Archiwum

Bladee – Ingen hör

Choć czołowy członek grupy Drain GangBladee, nie wydał w tym roku żadnego długogrającego albumu, nie pozostawił on swoich fanów z niczym. Cloud-rapowy artysta wydał potrójny singiel Ste The Beutiful Martyr 1st Attempt, który stał się pretekstem do ogłoszenia trasy koncertowej. Podobnie, pojawiły się kolejne owoce regularnej współpracy artysty z Yung Leanem, ale również wydane zostało wiele utworów, na których Bladee udziela się gościnnie. Wśród tego wszystkiego pojawiło się też miejsce na głęboko poruszającą opowieść, w której Bladee jest jedynym artystą udzielającym się lirycznie. Mowa o Ingen hör, który zostaje mocograjem Akademickiego Radia LUZ!

Ingen hör to opowieść z wnętrza, spod warstw, które na co dzień człowiek na siebie ubiera. To utwór wychodzący z głębi serca artysty, niosący ze sobą silne emocje, wobec których ciężko pozostać obojętnym. Niepewność, rozpacz, pragnienie zyskania jeszcze jednej szansy — o tym śpiewa Bladee. Co więcej, śpiewa w swoim ojczystym języku — po szwedzku — co w całej jego obfitej dyskografii nie zdarza się tak często. Rezygnacja z języka angielskiego, czyli tego, który większość jego fanów by zrozumiała, potęguje wrażenie o osobistym charakterze singla. To nie słuchacze rapera mają zrozumieć przekaz, nie do nich ma on trafić. Adresatem jest absolut. Ingen hör to osobliwy rodzaj modlitwy — słowa skierowane do Boga, będące jednocześnie wyrazem zwątpienia w Jego istnienie — czy jest ktokolwiek, kto słucha słów wypowiadanych przez Bladee? W powtarzającej się, tytułowej frazie, która otwiera i zamyka tę liturgiczną opowieść, znajdujemy niezbyt optymistyczną odpowiedź:

Ingen hör (szw. nikt nie słucha)

Uważam, że przy tego typu projekcie — wypływającym z wnętrza i będącym wyrazem ukrytych emocji, nie łatwo dobrać osoby, z którymi się będzie współpracowało. Pojawia się kwestia zaufania — komu powierzyć pracę nad melodią do tak osobistego tekstu. Bladee wybrał jednak nieomylnie — producenckie trio, które przyczyniło się do powstania utworu to Yung Sherman, Woesum i Felix Lee. Artyści stworzyli melodię, która oddaje liturgiczny charakter i dodatkowo potęguje podniosłość tekstu. Ingen hör to projekt, który jest spójny z dotychczasowym dorobkiem tych artystów, a równocześnie jest czymś zupełnie nowym i innym.

Maja Michalik

DZIONSUO- Złote przeboje

DZIONSUO zapowiada nowy album i już wiemy, że będą tam Złote przeboje. Wesołe pianinko w nostalgicznej harmonii, transujący rytm, a nawet okładka singla zabierają nas na spacer prosto do ostatnich lat ubiegłego wieku.
Refren zaśpiewany jakby od niechcenia, świetnie działa z retro klimatem. A potem- zupełnie jak raper w teledysku- chodzi po głowie przez resztę dnia. Bit na chwilę zamienia się w mglistą chmurę dźwięków, by przygotować nas na niepodrabialne flow błyskotliwych i zgrabnych wersów. Sam artysta nazywa ten utwór spacerówką, a podczas słuchania chodzić zaczyna nawet głowa. DZIONSUO pokazuje nam się z tej bardziej romantycznej strony, ale odsłania też kilka swoich wad, które to właśnie stanowią jego Złote Przeboje.
A do tego jeszcze tańczy!

 

Justyna Kalbarczyk

Lou Reed

Człowiek, który potrafił jedną stopą stać w punku i glamie, drugą w rocku i popie, a jednocześnie odkrywać mroczne zaułki metalu. Ikona, inspiracja, żywa legenda nowojorskiej bohemy – Lou Reed. To właśnie on zostaje Artystą Tygodnia w Radiu LUZ. Z tej okazji skupiamy się na jednym z jego najbardziej niezwykłych projektów: koncertowym wydaniu albumu Berlin: Live at St. Ann’s Warehouse. Końcem tego roku mija 17 lat od premiery oraz 19 od czasu jego nagrania.

 


Berlin: Live at St. Ann’s Warehouse to jeden z najbardziej niezwykłych powrotów w historii rocka. Lou Reed nigdy nie tworzył pod rynek i nigdy tego nie zamierzał. Jego muzyka jest zapisem świata widzianego bez filtrów. Piosenki są kronikami, nie opowieściami. Dlatego też Berlin, po premierze w 1973 roku, był dla wielu słuchaczy zbyt bolesny, zbyt mroczny i zbyt prawdziwy.

Dopiero po latach zaczęto rozumieć znaczenie tego albumu. W 2006 roku Reed wrócił do niego na żywo, w St. Ann’s Warehouse. To nie był zwykły koncert. Bardziej przypominał odwiedziny miejsca zbrodni niż sentymentalną wycieczkę. Reed wykonywał materiał, który przeżył razem z bohaterami. Grał historię, którą napisał niczym dokumentalista podziemnego życia Nowego Jorku.



Zespół, który zmienił historię muzyki, zanim świat to zauważył

Aby zrozumieć wagę albumu Berlin, trzeba cofnąć się do czasów w których Lou Reed współtworzył The Velvet Underground. W połowie lat 60. byli absolutnym przeciwieństwem wszystkiego, co kojarzyło się z „kolorową” Ameryką epoki pop-artu czy hipisowskiej kontrkultury. Grali muzykę brudną, surową i brutalnie prawdziwą. To były dźwięki ludzi żyjących w cieniu wielkiego miasta.

