René Pawlowitz
W tym roku mija 20 lat od startu kariery René Pawlowitza – jednego z najbardziej zapracowanych producentów współczesnej klubowej elektroniki, najczęściej wydającego pod aliasem Shed. W swej twórczości idealnie łączy wszechstronny charakter kawałków z producencką precyzją i indywidualnym, niepodrabialnym stylem inspirowanym w równym stopniu klasyką gatunku, jak i wschodnioniemiecką Ostalgie. René Pawlowitz Artystą Tygodnia w Akademickim Radiu LUZ.
Jeśli chcesz dostosować się do nowej rzeczywistości, musisz wyciąć sobie parę tkanek. Mniej więcej taką konkluzją kończy się reportaż zafascynowanego DDR-em kanadyjskiego historyka Johna Paula Kleinera opisujący powojenne losy miasta Schwedt – małej ojczyzny René Pawlowitza. W mieście tym opuszczone przez jego budowniczych wielkopłytowe kwartały z końcem lat 90. zostały po prostu wyburzone. Artysta tego Tygodnia przeprowadził podobny proces na swojej świadomości, ale buldożera używał precyzyjnie, oszczędzając te części, które nadal niosą bagaż wspomnień.
W tym samym eseju Kleiner pisze o gasnącym entuzjazmie, jaki mieszkańcy miasta przejawiali, im bliżej było roku 1989. Pawlowitz to rocznik 1975, więc urodził się u schyłku tej enerdowskiej dumy, doskonale pamiętając beznadziejną zapyziałość doby późnego Honeckera. W rzadko udzielanych wywiadach René często wspominał rejwy, na które jeździło się do pobliskiego (godzina drogi pociągiem) Berlina. Zgaduję, że było to już po Die Wende – a więc w momencie, w którym Ossis mogli rzeczywiście czuć się i być postrzegani jako „ci gorsi Niemcy”: w zjednoczonym kraju wyalienowani, mieszkający w szybko wyludniających się miastach, a w oczach Zachodu skażeni marzeniem o realnym socjalizmie, które w starciu z kolektywnym Reaganem poniosło dotkliwą porażkę. Solą w tej ranie były antyimigranckie wybryki, podczas których nastoletni potomkowie posiadaczy niegdyś nowiutkich trabantów nader często poddawali się brunatnym sloganom; wciąż zresztą AfD najwięcej głosów zgarnia właśnie we wschodnich Niemczech.
Z drugiej strony dzięki przechwyceniu, a następnie przerobieniu (by nie nadużywać słowa „dekonstrukcja”) tej złej opinii w narrację kontrolowaną przez nowych, czarno-tęczowych anarchosocjalistów europejskie kontynentalne techno przybrało kształt, który trzęsie parkietami już od ponad trzydziestu lat. Zrób-to-samizm, skłoting, zawłaszczanie przemysłowych przestrzeni i granie na nosie filistrom: witamy w nowej, tym razem wolnej od odgórnego przymusu i przez to bardziej realnej utopii tworzonej przez inną stronę młodych odrzuconych. René Pawlowitz trzyma się tego podejścia do dziś, wydając swoje materiały przede wszystkim własnym sumptem i dystrybuując je poprzez legendarny sklep Hard Wax (w którym zresztą sam kiedyś pracował).
W pierwszej dekadzie nowego millenium wielkie kapitały zaczęły przechwytywać przechwycone, usiłując skomercjalizować rejwowanie, co trwa po dziś dzień – czy tego chcemy, czy nie. Twórczość Pawlowitza może tu mieć status jeśli nie pomnikowy, to na pewno bardzo istotny z historyczno-kronikarskiego punktu widzenia, stanowiąc wciąż żywą paralelę między tamtym post-hippisowskim, a współczesnym, gęściej zinstytucjonalizowanym światem, w którym bunt bardziej niepostrzeżenie bywa zaprzęgany do pługa zysku. René nadal stoi w kreatywnym rozkroku między elektroniczną klasyką w rodzaju Roberta Hooda, Basic Channel, Apheksa czy rozmaitych renegatów, a zalgorytmizowaną, sformatowaną i bezbłędnie wyprodukowaną nową podziemną awangardą z dużych labeli, w której często trudniej o świeże pomysły.
Pawlowitz po dwudziestu latach kariery i przetarciu wielu szlaków nadal zachowuje dystans do globalnego techno-biznesu, nawet pomimo częstszej obecności w mediach i o wiele większej przystępności jego nowych produkcji. Rdzeń pozostaje ten sam: czerpanie z szaroburej przeszłości w solipsystycznym wyobcowaniu, teraz jednak rzadziej podkreślanym, za to bardziej zachęcającym do włączenia się w (mimo wszystko nadal samotną) zabawę. Tańczymy solo, dlatego słuchamy elektroniki.
Po tych dwóch dekadach nie zmienia się także pozycja René na szczycie stawki producentów najlepszych narzędzi do użytku didżejskiego: maszyn, które zabijają faszyzm. Pawlowitz wciąż bierze na warsztat sprawdzone patenty, demontuje je i składa na nowo, dodając grubo mieloną szczyptę własnego bycia i ultrachwytliwe melodie o zgoła popowym potencjale – ale zachowuje w tym skromną pokorę, nie dając się zamknąć w klubowym celebrytyzmie. Próżno też szukać u niego sexy wygibasów za didżejką czy nawet klipów (chociaż te czasem się zdarzają). Także niektóre z bardziej jawnych nawiązań do dawnych mistrzów spotykają się z krytyką za rzekomą odtwórczość lub – według mnie – po prostu słabszą jakość. Należy jednak pamiętać, że René nie wstydzi się swojego pochodzenia, podkreślając je w wielu miejscach swojej twórczości, co odróżnia go od kilku kolegów z Berghain (Marcelu Dettmannie, patrzę na ciebie). Przy takim postawieniu sprawy rzekome epatowanie inspiracjami będzie fundamentalnym elementem rzemiosła (i/lub sztuki).
Jakkolwiek nie podchodzić do twórczości Pawlowitza, każdy jego materiał to uczta dla uszu osób, które co najmniej raz w życiu miały kontakt z Abletonem; potwierdza to ożywiona dyskusja nad konstrukcją samego tylko kicka pod jego bodaj najsłynniejszą produkcją. Chociażby z tego powodu można go uznać za jednego z najważniejszych wzorów dla wszystkich domorosłych producentów pozbawionych porządnego odsłuchu, początkujących didżejów stopniowo odstawiających synca i młodych klubowiczów, którzy chcieliby nie tylko usłyszeć, ale też fizycznie poczuć ciosy z suba. Wszystkim im naprzeciw wychodzi każdy z prawie trzydziestu aliasów, pod którymi nagrywa(ł) nasz Artysta Tygodnia.
Więcej informacji o życiu i twórczości René Pawlowitza prezentujemy w paśmie Artysta Tygodnia: od poniedziałku do piątku o 13:00 i po północy oraz o 9:30 i 10:30. Do usłyszenia na 91,6 FM!
Sebastian Rogalski
foto główne: Birgit Kaulfuss (RBMA)