Zanim w ogóle nas poznał, zabookował hotel. Baxter Dury, brytyjski poeta i wokalista, zapowiada Allbarone – nowy album z premierą na wrzesień. Robi to w sposób zadziorny, bezpośredni i zarazem tajemniczy a pewności siebie zdecydowanie mu nie brak. Olbrzymia charyzma, stonowany, choć pełen ekspresji wokal – w tytułowym singlu pojawiają się wszystkie najlepsze cechy jego stylu. Powiew świeżości wprowadza taneczno-syntezatorowy bit, który na pierwszy rzut oka (ucha?) wywołuje niemałe zaskoczenie. To pierwsze tak roztańczone autorskie nagranie w karierze Baxtera. Jak zatem śpiewa JGrrey – wielokrotnie goszcząca w jego kompozycjach – “odpowiedzcie na wiadomość, odpowiedzcie na telefon, powiedzcie, czy przybędziecie do Allbarone?”
Według tekstu nowego mocograja Talk Olympics zapewne powiem za dużo. Postaram się więc bez zbędnego gadania przejść do konkretów.
Nigeryjski artysta Obongjayar, o którym mówiliśmy w Radiu Luz przy okazji utworu raperki Little Simz, teraz zaprasza ją do swojego świata. I robi to z rozmachem. Talk Olympics to energiczna wymiana wersów i rytmiczny taniec olimpijski, który bez dwóch zdań wygrałby z zeszłorocznymi występami.
Piosenkarz udowadnia nam od swojego debiutu, czyli zaledwie 3 lat, że jego styl to coś więcej niż fuzja afrobeatu, soulu i elektroniki – to głos współczesnej Afryki, który przebija się globalnie. Nowy album Paradise Now pokazuje go jako artystę pewnego siebie, gotowego mówić głośno, ale z wyczuciem.
Jak strażnik wolności i niezależności uderza Pięściami prosto w ludzkie oczekiwania i opinie zespół Älskar swoim najnowszym singlem. I robi to mocą syntezatorów, perkusji oraz głosu, który wydaje się rozbrzmiewać w naszych głowach.
Równomierny jak stawiane szybko kroki rytm sprawia, że emanuje z tego utworu złość. Zupełnie adekwatnie do tekstu, który niewątpliwie jest manifestem i deklaracją autonomii, jednocześnie będąc przysięgą składaną samemu sobie. Syntezatory pobudzają zmysły, a pojedyncze dźwięki pianina podkreślają moc wyśpiewywanych słów.
Mam w głowie przestrzeń
Wolnością jestem
Utwór jest skonstruowany w taki sposób, że można go słuchać bez końca, zapętlając niczym mantrę. Melodia sama zapisuje się w głowie, a słowa nie pozwalają zapomnieć o własnej sprawczości. I całe szczęście.
Badyl, wsparty tydzień później kolejnymi dwiema silniej rozedrganymi kompozycjami na EPce side effects to mała próbka tego, jak intrygujące pejzaże są w stanie stworzyć Filip Botor (kontrabas), Tymon Kosma (wibrafon) i Mateusz Borgiel (instrumenty perkusyjne). Równy, marszowy wręcz rytm, uzupełniony fantastycznie dynamiczną linią basu zostaje rozbujany niczym statek na morzu przez wirtuozerskie popisy Kosmy, przepięknie korespondujące w drugiej części naszego mocograja ze strunami instrumentu Botora. Cudownie chwytliwy i lekki singiel to, miejmy nadzieję, zapowiedź kolejnego znakomitego tegorocznego wydawnictwa ze świata polskiego jazzu. Nie naciskam, lecz proszę o więcej. Niech ten Badyl zamieni się w pięknie nieszablonowe i porywające w odbiorze drzewo.
Od czego tu zacząć? W końcu przy tak gorących premierach, nie tylko w roli mocograja na antenie Radia LUZ, brakuje trochę słów. Może więc po kolei. Kiedy cztery lata temu ukazał się Blue Weekend, poprzeczka, jaką postawili sobie Wolf Alice wydawała się niemożliwa do przeskoczenia. Spowity w mrocznej, filmowej aurze trzeci krążek londyńskiej grupy to dzieło w każdym calu wybitne. Długo wówczas zastanawiałem się, jak tego dokonali i co muszą zrobić, by choć w najmniejszym stopniu dorównać tak wysokiemu poziomowi.