Paradoks polegał na tym, że The Velvet Underground był projektem Andy’ego Warhola, człowieka którego można uznać za definicję popularności. Mimo, iż do składu należała Nico – modelka, piosenkarka, ikona stylu – pierwotnie grupa nie odniosła wielkiego sukcesu. Ich muzyka była zbyt prawdziwa, by stać się przebojem. Dopiero kilka dekad później okazało się, że ich wpływ na alternatywny rock, punk, a także noise i indie był fundamentalny.

Na temat debiutanckiej płyty The Velvet Underground & Nico Brian Eno powiedział:

Pierwszy album Velvet Underground sprzedał się tylko w liczbie 10000 wydań, ale każdy kto go kupił założył zespół.

Myślę, że nic lepiej nie podsumowuje olbrzymiego wpływu na świat muzyki, jaki mieli The Velvet Underground, w tym Lou Reed.

 



Muzyka jako dokument

Lou Reed w tamtych latach pisał teksty, które brzmiały jak reporterskie zapiski w stylistyce beatnikowskiej, jednocześnie budząc zachwyt i odrazę. Jego umiejętności tekściarskie wywołują skrajne, głębokie emocje.

W Heroin śpiewał:

I don’t know just where I’m going
But I’m gonna try for the kingdom, if I can
’Cause it makes me feel like I’m a man
When I put a spike into my vein
And I’ll tell ya, things aren’t quite the same
When I’m rushing on my run
And I feel just like Jesus’ son
And I guess that I just don’t know
And I guess that I just don’t know

 

W Caroline Says II jego słowa brzmią tak, jakby sam nie był pewien granicy między współczuciem a brutalnym dystansem. Śpiewając przejmuje rolę obserwatora dramatu, którego doświadcza tytułowa Caroline i mimo wielkiego ciężaru treści wypowiada ją chłodno, jakby bez emocji.

Caroline says
as she gets up off the floor
Why is it that you beat me
it isn’t any fun

Po wydaniu album Berlin dla opinii publicznej i krytyków był po prostu „zbyt” – zbyt smutny, zbyt prawdziwy, zbyt niewygodny. Dlatego choć dziś wiadomo, że to jedna z najważniejszych rockowych opowieści tamtych czasów, wtedy niezrozumiany trafił na półkę, na której obrósł kurzem.



Powrót po trzydziestu trzech latach

Berlin: Live at St. Ann’s Warehouse z 2006 roku to późna rehabilitacja albumu, który wtedy nie odniósł sukcesu. Reed wykonuje materiał z pełnym zespołem, orkiestrą i chórem. Brzmi dojrzalej, niż mógł zabrzmieć w 1973 roku – mniej gniewnie, a bardziej świadomie. Jego wokal ma w sobie chropowatość i zmęczenie, które dodają całości głębi.

To wykonanie nie stara się ulepszać materiału. Nie wygładza go. Raczej podkreśla ciężar i dramatyzm opowieści a jednocześnie ubiera go w wyjątkowo piękne szaty muzyki, która czasami zdaje się nie pasować do tekstów utworów.



Znaczenie albumu dziś

Dopiero z perspektywy czasu widać, jak duże znaczenie miał Berlin. To płyta, która nie oferuje ukojenia, nie daje przebojów, a zmusza do słuchania historii, które najchętniej omija się w muzyce. Dlatego jej koncertowa wersja jest tak wyjątkowa – pozwala zobaczyć, że Reed nie tylko ją stworzył, ale też przeżył.

Berlin: Live at St. Ann’s Warehouse to hołd dla artysty, który opisywał świat bez upiększania, a także dowód na to, że autentyczność czasem potrzebuje czasu, by zostać doceniona.

Piotr Sekuła

ROSALÍA

Nic co boskie nie jest jej obce

W świecie muzyki popularnej 2025 roku, której blisko do wtórności i kanciastości tworów sztucznej inteligencji, Rosalía Vila Tobella stworzyła album (jak sama mówi) w pełni ludzki. Bez sztucznie wygenerowanych dźwięków i linii melodycznych naszpikowanych gładką i lekkostrawną nieprzypadkowością. Już nie pierwszy raz na antenie Radia LUZ jest naszą Artystką Tygodnia.

Rosalía, znana ze swojej śmiałości w przekraczaniu i zacieraniu granic gatunkowych, po takich wydawnictwach jak El Mal Querer i Motomami, wydała 7 listopada kolejny album zatytułowany LUX. Jej najnowsze dzieło jest bezpośrednim ukłonem w stronę klasycznego wykształcenia artystki (śpiew flamenco zaczerpnięty z kultury andaluzyjsko-muzułmańskiej), a zarazem manifestem głodu tego, co wyłącznie ludzkie i nieidealne — dramatyczne, pompatyczne, a co najistotniejsze emocjonalnie nieoszlifowane. Rosalía tworzy własną wizję przy akompaniamencie London Symphony Orchestra i z użyciem elektronicznych akcentów. Jest to muzyka, która wymaga od słuchacza niemal tyle samo, ile wymagała od niej w trakcie procesu tworzenia. Album inspirowany jest żywotami świętych kobiet i mistyką z różnych zakątków świata. Powstał w trzynastu językach (według części źródeł nawet czternastu), co tylko podkreśla jego monumentalny, ponadkulturowy charakter. Ogrom tych inspiracji nie oznacza zaniechania wymiaru indywidualnego, ale jest to linia ruchoma, która nigdy do końca się nie ujawnia.

Sexo, Violencia y Llantas

Track 1

Primero amaré el mundo/ Y luego amaré a Dios. Intro fortepianowe z utworu otwierającego LUX brzmi jak szkic pozostawiony w szufladzie, a jednak to właśnie w tych drobnych niedoskonałościach, w mikrodrżeniach strun głosowych, Rosalía znajduje prawdę — im więcej szczelin, tym więcej światła. Sama powołuje się na Cohena i jego słynne „there is a crack in everything”, jakby te pęknięcia były dla niej drogowskazem: miejscem, gdzie zaczyna się sens.

