Ruby Haunt
Dream pop i slowcore brzmiące tak jakby zapomniano o plażach Los Angeles. Właśnie nieopodal nich gnieździ się duet piszący melancholijne piosenki, które swoją powściągliwą formą nakłonią nasze myśli do zupełnej dezynwoltury. Ruby Haunt Artystą Tygodnia w Radiu LUZ!
Ponad siedem lat temu Ruby Haunt pierwszy raz dało słuchaczom okazję skonfrontować się z propozycją nocnej, maksymalnie dwuosobowej dyskoteki podanej na ich pierwszym albumie Hurt. Debiutujący w ten sposób Victor Pakpour i Wyatt Ininns nadali swojej znajomości umiejętności dryfowania w rytmie fal Atlantyku niknących u progu wybrzeża. Ich relacja trwa od szkoły średniej. Początkowo opierali ją na rozmowach o tożsamych upodobaniach filmowych i muzycznych, które wskazywały na takie zespoły jak New Order, Joy Division czy Suicide.
Szkoda byłoby uniknąć stwierdzenia mówiącego o tym, że brzmienie zespołów dream popowych ze sceny kalifornijskiej z czasem stało się generyczne. Promujące je kanały youtube’owe kanały takie jak TheLazylazyme, David Dean Burkhart czy i’m cyborg but that’s ok, stały się podręcznikami potrafiącymi na przestrzeni jednego rozdziału uwypuklić najjaskrawsze cechy zjawiska formacyjnego. Współtworząc – nomen omen – ocean tego typu projektów muzycy Ruby Haunt w pewnym momencie musieli zareagować na takie tendencje i postawili na zgłębianie pierwotnie obranego kierunku.
Trudno jest wyobrazić sobie ten zespół w roli headlinera czegokolwiek. Piosenki są introwertyczne do tego stopnia, że korci, aby zatrzymać się na chwilę przy pytaniu o potrzebie grania ich w wersji live. Kameralnymi aranżami Victor Pakpour dba o ciepło wydobywające się z muzyki, której największą siłą są po prostu melodie. Niekiedy jakby matowe, ale zawsze wkomponowane w miękką perkusję i nadające kontur mikro-pejzażom.
Duet utrzymuje tempo jednego albumu rocznie, wplatając w to jeszcze parę EP-ek. Niezły wynik jak na artystów, którzy od początku działalności nie zdecydowali się na współpracę z żadnym labelem. Wydawanie we własnym rytmie łączy się tu mimowolnie z wydźwiękiem nieśpiesznego grania z przesypującym się w dłoniach piasku. Różnice brzmienia pomiędzy kolejnymi krążkami są często bardzo subtelne. Na przestrzeni dyskografii z pewnością wyróżnia się chwytliwy mini-album Nevada. Ewentualne udziwnienia konwencji pojawiały się dotychczas sporadycznie. Dopiero w tegorocznym Cures for Opposites można dosłuchać się inaczej brzmiących perkusjonaliów, częściowego odejścia od przyciężkiego gloomu i swego rodzaju świetlistości poszczególnych kompozycji.
Ruby Haunt za sprawą filmowego wykształcenia V. Pakpoura nie decyduje się na pomoc osób trzecich nawet przy tworzeniu klipów do piosenek. Obrazy są niemal tak samo statyczne jak utwory, do których są tworzone. Urobione w myśl niezależnego krótkiego metrażu filmy najczęściej skupiają się na jednostce przemierzającej przestrzeń w osamotnieniu. Stłumiony wokal Ininnsa w tej konwencji figuruje momentami jako głos z offu uzupełniający narrację o przymiot nielinearności.
Ożywcza łuna obecna na Cures for Opposites zdradza chęć zmiany brzmienia muzyki Ruby Haunt. Co więcej, członkowie mówią w wywiadach o inspirowaniu się takimi zespołami jak DIIV czy Sparklehorse, które – co by nie mówić – podzieliłyby zapewne los Cigarettes After Sex, gdyby nie dokonały zdecydowanej wolty we własnej estetyce. Idąc za tą myślą, niewykluczone, że duet z czasem przypomni o sobie fanom w sposób, w jaki oni sami niekoniecznie mogą się tego spodziewać.
Piotrek Pruszczyk