Ani przez chwilę nie spodziewałem się tego, co uzyskam w odpowiedzi. Nikt nie mógł być na to gotowy. W ubiegłym tygodniu Wolf Alice powrócili z nowym utworem, zapowiedzieli album i, jakby to nie wystarczało, solowy koncert w warszawskiej Progresji! Wiele poczynań z legendarnym singlem na czele, bo tylko tak można określić Bloom Baby Bloom. Trochę jakby wyjęty ze starej gry wideo, której chaotyczna akcja w rzeczywistości jest doskonale przemyślana, trzymając w napięciu od pierwszych sekund rozgrywki.
Rozmarzone gitary, choć już nie tak w centrum, dalej stanowią istotny element układanki, czasem w postaci szybkiej solówki, czasem w formie wysokich przeciągnięć strun tu i tam. To jednak pianino wysuwa się na prowadzenie swoim skocznym, teatralnym rytmem. W jego ślady idzie perkusja – szybka i dynamiczna. Wszystko spojone nietuzinkowymi melodiami oraz przyjemnymi smaczkami w formie przeróżnych dźwięków: od przypominających wspomnianą wyżej grę wideo elektronicznych syntezatorów, po odgłosy jadącego pociągu. Jest jednak coś jeszcze, co bez cienia wątpliwości wyróżnia się najbardziej. Ellie Rowsell i jej wokal. To zdecydowanie jej rozgrywka, w której nie bierze żadnych jeńców. Każdy oddech, westchnięcie, chórki, każdy krzyk (a takich jest sporo!) przypomina o niezrównanej sile, jaką dysponuje. Wokalistka rozkwita niczym kwiat, a nam nie sposób nie zachwycać się kolorami jej głosu.
Sumując wszystkie elementy, otrzymujemy jeden z najbardziej intrygujących utworów tego roku. Bloom Baby Bloom to całkowita reinwencja stylistyczna, której pozostałe karty Wolf Alice ujawnią pod koniec sierpnia, przy okazji premiery albumu The Clearing. Pięknym dokumentem obranej ścieżki jest towarzyszący singlowi teledysk, przedstawiający artystów z innej, nieznanej wcześniej strony. I choć zaskakujący, u jego podstaw leży ta sama nieodłączna chęć odkrywania nowych możliwości i ciągłej eksperymentacji.
Od 23 do 27 kwietnia w okolicach ulicy Piłsudskiego oraz Oławskiej codziennie w godzinach wieczornych dało się zauważyć niecodzienne poruszenie. Tłumy ludzi pojawiające się przed Impart Centrum oraz klubem Vertigo mogły świadczyć tylko o jednym – rozpoczęła się kolejna edycja festiwalu Jazz nad Odrą. Przez 5 dni Wrocławiem zawładnęli muzyczni wirtuozi, zarówno Ci bardziej tradycyjni, jak i redefiniujący, czym może być jazz. Oto kilka wydarzeń, które najsilniej zapadły mi pamięć z 61. edycji tej legendarnej imprezy.
Konkurs
Klasycznie już w ostatnich latach pierwsze dźwięki festiwalu Jazz nad Odrą padły ze sceny Impartu w środowe przedpołudnie, gdy rozpoczął się Konkurs na Indywidualność Jazzową im. Wojtka Siwka. Zmierzyło się w nim sześć zespołów, wybranych spośród wcześniejszych kilkunastu zgłoszeń. Były to składy: Święto Osy, Fleeting Monument, Piotr Andrzejewski Trio, Blu/Bry, Tomasz Lepczak Quartet iEarthgrazers. W kilkunastominutowych występach zaprezentowały one znakomite zdolności kompozycyjne i instrumentalne, pokazując kolejny raz bezmiar talentu na polskiej scenie jazzowej. W stawce znalazły się i nowocześniej grający muzycy, jak otwierający konkurs Święto Osy oraz te bardziej tradycyjne zorientowane formacje, jak świeżo co założone trio Earthgrazers.