Reliquia

Track 2

W Reliquia Rosalía śpiewa o tym, co czyni ją sobą i jednocześnie rozprasza w świat. Fragmenty jej życia pozostają w każdym miejscu, w którym była: Paryż, Mediolan, LA, Barcelona. Język, czas, oddech, uśmiech, ślady obecności stają się relikwiami, które nosi ze sobą i pozostawia w różnych miejscach. Utwór inspirowany jest świętą Rozą z Limy, a przez metaforę relikwii bada pojęcia poświęcenia i pamięci. Klasyczne smyczki w utworze są energiczne i lekkie, a syntezatory przekształcają się w pulsujący bas, dzięki któremu mamy wrażenie niekończącej się projekcji wspomnień.


Mio Cristo Piange Diamanti

Track 5

Imperfetti agenti del caos („niedoskonali agenci chaosu”) — śpiewa artystka o sobie i o tej drugiej stronie, która razem z nią splata losy, równocześnie rozsypując i budując na nowo. Ten motyw wzajemnej dezintegracji i odrodzenia staje się symboliczną podróżą przez współzależność i miłość. W jednym z wywiadów Rosalía wspomniała, że ten utwór kojarzy się jej z babcią, wielką fanką Pavarottiego. I rzeczywiście nie brak tu dramatyzmu wielkiego śpiewaka.

La Yugular

Track 11

Inspirując się mistyczną postacią Rābiʿi al‑ʿAdawiyya, Rosalía wplata arabskie frazy i tradycje muzyczne, tak że różne kultury i światy przenikają się w obrębie jednej opowieści. Każdy człowiek istnieje w ramach najmniejszych cząsteczek, a wszechświat istnieje w ramach funkcjonowania niewidocznych procesów, które przenikają się nawzajem, tylko na pozór istniejąc osobno. Poetyckie pytania o wagę duszy z głosem Patti Smith w tle nadają utworowi rytm, w którym świat stapia się w cudowną i wytłumaczalną jedność.

Magnolias

Track 15

Horacjański przekaz utworu, zdający się wołać Non omnis moriar — Nie wszystek umrę, mówi o śmierci jako o ważnej części życia. Magnolie są kwiatami wieczności — samowystarczalne, rosły już w czasach prehistorycznych w takiej samej formie, w jakiej istnieją obecnie. To sprawia, że ich symbolika w utworze jest pomostem pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Śmierć i strata traktują nas tak samo bez względu na to, kim jesteśmy, Rosalía przedstawia swoją osobistą wizję pogrzebu. Nie jest ona typowa, bo raczej szczęśliwa i niezwykła — pełna wina, śmiechu, cygar i czekolady.

Y lo que no hice en vida, lo hacéis en mi muerte.

Zamykając album, Magnolias nie kończy, lecz otwiera przestrzeń, a mantrowy rytm i obecne w tle dzwony stają się mostem między tym, co widzialne, a tym co transcendentalne.

Aby w pełni przeżyć LUX wbrew pozorom niepotrzebne są konteksty lub znajomość języków, choć ten album jest nimi naszpikowany. Czysta i niezdławiona emocja zostaje zakomunikowana w niezaprzeczalnie ludzki i uniwersalny sposób, nie rywalizując ze sferą artystycznego przesłania. 

Album LUX to wgląd w sztukę absolutną. Taką, której głównym celem jest dotarcie do najczulszych punktów. Przenika, prześwietla, kontrastuje i zmienia. Przypomina próbę odwzorowania nieuchwytnego momentu wewnętrznego przebudzenia i zmiany tonacji, bo z każdym przesłuchaniem stajemy się kimś nieco innym. 

Julia Prus

Lily Allen – Pussy Palace

Rozwodowe opus magnum. Studium rozpadu relacji i powolnego odnalezienia siebie w szczegółach zawiłej historii, której finał niestety nie zaskakuje. Lily Allen swoim subtelnym wokalem szepcze do ucha, jakby przez telefon do przyjaciółki, cytując: I didn’t know it was a pussy palace / I always thought it was a dojo. Brzmi to jak chwila, w której dowody zdrady leżą już na podłodze, a ona dopiero pozwala sobie je nazwać.

Na West End Girl dokonuje się nowa emancypacja artystki, która, zdawałoby się, już dawno  odnalazła własny głos i brzmienie. Pussy Palace ma charakterystyczne dla Lily brzmienie delikatnej elektroniki, wynurzającej się jak ze skrzącej mgły fatalnego zauroczenia. Tak brzmi moment, w którym kropki zaczynają się łączyć. Artystka konfrontuje się z prawdą bez patosu, ale z gorzką świadomością, że emocjonalne olśnienie zawsze kosztuje. W swojej ironii i szczerości pozostaje przekonująca i interesująca – jak za czasów debiutu.

Julia Prus

Pink Freud i Nene Heroine, czyli taplanie się w gorącej lawie

Początkiem października we Wrocławiu rozpoczęła się trasa Monsters Of Jazz. Planowany od kilku lat projekt Wojtka Mazolewskiego zjednoczył na scenie Centrum Koncertowego A2 składy będące ścisłą czołówką nowoczesnego oblicza polskiego jazzu. Zapraszam na relację i rozmowy z tego potwornie dobrego wydarzenia.

Pink Freud

Niezwykłe jak kilka lat przerwy od koncertowania z danym składem potrafi zasiać w sercu nawet najbardziej uznanego muzyka wątpliwości co do sensu dalszej działalności. Wojtek Mazolewski miał już bowiem plany na inicjatywę Monsters Of Jazz dużo wcześniej. Kilka lat temu pokrzyżowała je jednak pandemia, podobnie jak możliwość promocji ówczesnej nowości Pink Freud – albumu piano forte brutto netto. W efekcie legendarna grupa przeszła w stan zawieszenia. Jak opowiedział mi jej lider, stało się tak również dlatego, że w tamtym momencie on sam nie czuł, by odbiorcy nosili pragnienie nowej muzyki autorstwa wywodzącego się ze sceny yassowej składu.

