziesięciolecia XXI wieku, jeżdżącego z zespołem po Europie. Wówczas sama poszukiwała kierunku i inspiracji oraz śpiewała w My Bee’s Garden, który po nawiązaniu kontaktu z Australijczykami, zagrał support przed koncertem Tame Impali. Efektem wymiany energii oraz myśli z artystami stał się album, który – jakby rodem z żartów o Australii – wydawał się portalem do mikroświata, w którym wszystko stanęło do góry nogami.
Po ukończonej pracy Prochet oznajmiła, że takiego brzmienia właśnie potrzebowała. Trudno nie podzielać jej entuzjazmu, gdy słucha się materiału. Jej duma wydaje się zupełnie zrozumiała. Wydawnictwu z 2012 roku nie ma czego zarzucać od strony formalnej. Kaskadowe pasaże wygrywane na klawiszach, fuzz wyłuszczony do stopnia, w którym gitara zaczyna mieć chrypę, część instrumentalna w numerze You Won’t Be Missing That Part of Me, będąca czymś na kształt zdolniejszej siostry Taxmana zespołu The Beatles – to tylko niektóre składowe, ożywiające treści na płycie.
Z rozpoczętego wtedy związku dwoje muzyków zdążyło do tej pory wyjść, jednak szczątki inspiracji, którymi się wówczas obdarzyli, żyją w ich twórczości do dziś. Niemniej faktu, że pierwiastek muzycznego umysłu Kevina Parkera tak bardzo wpłynął na brzmienie albumu nie należy wykorzystywać w narracji przedstawiającej płytę Melody’s Echo Chamber jako co najwyżej żeńską wersję Lonerism czy Innerspeaker Tame Impali albo punkt przejściowy pomiędzy Lonerism właśnie a Currents. Takie sformułowania mogą się wydać nadto krzywdzące i są ujmą dla samej jego twórczyni, a operowali nimi głównie sfrustrowani fani australijczyków.
Melody Prochet w sposobie, w jakim formowała linie melodyczną wokali, zdradza swoje fascynacje francuskim popem lat 60., a gładka i pełna pogłosu faktura śpiewu to z kolei krok w kierunku zabiegów popularnych dla wykonawców dream popowych z lat 80. Artystka sama też wykorzystała swoją erudycję i w takich numerach jak Be Proud of Your Kids czy IsThatWhatYouSaid zamaskowała swoje uwielbienie do zespołów takich jak Broadcast, My Bloody Valentine lub Loveliescrushing.
Po obiecującym debiucie spodziewano się, rzecz jasna, następnego albumu na podobnym poziomie. Zapowiedziana w 2017 roku płyta Bon Voyage była jednak graniem nieco innego rodzaju. Wyzierało z niej przeświadczenie, że przywołanie brzmień z poprzednich wydawnictw mija się z celem, a raczej z wizją twórczości. Tym samym stworzono coś bardziej osobistego, sięgającego do ciemniejszych rejestrów sumienia autorki.
Sama recepta na album także odbiega od tego, z czego znaliśmy Melody’s Echo Chamber. Na Bon Voyage spotyka się bardziej eksperymentalne formy. Jego psychodeliczny wymiar nie polega w tym przypadku na zastosowaniu feeri efektów, a prędzej na ukazaniu szerokiej palety zagrań, z których można stworzyć utwór. Na spójność albumu niekoniecznie pozytywnie wpływa fakt, że znalazła się na nim piosenka Shirim. Została ona wydana jeszcze w 2014 roku, czyli ledwo dwa lata po ukończeniu debiutu i tak też właśnie jest, że nie moglibyśmy być zaskoczeni gdyby została ona wpleciona w ciąg piosenek znajdujących się na pierwszym longplayu. Jej odmienne brzmienie względem reszty kompozycji z Bon Voyage sprawia jednak, że łatwo spojrzeć jest na nią w takim towarzystwie niczym na przyjemną i dość regularną w swym kształcie piosenkę.
Gdyby tak albumy Melody’s Echo Chamber porównać do kolorów to debiut byłby czerwienią, Bon Voyage różem, a tegoroczny Emotional Eternal być może błękitem. Jest coś w najnowszych utworach tego projektu, co sprawia, że łatwo jest myśleć o nich jako takich, które spośród wszystkich zabiegów znamiennych dla konwencji neo-psychodelii najbardziej upodobały sobie harmonię. To nią starają się władać w taki sposób, aby wyeksponować panujący spokój. Sama artystka wspomina w wywiadach o zaspokojonej potrzebie stabilizacji i wygaszeniu multum emocji, które towarzyszyły jej jeszcze w czasach początku obranej ścieżki dla własnej kariery muzycznej. Wszelakie odbyte wcześniej podróże przyniosły już swoje owoce, a objawiły się one m. in. na tym albumie. Wyczuwalny ład duchowy epatuje słuchacza chęcią okazania wdzięczności życiu, a wypowiadający się w warstwie lirycznej podmiot sprawia wrażenie nie pamiętającego nic z tego o czym mówił jeszcze w tekstach piosenek z 2018 roku.
W przypadku najnowszego wydawnictwa trudniej jest mówić o jego barokowości i maestrii produkcyjnej, od których roiło się na debiucie. Nie wyklucza to jednak faktu, że Melody Prochet tworzenie plastycznych i oddziałujących na wyobraźnie piosenek opanowała do perfekcji. Choć Emotional Etermal bliżej jest do Melody’s Echo Chamber niż do obecnego na Bon Voyage misz-maszu, to wciąż wyczuwalna jest erudycja autorki bawiącej się na przestrzeni całego albumu konwencjami psych-popu i neo-psychodelii, a także przeplatającej języki, którymi śpiewa. W jej świecie jedna droga prowadzi od świergotliwego i skocznego Looking Backward przez arabeskowe, inkrustowane melodiami rodem ze Starożytnego Egitpu Pyramid in the Clouds do progresywnego Alma_The Voyage.
Trudno byłoby też wierzyć w muzykę Melody Prochet gdyby przy tworzeniu trzeciego krążka sama nie przemieniła wszystkich dotychczasowych doświadczeń i lekcji w nową wartość. Taki to już przymiot Francuzki, że swoimi kompozycjami albo w ogóle postawą artystyczną, z łatwością tworzy w umyśle swojego odbiorcy wielkie, acz nienachalne metafory dotykające kwestii przemian, formacji, kreacji, witalności czy też po prostu bogactwa i różnorodności przestrzeni którą eksplorujemy na co dzień. Emotional Eternal to nie tylko odkevinowane Melody’s Echo Chamber. Ten album to także co najmniej trzeci z kolei powód do tego, aby zapatrywać się na postać artystki, jako na potrafiącą wciąż to i wciąż dodawać do światka sajko-świrów kolejne smaczki, które po usłyszeniu będą budowały w ich głowach mnogie serie wyobrażeń i zachwytów nad mimetycznymi właściwościami sztuki.
Piotrek Pruszczyk