Z jego liderką, pianistką Patrycją Gwizdz, porozmawiałem zaraz po zakończonym wydarzeniu. W jej głosie słychać było jeszcze ogromne emocje i dumę z uczestnictwa w tej legendarnej imprezie, a mimo to biła z niej także ogromna pewność i wiara we własne umiejętności i twórczość. Posłuchajcie:
Zwycięzca mógł być jednak tylko jeden. Nagrodę Grand Prix oraz statuetkę Rybotrąbki zgarnął zespół Blu/Bry, prezentując spektakularne połączenie improwizowanej gry, czerpiącej z największych legend europejskiego jazzu z inspiracjami ich amerykańskimi, współczesnymi odpowiednikami.
fot. Mikołaj Bensdorff
fot. Mikołaj Bensdorff
fot. Mikołaj Bensdorff
John Carter Organ Trio
Drugi dzień rozpoczął się późnym popołudniem od koncertu laureatów konkursu. W jego trakcie formacja Blu/Bry udowodniła, że na nagrodę Grand Prix zdecydowanie zasłużyli. Następnie na scenę Impartu wkroczył Daniel Herskerdal ze swoim trio, na pozór klasycznie zorientowanym, gdyż towarzyszyli mu znakomici Eyolf Dale na fortepianie oraz Helge Andreas Norbakken wraz z całą gamą instrumentów perkusyjnych. Ta intrygująca pieśń lodu i ognia uzupełniona została jednak, poza trąbką, o ogromną tubę lidera zespołu. Czule tuląc ją w ramionach Herskerdal zaprezentował w ten sposób większość swojego pięknego, medytatywnego albumu Movement Of Air.
Wszelka zaduma została bardzo szybko rozwiana, kiedy nadszedł czasu koncertu James Carter Organ Trio. Gdy na nastrojowo oświetloną scenę wkroczyli trzej muzycy, ubrani w perfekcyjnie skrojone garnitury, można było oczekiwać rzeczy wielkich. Co innego jednak usłyszeć chwilę wcześniej w zapowiedzi dyrektora artystycznego festiwalu Igora Pietraszewskiego zapewnienia o tym, że Carter to jeden z najbardziej wyjątkowych saksofonistów na świecie, a co innego doświadczyć jego mocy z pierwszej ręki. A w moim przypadku też i z pierwszego rzędu sali. Pomimo szarmanckiej zapowiedzi muzyka o spokojnym początku, od pierwszych sekund rozpętał on przepotężne tornado, którym sterował za pomocą lśniącego niczym magiczny róg złotego saksofonu barytonowego.
Najbardziej oszałamiająca w jego grze jest niezachwiana pewność, że cokolwiek przyjdzie mu do głowy, jego palce i oddech pomogą mu to idealnie zrealizować. Porywająca moc dźwięków, które wydobywał także z tenorowego i sopranowego rodzeństwa, nieustanne popisywanie się swymi gigantycznymi umiejętnościami oraz ogromna przyjemność z obserwowania gry swych kolegów – ten koncert był jak jazda na zwariowanej kolejce górskiej. Jak archetyp najbardziej szalonej, filmowo-epickiej postaci jazzu, jaką jestem w stanie sobie wyobrazić. A w połączeniu z dźwiękami odrestaurowanych organów Hammonda wielkiego Wojciecha Karolaka, które płynęły spod palców Gerarda Gibbsa, zostanie on w pamięci jako prawdziwe kinowa klisza z 61. Jazzu nad Odrą.
Henryk Miśkiewicz – Music Of Ptaszyn
To nie był jednak koniec wyjątkowych chwil w czwartek 24 kwietnia. Po żwawym spacerze do Vertigo na słuchaczy czekał bowiem koncert wyjątkowego kwartetu. Henryk Miśkiewicz (saksofony), Wojciech Niedziela (fortepian), Andrzej Święs (kontrabas) oraz Marcin Jahr (perkusja) zaprezentowali wybrane utwory zmarłego w zeszłym roku filaru polskiej muzyki, Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Wszyscy, którzy tego wieczoru pojawili się na scenie klubu przy Oławskiej, mieli przyjemność grać z wybitnym muzykiem przez co najmniej kilkanaście lat. A przy okazji poznać siebie samych od podszewki.
Ich chemię i zgranie czuć było od pierwszych sekund fantastycznego koncertu. Choć był to hołd dla zmarłego przyjaciela, dominowała tu radość, a nie smutek. Była to okazja do wspomnień dla publiczności, ale przede wszystkim i dla samych muzyków. Morze uśmiechów, nieustanne improwizacyjne zaczepki w kierunku pozostałych grających, zapowiedzi poszczególnych utworów przez Miśkiewicza, który mimo półwiecznej znajomości sam nie zawsze rozumiał, co siedziało w głowie Ptaszyna – ta sceniczna braterskość z łatwością przelewała się na zgromadzoną publiczność. Dla takich chwil warto chodzić na koncerty.