Fot. Dawid Gruszka

Odrodzenie Pink Freud zbiegło się w czasie z ogromnym uznaniem, z którym spotkało się w ostatnich miesiącach odświeżone wcielenie flagowego projektu Mazolewskiego, czyli jego Quintetu. Seria albumów Spirit To All, Beautiful People oraz przepiękna koncertowa płyta Live Spirit I to zapis pracy grupy, której, słowami samego kompozytora, muzyka pali się w rękach”. Jest to jednak muzyka bardziej szukająca emocjonalnej głębi, niż pierwotnej, dzikiej energii. Tej zaś Wojtek, jako człowiek, którego pierwszą wielką muzyczną miłością był punk, ma w sobie dalej ogrom.

 

Czym ten zespół jest teraz dla Ciebie?

Nadal taką szaloną platformą do wyrażania tego najbardziej frywolnego, dzikiego, autoironicznego też, (…) ale jednak z humorem zespołu, który podchodzi z wielką radością do tego i próbuje wykrzesać jakąś kosmiczną energię grając i odszukać to miejsce, w którym nagle dochodzi do wybuchu. I wtedy już tylko patrzymy jak to się dzieje, taplamy się w tej gorącej lawie i mówimy: YEAHHH, TO JEST TO. FAJNIE.

W trakcie naszej rozmowy oczy Mazolewskiego wielokrotnie iskrzyły niepowstrzymanym entuzjazmem na myśl o nadchodzących koncertach Pink Freud. Zresztą, „koncerty” to nie do końca trafne określenie kształtu, w którym sam muzyk postrzega te wydarzenia. Dla niego to pole bitewne” miejsce, w którym łączą się jego chłopięce, naładowane testosteronem marzenia o jazzowym składzie, który wygląda na scenie jak Red Hot Chilli Peppers.

Nie myślcie jednak, że najnowsze wcielenie 27-letniej już grupy to muzyka prostolinijna i pozbawiona głębszych przemyśleń oraz planowania. W przeddzień koncertu miałem okazję doświadczyć próby generalnej składu w Szkole Muzyki Nowoczesnej. Wojtek Mazolewski (gitara basowa), Rafał Klimczuk (perkusja), Adam Milwiw Baron (trąbka, elektronika) oraz Piotr Chęcki (saksofon) nie pozostawili żadnego dźwięku przypadkowi. Zapewniając sobie odpowiednią przestrzeń na improwizację niestrudzenie dopieszczali każdy utwór, który następnego dnia miał wybrzmieć na scenie Centrum Koncertowego A2. O tym, jak bardzo gra była warta świeczki, przekonałem się 24 godziny później.

Fot. Dawid Gruszka


 

W trakcie próby największą zagwozdką była jedna z nowych kompozycji, która po raz pierwszy miała wybrzmieć na żywo właśnie we Wrocławiu. Kilkunastominutowa podróż powoli rozwijała się w kierunku epickiego zakończenia, jednak w jego pobliżu za każdym razem następował zgrzyt, który mierził Mazolewskiego . Po prawie godzinie mozolnego planowania i dopieszczania, kwartet miał pewność, że w chwili prawdy wszystkie elementy połączą się w harmonijną całość.

Tak też się stało. Pink Freud zaprezentowali wspaniałe połączenie punkowej, bezkompromisowej energii oraz improwizowanych, nieustannie zaskakujących dźwięków. Poza muzycznymi pejzażami, nawiązującymi do ukazującej się wtedy reedycji płyty Sorry Music Polska (do której naprawdę warto wrócić – kapitalny album) pojawiło się również dużo nowych utworów. Ja najbardziej czekałem na ową łamigłówkę, nad którą zespół głowił się poprzedniego wieczoru. Otrzymaliśmy ją na sam koniec koncertu.

Zaczęło się przepiękne przywitanie (nieco przywodzące mi na myśl intro do epickich Rozmów z kapokiem ze wspomnianego Sorry Music Polska), w trakcie którego zespół przez kilka minut stopniowo zapoznawał słuchaczy z tematem kompozycji. Niepostrzeżenie muzyka zaczęła obracać się coraz szybciej. Niczym w kołowrotku wirowaliśmy wciąż intensywniej, a ja śledziłem tylko z napięciem kolejne powtórzenia melodii, która wyryła się definitywnie w mojej głowie na kolejne dni. Z każdym kolejnym cyklem Chęcki oraz Baron podkręcali intensywność swoich solówek, a Mazolewski i Klimczuk, trzymając ciągle lejce kompozycji, nastrajali całość do nieziemskiej intensywności. Gdy wydawało się, że A2 za chwilę eksploduje, nastąpiło triumfalne, osamotnione pożegnanie dęciaków. Niezwykłość tej chwili widać było na twarzach muzyków-wojowników, którzy z ogromną radością i satysfakcją patrzyli na siebie po muzycznej batalii.

Fot. Tomasz Szudrowicz

Mam nadzieję, że równie przyjemnie odczucia będą Wam towarzyszyć przy odsłuchu mojej rozmowy z Wojtkiem Mazolewskim, którą znajdziecie poniżej:


Nene Heroine

Tydzień przed wrocławskim wydarzeniem miała miejsce jedna z największych premier roku w (około)jazzowym światku. Jej autorem był trójmiejski kwartet Nene Heroine. Ich muzyka to jazz wypuszczony na wolność w rozedrganym, pełnym napięcia świecie. W efekcie kompozycje składu tętnią dziką, nieokiełznaną energią. Do tej pory artyści pokazywali ją najsilniej w trakcie brawurowych występów na żywo.

Fot. Dawid Gruszka

Wymownie nazwana 4 płyta grupy to próba przeniesienia koncertowej intensywności na realia albumu studyjnego. Choć muzycy dokładnie przemyśleli każdą z prezentowanych na nowym LP melodii, to dali słuchaczom możliwość wglądu w artystyczne szaleństwo, które wybuchło także na wrocławskiej scenie. O celach przy tworzeniu tego materiału porozmawiałem z saksofonistą składu, Peterem Stanleyem Chesterem:

Przede wszystkim chcieliśmy, aby ta płyta brzmiała podobnie do tego, jak gramy koncerty, czyli (…) nie traktowaliśmy już tej płyty na zasadzie osobnego wejścia do studia, osobnego wydawnictwa. Bo wiadomo, że płyty zawsze brzmią trochę inaczej niż koncerty na żywo. (…) Naszym takim założeniem, jednym z kilku, podczas nagrywania tego albumu było to, aby nasz krążek brzmiał na tyle, ile się da koncertowo i z taką myślą też podchodziliśmy w sumie do nagrań i do pracy nad tym materiałem.

Muzyka na 4 jest dzika, mroczna, pulsująca nieokiełznaną mocą natury. To najbardziej intensywne z dotychczasowych studyjnych wydawnictw Nene. Zawartych na nim siedem kompozycji co chwila wymyka się próbom okiełznania buzującej w nich mocy. Perfekcyjnie trzymana w lejcach przez Tony’ego Sadeky’ego (gitara basowa, syntezator) oraz Stana Corazona (perkusja) sekcja rytmiczna pozwala gitarzyście Michaelowi Zismannowi (gitara), a przede wszystkim dającemu jeden popis za drugim Chesterowi na wyrzucenie z siebie każdej resztki drzemiącej w nich emocji i furii. Tę serię dźwiękowych eksplozji mogliście usłyszeć kilka tygodni temu w naszym paśmie Mocograjów za sprawą singla Bowie.

 

Fot. Dawid Gruszka

Pradawnej sile towarzyszy misternie zaplanowana sfera wizualna. Cyfra 4, poza liczebnością składu oraz pozycją płyty w ich dyskografii, nawiązuje także do ilości głównych żywiołów wody, ognia, ziemi i powietrza. Zjawiska te, wyrażone w formie kunsztownie wykonanych masek, towarzyszą muzykom na scenie w trakcie ich dźwiękowego misterium.

Ukoronowaniem audiowizualnych ambicji Nene Heroine jest pierwszy singiel z najnowszego wydawnictwa Tokyo. Zrealizowany w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim teledysk w reżyserii Macieja Aleksandra Bieruta łączy spektakularną suitę z opowiadaniem Złoto i srebro” tokijskiego pisarza Junichiro Tanizakiego. Intensywność ponad 7-minutowej kompozycji idealnie koresponduje z tematami poruszanymi w opowiadaniu Japończyka o sens tworzenia sztuki, nawet za cenę szaleństwa.


Jesienna trasa Monsters Of Jazz, która zakończy się początkiem listopada w Gdańsku, to dopiero początek ambitnych planów Wojtka Mazolewskiego. Przyszły rok, poza nowym materiałem Pink Freud, ma przynieść zrealizowanie jego pierwotnej idei potwornego” przedsięwzięcia stacjonarny festiwal w Łodzi. Ma on gościć również zagranicznych muzyków i dać możliwość stworzenia nowych połączeń, zarówno tych muzycznych, jak i osobistych. Ostatecznym celem jest wyjście Monsters poza granice Polski i pomoc w promocji rodzimych artystów jazzowych.

Tekst: Michał Lach

Zdjęcia: Dawid Gruszka i Tomasz Szudrowicz

 

D’Angelo

14 października 2025 pożegnaliśmy D’Angelo pioniera neo-soulu o kaszmirowym głosie. Jego krótka, lecz legendarna dyskografia oraz członkostwo w grupie Soulquarians sprawiły, że nie tylko podbił mainstream, ale też rozkochał w muzyce nawet najbardziej wymagających słuchaczy. W paśmie Artysty Tygodnia Akademickiego Radia Luz wspominamy D’Angelo – tajemniczego szamana wokalnych aksamitów, który przez lata swojej działalności zainspirował tysiące muzyków na całym świecie.

 


Brown Sugar

1995

Virgin Records

W roku 1995 hip-hop rządził mainstreamem. Spoglądając na rankingi sprzedaży w kategorii R&B, ujrzymy głównie ksywki raperów, którzy w poszukiwaniu radiowego hitu okazjonalnie współpracowali z utalentowanymi wokalistami. Za kulisami sławy i wielkich pieniędzy  rodził się jednak neo-soul, czyli nowa odsłona dobrze znanego już, gęstego wokalnie brzmienia.

Cofnijmy się do lat. 70 kiedy dzięki Marvin’owi Gaye’owi, Stevie’mu Wonder’owi czy Smokey’mu Robinson’owi soul był na szczycie,  Wszechobecnie znana wówczas marka Motown Records absolutnie zredefiniowała muzykę popularną, znajdując nieoszlifowane diamenty i dając im miejsce oraz pieniądze na rozwój.

Lata 80. nie były już tak łaskawe dla soulowców. W radiach królowało disco gatunek zakorzeniony w swoim poprzedniku, lecz znacząco prostszy i mniej wykwintny. Na renesans rozognionych wokalistów poczekać musieliśmy aż do połowy lat 90.. Wtedy ukazała się premierowa płyta 21-letniego wówczas D’Angelo, czyli Brown Sugar.

Na swoim debiucie D. uderza w słodkie tony przeszłości z małym twistem, dorzucając od siebie uliczną chropowatość. Jest to muzyka niezwykle dojrzała, zważając na ówczesny wiek D’Angelo, lecz jeszcze nie do końca opierzona profesjonalizmem aranżacji. Nieco vintage’owa otoczka ciepłego kolorytu po czasie rozkochała w sobie odbiorców, co z pewnością była katalizatorem dla tak szybkiego wzrostu popularności neo-soulu. Maxwell, czyli postać nieco bardziej trzymająca się wokalnych tradycji lat 70., w jednym z wywiadów stwierdził, że bez Brown Sugar nie udałoby mu się wydać debiutanckiego krążka. Preludium Voodoo to pozycja obowiązkowa w pełnym zrozumieniu nowej koncepcji soulu, w którą D’Angelo zdecydowanie włożył całe serce oraz geniusz.