fot. Mikołaj Bensdorff
fot. Mikołaj Bensdorff
fot. Mikołaj Bensdorff
Joe Lovano Fascination Trio
Piątek 25 kwietnia zostanie ze mną na długo jako data koncertu Joe Lovano Fascination Trio. Tego dnia ukazał się zresztą też nagrany wspólnie z wybitnym trio Marcina Wasilewskiego album Homage. Przyznam tutaj bez bicia – w drodze do Impart Centrum przebijało się we mnie lekkie rozczarowanie, że to właśnie nie w tym wydaniu usłyszę tego dnia amerykańskiego saksofonistę (nic straconego – będzie ku temu okazja w lipcu w Krakowie ). Jakakolwiek gorycz została jednak skutecznie wyparta przez geniusz grających tego dnia we Wrocławiu muzyków.
W skład tercetu poza Lovano tego dnia weszli bowiem Anders Christiansen na kontrabasie i Joey Baron na perkusji. Jeśli wspomniany przeze mnie wcześniej koncert kwartetu Miśkiewicza opisałbym jako czystą radość ze wspólnego grania, tak w przypadku Fascination Trio przychodzi mi na myśl inne słowo – duma. Od każdego z artystów biła wdzięczność dla pozostałej dwójki, że mogą z nimi dzielić te chwile wspólnej twórczości oraz podziw dla ich umiejętności. A te każdy z muzyków ma doprawdy oszałamiające.
Lovano w trakcie koncertu pokazał cały swój nabyty przez lata kunszt. W bardziej wymagających kompozycjach prezentował fantastycznie abstrakcyjne, trafiające dogłębnie improwizacje, w tych lżejszych – komiksową wręcz zabawę dźwiękiem, gdy kiwając się na boki skradał się niczym kot w stronę ustawionych przed nim mikrofonów. Baron nie oddawał mu pola, w niektórych momentach przejmując wręcz kontrolę nad sceną. Silne uderzenie pałeczkami, delikatne szuranie miotełkami, czy używanie każdej części swych kończyn górnych do wymierzonych uderzeń w bębny – Amerykanin stosował każdą znaną sobie metodę, by zachwycić słuchaczy. Christiansen z kolej przez większość czasu był niezbędnym elementem spinającym grę swych kolegów. Gdy jednak dostawał odrobinę przestrzeni, niezwykła precyzja w pociąganiu za struny swego instrumentu wywierała piorunujące wrażenie. Zdecydowanie był to występ godny jednych z najważniejszych gwiazd kwietniowej imprezy.
fot. Dorota Wiśniewska
fot. Dorota Wiśniewska
fot. Dorota Wiśniewska
Obed Calvaire
Czwarty dzień Jazzu nad Odrą zdominował dla mnie Obed Calvaire. Urodzony w Miami haitański perkusista zaprezentował w sobotni wieczór swój projekt 150 Million Gold Franks. Swoim tytułem nawiązuje on do gigantycznej kwoty (obecnie byłoby to około 20 miliardów dolarów), którą świeżo co niepodległa francuska kolonia pod groźbą ataku morskiego musiała zapłacić swym okupantom. W ten sposób to malutkie państewko od początków swojego istnienia pogrążone jest w gigantycznej biedzie, z której ciągle nie może się wydobyć.
W muzyce Calvaire’a łączy się więc sprzeciw wobec tej dziejowej niesprawiedliwości z wszechobecną dumą ze swojego pochodzenia. Jazzowa improwizacja spotyka się zaś z karaibskimi rytmami, urzekając zarówno wirtuozerią, jak i wszechobecnym, radosnym groovem. Najlepiej to połączenie słychać na znakomitym utworze Haiti’s Journey – równie dramatycznym, co historia wyspy, ale podszytym nadzieją na lepsze jutro. Wzajemnie nakręcające się saksofon i perkusja szybko zostają wsparte kolejnymi instrumentami, tworząc ferię barwnych obrazów. Ta radość biła również z każdej minuty sobotniego koncertu.
Niezwykle istotnym elementem był też kontekst historyczny, który Calvaire przedstawiał zgromadzonym w Imparcie. W ten sposób prezentowane utwory zyskiwały nową głębię, której nie bylibyśmy w stanie doświadczyć bez znajomości losów karaibskiego państwa. Poświęcił on między innymi spory fragment na zaakcentowanie roli polskich legionistów, którzy po dotarciu na Haiti przeszli na stronę walczących o swoje państwo miejscowych. O elokwencji, mądrości i dobroci Obeda miałem zresztą ogromną przyjemność przekonać się samemu. W krótkiej rozmowie po koncercie nakreślił mi on jeszcze szerzej źródło problemów jego ojczyzny oraz jak ciężki jest dalej los jej mieszkańców. Jeśli, podobnie jak ja, nie wiedzieliście do tej pory wiele o sytuacji Haitańczyków, to odpowiednia okazja, by posłuchać tych historii.