Voodoo

2000

Virgin Records

Debiutancki album D’Angelo był tylko namiastką skali jego ponadczasowego talentu. W roku 2000 miała premierę płyta, która okazała się być sztandarową reprezentacją brzmienia neo-soulu. Voodoo, czyli drugi krążek D’Angelo, to dźwiękowa uczta, podczas której mistyczne instrumentale rozświetlają nakryty obrusem intymności stół. Magia Electric Lady Studio, gdzie D. godzinami jamował z bandem, zaowocowała materiałem kondensującym geniusz muzyków uczestniczących w sesjach. Mowa tutaj o arcymistrzach poszczególnych instrumentów, bo wraz z D’Angelo w studiu grali i pomieszkiwali Questlove, Pino Palladino czy James Poyser.

Voodoo posiada niespotykaną dotąd w soulu głębię. Każdy akord, nuta czy uderzenie werbla to czysta przyjemność dla ucha. Tutaj swój udział niewątpliwie miał Russel Elevado inżynier dźwięku oraz wieloletni realizator D. W celu odwzorowania brzmienia zagubionego wraz z produkcyjną digitalizacją, Elevado powrócił do nagrywania na taśmę. W wywiadzie dla Red Bull Music Academy podkreślał, jak ważnym elementem Voodoo była organiczność na wzór Funkadelic czy Stevie’go Wonder’a, co przejawia się w cieple poszczególnych ścieżek. D’Angelo był produkcyjnym perfekcjonistą, przez co niejednokrotnie podwajał czy nawet potrajał niektóre dźwięki. W ten sposób zapewniał gęstą lekkość spokojnie płynących podkładów i tworzył wielowarstwowe kompozycje.

Równie ważną składową Voodoo byli artyści, w których zakochany był cały band D’AngeloElectric Lady Studio nieustannie przepełniały dźwięki Purple Rain Prince’a czy Sex Machine James’a Brown’a. Są to albumy, które stały się podwalinami monumentu, jakim dzisiaj jest Voodoo.

Komercyjny sukces płyty tak genialnie wyrażającej miłość do przeszłych mistrzów był oczywistością. Już w pierwszym tygodniu sprzedano 320000 egzemplarzy. Album otrzymał też dwie statuetki Grammy w kategoriach najlepsza płyta R&B oraz najlepszy występ R&B za singiel Untitled (How Does It Feel). Dzięki Voodoo D’Angelo, dzierżąc w dłoni soulową pochodnię rozpaloną dekady temu,, dołączył do grona artystów inspirujących następne pokolenia.


Black Messiah

2014

RCA Records

Trzeci i ostatni album D’Angelo ukazał się niespodziewanie wcześniej niż było to zapowiadane, w 2014 roku. W odpowiedzi na toczące się ówcześnie protesty przeciwko przemocy policji wobec czarnoskórych, muzyk postanowił przyspieszyć finalizację i wydanie albumu. Black Messiah bowiem jest głosem niezgody na systemowe nierówności, przemoc i frustrację społeczności afroamerykańskiej. Jest to płyta zaangażowana politycznie,  co wybrzmiewa szczególnie w takich utworach jak The Charade czy 1000 Deaths, które zawiera fragment audio związany z morderstwem Freda Hamptona. W tekstach muzyk nie pozwala odwrócić wzroku od doświadczeń strachu i śmierci wykluczonych społecznie mniejszości.

Muzycznie Black Messiah okazał się być najbardziej eksperymentalnym krążkiem D’Angelo. Choć sam artysta określał swoją twórczość gatunkiem black music, do fuzji funku, R&B i neo-soulu, z której jest znany, dołożył elementy rocka, cięższego groove’u i surowego brzmienia, co jeszcze mocniej podkreśla wagę poruszanych na płycie tematów. Organiczność podkładów zawdzięczamy taśmie analogowej, na której, podobnie jak na Voodoo zarejestrowano praktycznie cały album.

Wśród twórców biorących udział w nagraniach wyróżnić należy Questlove’a  czy muzyków z The Vanguard, którzy po latach współpracy z D’Angelo intuicyjnie znaleźli odchodzącą od przeszłych projektów gęstość brzmienia. Szczególną uwagę przykuwa bogactwo instrumentów dętych i orkiestrowych, które we wszystkich aranżacjach zaciągają nutami chropowatego gospelu. Album zdobył nagrodę Grammy za najlepszy album R&B, a singiel Really Love wyróżniono jako najlepszą piosenkę R&B. Black Messiah to duchowy manifest, nie odnoszący się do jednostki, a do zbiorowej siły, uczucia jak twierdził autor drzemiącego w każdym z nas.

tekst: Jędrzej Śmiałowski, Justyna Kalbarczyk

magazynki: Jędrzej Śmiałowski, Justyna Kalbarczyk, Sebastian Rogalski

Redakcja: Michał Lach

KOWLASKA- Podstawy

Tak jak budowę domu zaczyna się od solidnych fundamentów, tak swoją karierę KOWLASKA postanowiła rozpocząć od Podstaw. Wygląda na to, że był to dobry wybór – już debiutancki singiel artystki jest jednym z Mocograjów w Radiu LUZ.

Prosta produkcja z mięsistą linią basu została stworzona przez Bartłomieja Patlę. Krążąca gdzieś pomiędzy alt-popem i indie tworzy idealną przestrzeń, w której błyszczy głos artystki. Wokal KOWLASKIEJ mieni się wieloma kolorami – oprócz głównej melodii słyszymy też subtelne chórki, podkreślające treść utworu w duchu call and response.