Makoto Ozone Trio i Marquis Hill Composer’s Collective
Jak kończyć to z przytupem. Ostatni dzień wrocławskich ekscytacji jazzowych zdecydowanie można zaś nazwać takim bardzo zdecydowanym uderzeniem o ziemię. O godzinie 19 w budynku przy ulicy Piłsudskiego swój występ rozpoczęło bowiem trio Makoto Ozone. Japoński pianista wsparty dwoma młodymi muzykami zaprezentował całe spektrum improwizowanych wariacji, od tych bardziej swingujących, przez bossa novę, zahaczając po drodze o walczykowe wręcz motywy, a kończąc na dalekowschodniej wizji polskiego folkloru, gdy na końcowy fragment występu na scenę wkroczyła Anna Maria Jopek. Żegnane podwójną owacją trio Ozone zostało bezsprzecznie ulubieńcem wrocławskiej publiczności.
Na mnie jeszcze większe wrażenie zrobił jednak koncert kwartetu Marquisa Hilla. Zaprezentowali oni między innymi utwory z albumu Composer’s Collective : Beyond The Jukebox – intrygującego projektu, przy okazji którego trębacz poprosił muzyków z rodzimego Chicago o skomponowanie dla niego utworów specjalnie na tę okazję. Piosenkowo wręcz brzmiące tematy tego krążka zalśniły we Wrocławiu nowym blaskiem, niosąc ze sobą niezwykłą lekkość i radość. Hill nie ograniczył się jednak tylko i wyłącznie do kompozycji zahaczających o R&B i hip hop. Pokazał spektakularną szerokość swojego warsztatu, znakomicie interpretując zarówno bebopową kompozycję OmicronDonalda Byrda , jak i demonstrując wielkie umiejętności w bardziej abstrakcyjnej, improwizowanej grze. Nie sposób też nie wspomnieć o Makayi Mccravenie, gwieździe poprzedniej edycji festiwalu. Ponownie oszołomił mnie on niezwykłą donośnością i absolutnie metronomiczną precyzją swej gry, wynosząc każdą chwilę tego koncertu na wybitny poziom.
W 2005 roku, gdy powstał YouTube i pierwsza wersja Google Maps, a hip-hop zmieniał swoje oblicze, na sklepowych półkach pojawił się album Demon Days zespołu Gorillaz. Ten eksperymentalny krążek, stworzony przez Damona Albarna i Jamiego Hewletta, do dziś porusza i zaskakuje swoim innowacyjnym brzmieniem. Z okazji 20-lecia wydania Demon Days, Gorillaz zostaje Artystą Tygodnia w Akademickim Radiu LUZ.
Pierwsze goryle na ziemi
Gorillaz to wirtualny zespół stworzony przez muzyka Damona Albarna i rysownika kreskówek Jamiego Hewletta. Składa się on z czterech fikcyjnych członków: 2-D (wokalisty), Murdoca (basisty), Noodle (gitarzystki) i Russela (perkusisty).
W 1998 roku Albarn postanowił odejść od bardzo popularnego britpopowego składu Blur, aby skupić się na tworzeniu własnego materiału, eksplorującego hip-hop i elektronikę. Do projektu dołączyłHewlett i wspólniestworzyli Gorillaz — zespół w niespotykanej dotąd formie.
W 2001 roku grupa wydała swój debiutancki album, nazwany po prostu Gorillaz. Okazał się on ogromnym sukcesem w Wielkiej Brytanii, jak i na całym świecie.
Demon Days
Demon Days – muzyczny projekt X. Możemy upatrywać w tym dziele czegoś, co dwie dekady temu było niezwykle eksperymentalne. Album zawiera bowiem mnóstwo zabiegów dźwiękowych i pomysłów wyprzedzających swoje czasy, będąc jednocześnie niepowtarzalnym miksem gatunków. Przywodzi mi na myśl domówkę, na którą przyszliśmy spóźnieni. a co gorsza w środku dostrzegamy gości różniących się od siebie w każdym calu. Jesteśmy przekonani, że to przepis na katastrofę. Na szczęście w tym momencie podchodzi do nas gospodarz – Damon Albarn. Widząc naszą konsternację, mówi:„Wszyscy dobrze się bawią, będzie super”. I tak faktycznie się dzieje.Demon Days to spotkanie między pozornie zupełnie niepasującymi do siebie gatunkami i stylami: brytyjskim rapem, alternatywnym rockiem , trip hopem, popem i psychodelą.