Artystka zabiera nas w podróż w nieznane, które jest nieuniknioną częścią życia i często budzi lęk. Utwór przypomina, że wszystko, co przeżyliśmy, a co nas ukształtowało, to Podstawy – źródła wiedzy wykorzystywanej w stawianiu czoła przyszłości. Dlatego ta na pozór spokojna i intymna kompozycja ostatecznie wibruje gotowością, siłą oraz życiową mądrością.

Singiel KOWLASKIEJ jeszcze mocniej chwyta za serce, gdy obejrzy się teledysk. Powstał w rodzinnym dla artystki Kazimierzu Dolnym – mieście, które urzeka malowniczą przyrodą oraz legendami, dodającymi magii prezentowanej nam muzycznej historii.

Justyna Kalbarczyk

Product May Contain – Jesteśmy zespołem demokratycznym

Zabawa połączona z głęboką wrażliwością i dopracowaniem każdego szczegółu. Tak w skrócie można opisać album grupy Product May Contain, Playgrounds. Jedno z najgłośniejszych wydawnictw roku na polskiej scenie jazzowej to znakomity przykład na to, że czasami nie warto iść na skróty.

 

Gdy kilka miesięcy temu miałem przyjemność rozmawiać ze zwycięzcami konkursu w ramach tegorocznego festiwalu Jazz nad Odrą, zespołem Blu/Bry, zadałem im pytanie o to, na jaką premierę z polskiej sceny czekają najbardziej. Klawiszowiec składu, Kuba Letkiewicz, podał wtedy nazwę pewnej grupy. Product May Contain.

Nasz początkowy entuzjazm na tę wzmiankę dość szybko zmieszał się z żalem. Wszyscy mieliśmy bowiem w pamięci fenomenalny występ wspomnianego trio na tym samym festiwalu dwa lata wcześniej, który również zapewnił im zwycięstwo w konkursie. W momencie rozmowy z Blu/Bry brak było jednak jakichkolwiek informacji o nadchodzących wydawnictwach Product May Contain. Na szczęście taki stan rzeczy to już przeszłość.

W połowie maja zespół wydał EPkę side effects małą przystawkę, która pełniła ważną funkcję. Jej celem było powiedzenie: Tak, jesteśmy tutaj. Czekajcie na więcej. W Radiu LUZ jednak i to nam wystarczyło. Kapitalny, pulsujący singiel Badyl wyróżniliśmy wtedy tytułem Mocograja.

Danie główne nadeszło kilka dni temu. Wyczekiwana przeze mnie od kilku tygodni premiera albumu Playgrounds miała miejsce 26 września. Dwa dni później miałem zaś okazję porozmawiać z jego twórcami w studiu nagraniowym w budynku C-8 Politechniki Wrocławskiej. Tymon Kosma (wibrafon), Filip Botor (bas) oraz Mateusz Borgiel (perkusja), świeżo po sobotnim koncercie w Obornikach Śląskich, spędzili w siedzibie Radia LUZ ponad dwie godziny. Rozmowa z nimi, poza byciem niesamowicie przyjemnym doświadczeniem, pozwoliła mi lepiej zrozumieć, dlaczego ich długogrający debiut brzmi tak znakomicie.

Nie bez powodu wspomniałem na początku o występie Product May Contain na Jazzie nad Odrą w 2023 roku. Kilkanaście minut popisów chłopaków zrobiło na mnie gigantyczne wrażenie swoją bezkompromisowością oraz umiejętnościami, które już wtedy prezentował każdy z nich. Ich muzyka różniła się jednak wtedy od tego, co prezentują obecnie. Każdy grał jeszcze nieco w odosobnieniu od pozostałych członków, a nastrój, który tworzyli, określiłbym jako techniczno-kosmiczna intensywność.

Playgrounds to zapis pracy zespołu, który artystycznie jest już w zupełnie innym miejscu. Poza organizacyjno-formalnymi trudami wypuszczenia na rynek fonograficznego debiutu, w trakcie ostatnich dwóch lat czekało ich jeszcze ważniejsze wyzwanie muzyczne. Niezwykle istotnie bowiem było dla muzyków to, aby w momencie premiery materiał dalej silnie z nimi rezonował i pokazywał, kim są w tym momencie.

To jest chyba najcięższy taki też psychicznie w ogóle aspekt grania razem, (…) kiedy zespoły mają nagrany materiał, który jeszcze w momencie też jak się jest młodymi zespołami(…) to (…) ten materiał często przez to, że my się szybko zmieniamy, on też często sam mega szybko zaczyna się jakoś gdzieś tam starzeć powoli. Albo nawet jeżeli nie starzeć, to po prostu my się zmieniamy i ten materiał na przykład (…) czasami mniej koreluje z nami (…)

Jak więc brzmią zgromadzone na debiucie grupy kompozycje? Dokładnie tak, jak jego oprawa graficzna, zaprojektowana przez Jacka Rudzkiego – kolorowo, geometrycznie, a jednocześnie bardzo organicznie i naturalnie. Największą siłą muzyki Product May Contain w 2025 roku jest dla mnie jedność brzmienia. Pomimo obecności wibrafonu, w teorii instrumentu bardziej wybijającego się na pierwszy plan, niż kontrabas i perkusja, Tymon, Filip i Mateusz są w stanie uzyskać fenomenalną, pulsującą spójność w swojej grze. Jednocześnie nie jest to absolutnie album jednowymiarowy.

Playgrounds to połączenie momentów delikatniejszych z tymi buzującymi niespożytą energią. Z jednej strony muzycy pokazują swoją głęboką wrażliwość na pięknych kompozycjach, takich jak Chwilowy układ wszystkiego i Place zabaw. Z drugiej zaś, wystarczy chwila singlowej Karuzeli, by świat faktycznie przyjemnie zawirował dookoła.