W przypadku warstwy lirycznej „demonicznych dni” domówka również będzie idealnym porównaniem. Jej uczestnicy już w progu z uśmiechem na twarzy podają nam rękę na przywitanie, a co więcej, dostrzegamy, że mimo ogromnych różnic bawią się oni ze sobą w harmonii. Przysłuchujemy się prowadzonym przez nich rozmowom. Na początku, słuchając jednym uchem, wydają się one niewinnymi small talkami, a momentami przeintelektualizowanymi dowcipami. Wsłuchując się w nie jednak uważniej wpadamy w osłupienie. Album przedstawia bowiem słuchaczowi perspektywę szarego obywatela, który w strachu przygląda się światu z początku XXI wieku.
Lęk objawia się już w otwierającym płytę utworze Last Living Souls. Refren opierający się na pytaniu: “Czy jesteśmy ostatnimi żywymi duszami?”, mimo chwytliwej melodii w tle, jest śmiertelnie poważny. Damon Albarn już na samym początku oddaje poczucie niepewności z którym codziennie w tamtym okresie mierzyło się społeczeństwo. Niezwykle poważna tematyka wylewa się z tej płyty, niczym napoje wyskokowe z imprezowych kubków. Wszystko jest w porządku, dopóki coś nie wyleje się na ciebie.
Z każdym kolejnym utworem atmosfera na posiadówce tężeje coraz bardziej. Następne w kolejności Kids with Guns to piękna, aczkolwiek brutalna alegoria, w której Gorillaz podejmują temat przemocy występującej wśród dzieci. Mój ulubiony utwór na płycie – czyli Dirty Harry, na którym pojawia się Bootie Brown – jest opisem wojny z Irakiem z perspektywy żołnierza. Piosenka opisuje bezsens tej wojny, jej brutalność, tragedię jednostki, czy politykę USA. Jej głębia może nam jednak łatwo umknąć przez spokojną melodię, czy delikatne chórki. Rapowa nawijka czyni ją jednak dziełem o tak wielkim ładunku emocjonalnym, żę czujemy, iż czas opuścić na chwilę gorylową domówkę.
Na szczęście Damon Albarn to dobry gospodarz. Widząc po nas, że czujemy się nie najlepiej, mówi: “Spokojnie, mam duży balkon i szklankę wody. Posiedzę z tobą, żeby było ci raźniej.”. Dzięki jego pomocy jest nam już nieco lepiej, choć czujemy jeszcze nieprzyjemny swąd papierosów palonych przez innych imprezowiczów. Te mieszane uczucia to idealny opis utworu Feel Good Inc. Jest lżejszy w odbiorze, choć również zawiera ważny społecznie temat, który po emocjach poprzednich kawałków dalej może powodować niepokój. Zwraca on uwagę na wszechobecny konsumpcjonizm, a refren w prześmiewczy sposób nawiązuje do chwytliwych sloganów reklamowych.
Emocje powoli opadają, wracamy do środka. Siadając w fotelu słyszymy jednak dzwonek do drzwi. Wstajemy i otwieramy. Do mieszkania wchodzi tajemniczy jegomość, do którego wszyscy się dostosowują. Okazuje się nim MF Doom, z miejsca przejmując kawałek November Has Come i wypełniając go charakterystycznymi dla siebie grami słownymi. Utwór ten to także zwrócenie uwagi słuchaczy na coraz bardziej postępującą komercjalizację w przemyśle muzycznym, podkreśloną przez mistyczny refren Goryli.
Innymi gośćmi, którzy kradną naszą uwagę są Martina Topley-Bird oraz Roots Manova. W utworze All Alone z pozoru prosty tekst omawia problem poczucia samotności oraz pułapki pozytywnego myślenia. Niestety z perspektywy czasu wydaję się on jeszcze bardziej aktualny niż w 2005 roku.