Prawdziwą perełką jest ponad 10-minutowy utwór Szapiro. Nagrana wspólnie z Kubą Więckiem suita w pełni wyjaśnia, dlaczego debiut Product May Contain to tak wyjątkowy materiał. Jedną rzeczą jest bowiem wkład saksofonisty, zarówno kompozycyjny, jak i improwizacyjny. Jest to fenomenalna gościnka”, która przy pierwszym odsłuchu wprawiła mnie w osłupienie swą mocą i przejmującymi emocjami. Tak wspaniały występ Więcka był jednak możliwy dzięki wcześniejszej pracy członków grupy, którzy wciąż na nowo dopieszczali długimi miesiącami szkieletu utworu. Ta pieczołowitość obrazuje też sedno podejścia chłopaków do tworzenia muzyki.

Mam takie przemyślenie, że dużo rzeczy, które robimy na próbach, pomijając takiego zwykłego ćwiczenia części utworów, ćwiczenia temp, ćwiczenia z metronomem(…) robimy w różnych konfiguracjach. Raz gramy, raz ktoś nie gra, raz gramy wszyscy, raz gramy mega cicho, raz ktoś gra głośno, raz ktoś gra cicho. Różne tam miszmasze. (…)Myślę, że my robimy w ogóle bardzo dużo takiej pracy checkinowej na naszych utworach, która nie jest (…) popularna (…), sprawdzamy dosłownie wszystko.

Wiele zespołów w trakcie nagrywania debiutanckiej płyty tak kompleksowej, jak Playgrounds, mogłoby pójść na łatwiznę. Odpuścić pewne detale, przymknąć oko na małe niedoskonałości we wspólnej grze. Członkowie Product May Contain nie zgodzili się jednak na kompromis. W trakcie prac nad albumem dogłębnie poznali i zrozumieli siebie nawzajem, zarówno jako muzyków, jak i ludzi. W efekcie są zespołem właściwie w pełni ukształtowanym, już teraz gotowym na nowe wyzwania i dalszą ewolucję. Cudownie szczery śmiech Tymona Kosmy na zakończenie płyty to jednocześnie przywołujący uśmiech gag, ale i wyraz ogromnej satysfakcji z wykonanej przez grupę pracy.

Serdecznie polecam Wam zarówno album Playgrounds, jak i zapis naszej prawie półtoragodzinnej rozmowy. Product May Contain sprawili, że niezwykle owocny dla polskiego jazzu czasu stał się jeszcze bardziej wyjątkowy. Gratulacje, Panowie.

Tekst: Michał Lach
Realizacja materiału dźwiękowego: Filip Juszczak

 

Monsters Of Jazz

Jazzowe potwory nadciągają do Wrocławia. Zanim zaczniecie uciekać, przyjrzyjcie się im bliżej. Zarówno Pink Freud, jak i Nene Heroine, to bowiem zjawiska, których warto doświadczyć na żywo. Słuchajcie Radia LUZ i przekonajcie się sami.

Pink Freud

Pink Freud to założony w Trójmieście zespół, który przez lata wyznaczał nowe ścieżki dla polskiego jazzu. Jego styl to połączenie punkowej energii, eksperymentu i emocjonalnej głębi.

Wojtek Mazolewski, lider grupy, od ćwierć wiekuredefiniuje na nowo jazz, otwiera go na nowe sceny i słuchaczy, a także łączy muzyków z różnych części świata. Od wielu lat jest pomostem między polską i brytyjską sceną jazzową, ale też muzykami z innych krajów.

O statusie Mazolewskiego na międzynarodowej scenie niech poświadczy międzynarodowy sukces jego Quintetu. Mowa tu zarówno o albumie Polka, jak i najnowszym Beautiful People, z którym zespół koncertował między innymi w wielu krajach Ameryki Południowej. O tym zespole i muzycznej wizji Mazolewskiego możecie posłuchać więcej w zeszłorocznej rozmowie Michała Lacha:

Trasa Monsters Of Jazz to zarówno benefis, jak i zapowiedź nowego początku dla Pink Freud. W dzień wrocławskiego koncertu, 3 października, ukaże się reedycja jednej z najważniejszych płyt grupy Sorry Music Polska. Jednocześnie odświeżony skład grupy zaprezentował niedawno nowy singiel MCDX, który promuje potworną” trasę.

Nene Heroine

Nene Heroine to gdański kwartet jazzowo-psychodeliczno‑postrockowy, który funkcjonuje od 2019 roku. Ich brzmienie to połączenie jazzu, dubu, elektroniki i improwizacji – określane jako „post‑jazzowa psychodelia”.

Ta definicja idealnie opisuje najnowsze dzieło grupy – album 4. Audiowizualna, przejmująca feria dźwięków i emocji to ewolucja wyjątkowego stylu grupy.

Wiedziałem, że przepełniony symboliką czwarty album i radykalnie odświeżony wizerunek zespołu wymagają czegoś więcej niż teledysku. Dlatego postanowiłem stworzyé film oparty na czterech długich ujęciach, w którym klimatyczna muzyka Nene Heroine spotyka się z proza pochodzącego z Tokio pisarza Jun’ichirõ Tanizakiego

Tak o wizualnej oprawie singla Tokyo mówi jego reżyser, Maciej Aleksander Bierut. Wyjątkowości brzmienia Nene Heroine możecie też doświadczyć w tym tygodniu na falach Radia LUZ w ramach pasma Mocograjów. Tym tytułem wyróżniliśmy bowiem ich najnowszy singiel, Bowie.

Zachęceni? Słuchajcie więc uważnie anteny 91,6FM. Kilku szczęśliwców otrzymało już od nas zaproszenia na to wydarzenie we wtorkowym Audiostarterze, lecz to nie koniec okazji. W czwartek od 9 do 11, w tym samym paśmie, mamy dla Was kolejne wejściówki. Przekonajcie się sami, jak brzmią na żywo prawdziwe sceniczne Potwory.

Michał Lach