Jest już 3:30, domówka zaczyna dogorywać. Pojawia się desperackie picie na umór, świetnie opisane w White Lights. Następnie zaczynamy dostrzegać, że powoli wstaje słońce i świat zaczyna budzić się do życia, co symbolizuje utwór Dare. Następnie nastaje pora na rozmowy na tematy typowo egzystencjalne. Słyszymy coś, co pozornie wydaje się bełkotem w akompaniamencie dwóch skrajnie różnych od siebie melodii, które stale się zmieniają. W tym pozornie błahym szaleństwie szaleństwie ukryta jest masa ciekawych przemyśleń. Porywają nas one ze sobą, ukryte pod postacią Fire out of the Monkey’s Head oraz Don’t get Lost in Heaven.
Ostatnia piosenka. powoli czas na nas. Zostaliśmy sam na sam z gospodarzem, który decyduje się podnieść rolety i wpuścić słońce do środka. Mówi do nas: “Dziękuje ci, że zostałeś do końca, ale ja już chcę iść spać.” Rozumiesz, że to koniec domówki. Wychodząc dziękujesz mu za to, co przeżyłeś tej nocy. Tak opisałbym tytułowe Demon Days, które zamyka ten album. Jest to idealne zwieńczenie imprezy, którą długo będzie się wspominać z łezką wzruszenia.
Plastic Beach
Gorillazpracowało dalej i początkiem marca 2010 roku wypuściło Plastic Beach. Tak jak dużo świetnej muzyki, ten projekt również sprowadza się do powiedzenia „pozory mylą”. Nieoczywistość tego albumu kryje się bowiem w subtelnej różnicy między tym co jest grane, a śpiewane. Bardzo pogodna muzyka, która jest mieszanką przeróżnych stylów, skrywa pod sobą bardzo dosadną wiadomość o pogarszającym się stanie planety wskutek konsumującej plastik rasy ludzkiej. Tytułowy utwór to nie tylko wyimaginowane miejsce z okładki, ale również powtarzająca się przez cały album metafora o świecie, w którym żyjemy.
Rachunek za abonament, który otrzymali Damon Albarn i Jamie Hewlett po ukończeniu tego albumu, musiał być pokaźny – w jego powstaniu wzięło udział aż osiemnaście różnych grup i artystów. Stworzenie bingo pod tytułem „Kto pojawi się na albumie?” mogłoby wywołać niemałą frustrację. Bo kto by pomyślał, że otworzy go jedyny w swoim rodzaju Snoop Dogg, którego pierwsze słowa brzmią: „The revolution will be televised” – będące kontfrazą legendarnego tekstu Gila Scotta-Herona.
Damon Albarn uwielbia współpracować z innymi artystami, dlatego na pozostałych utworach usłyszymy gości takich jak Mos Def, De La Soul, Bobby Womack, Mark E. Smith (The Fall), Lou Reed (The Velvet Underground), czy Little Dragon. Albarn, niczym kompozycyjny kameleon, stara się wydobyć maksimum z każdego z wybitnych gości, nie tracąc przy tym własnej wizji. Mos Def i De La Soul pojawiają się na utworach nawiązujących stylistycznie do ich korzeni w hip-hopie, podczas gdy Lou Reed i Bobby Womack odnajdują się w znacznie spokojniejszych, refleksyjnych klimatach.
Dlaczego te muzyczne spotkania są tak istotne? Ponieważ Gorillaz zbudowali dużą część swojej tożsamości właśnie na współpracach. Stworzenie zespołu w niespotykanej dotąd, wirtualnej formie pozwoliło duetowi stać się czymś w rodzaju muzycznego płótna – takim, na którym można malować bez ograniczeń.
Plastic Beach prezentuje muzyczną wersję zasady zachowania energii, perfekcyjnie balansując brzmienie wszystkich utworów tak, by album nie sprawiał wrażenia jednostronnego. Dźwięczne i przeszywające ciało syntezatory reprezentują jego mroczniejszą stronę, podczas gdy skrzypce i spokojne partie gitar tworzą jej liryczne przeciwieństwo. Cięższe utwory, takie jak Stylo czy Sweepstakes równoważone są przez delikatniejsze kompozycje pokroju Empire Ants czy Cloud of Unknowing.
Aranżacje są oszczędne – oparte głównie na prostych melodiach i rytmach, które łączą się w skromną, lecz spójną narrację. Albarn grając mniej, gra tak naprawdę więcej, a doskonałym tego przykładem jest On Melancholy Hill, gdzie jedna prosta melodia zupełnie zmienia wydźwięk utworu. Daje muzyce przestrzeń i nie zakłóca jej zbędnymi dodatkami. Takie podejście pozwala zaproszonym artystom w pełni zaprezentować swój kunszt, za który są tak cenieni przez słuchaczy.
Pomimo bardzo spójnej tematyki, każda piosenka ma swój własny charakter i przemyślenie, którym zamierza się podzielić. Dla przykładu Empire Ants porównuje ludzkość do kolonii mrówek, zauważając, że jeżeli nie spowolnimy tempa w jakim funkcjonujemy, to w końcu się wypalimy i tak jak przemęczone mrówki, cała kolonia runie. Za to On Melancholy Hill skupia się bardziej na krytyce społeczeństwa za konsumpcjonizm, pytając retorycznie: ,,Czy skoro nie ma tu nic dla ciebie, to czy nie chcesz uciec ze mną?”. Przykładów jest tyle, co utworów i każdy z nich kryje w sobie coś wyjątkowego.
Pomimo wielu problemów podczas procesu produkcyjnego oraz wielu kłótni pomiędzy Albarnem i Hewlettem, stworzyli oni jeden z najciekawszych albumów ostatnich piętnastu lat. Niesamowicie oryginalne dzieło, z niepodrabialnym dźwiękiem i doborem gości, którego tematyka do dziś jest aktualna. I prowokuje do myślenia.
Od funku i jazzu, przez reggae, aż po rock’n’rolla. Zakurzone i zapomniane perełki z lat 70. i 80., a także świeże wydania. Już od ponad 10 lat berlińska wytwórnia odkrywa przed nami dźwięki Bliskiego Wschodu, nieznane wcześniej na europejskim rynku. Przedstawiamy label Habibi Funk, wyróżniając go w ramach pasma Artysta Tygodnia w Akademickim Radiu LUZ.
Pomysł na wytwórnię narodził się podczas pobytu przyszłego szefa Jannisa Stürtza w Maroku. W małym sklepie z płytami trafił on wtedy na krążek Fadoula i postanowił wydać jego reedycję. Przez kolejne dwa lata Jannis próbował odnaleźć artystę, niestety już wtedy zmarłego. Udało mu się jednak skontaktować z rodziną muzyka i uzyskać prawa do wydania jego albumu.
Odnajdywanie twórców – często niemal całkowicie zapomnianych – to istotny element działalności Habibi Funk. Jednym z kluczowych założeń wytwórni jest pozyskiwanie licencji bezpośrednio od artystów lub ich bliskich. To właśnie im przysługuje połowa zysków ze sprzedaży muzyki. Założyciel labelu podkreśla, jak ważna jest świadomość postkolonialnego kontekstu, zwłaszcza w przypadku wydawania arabskiej muzyki przez europejską wytwórnię. Chodzi przede wszystkim o to, by unikać powielania dawnych schematów – zarówno tych związanych z ekonomiczną eksploatacją, jak i z kulturowym zawłaszczeniem.
Choć wytwórnia pierwotnie zajmowała się przede wszystkim wydawaniem zapomnianych albumów z lat 60., 70. i 80., pod egidą Habibi Funk zostało wydanych również wiele eklektycznych składanek. Kompilacje te nie opierają się nigdy na zbiorze spiętym poprzez miejsce czy region. Utwory do nich wyselekcjonowane są tworzone i nagrywane w przeróżnych okolicznościach – od czasów pokoju, po wygnanie czy wojnę. Właściciele wytwórni opierają swoje wybory na odczuciu subiektywnego wspólnego klimatu utworów. Fascynują ich przedsięwzięcia muzyczne, w których artyści ze świata arabskiego mieszają lokalne wpływy z zainteresowaniami muzycznymi spoza regionu.
Zohra- Badala Zamana
Zohra Aïssaoui, znana też jako Dihya, to algiersko-francuska artystka, która zaskoczyła świat arabskim disco. Jej utwór Badala Zamana, nagrany w 1977 roku we Francji, łączy pulsujący rytm, funkowy bas i smyczkowe aranżacje. Tytuł można przetłumaczyć jako „Czasy się zmieniły”. Śpiewa w języku berberyjskim – mowie rdzennych mieszkańców Afryki Północnej. To kultura obecna m.in. w Algierii i Maroku, która przez dekady była marginalizowana, a jednak przetrwała, także dzięki muzyce.
Ibrahim Hesnawi – Watany Al Kabir
Mogłoby się wydawać, że rządzona twardą ręką przez pułkownika Kaddafiego Libia będzie dla reggae najmniej odpowiednim miejscem na Ziemi. Ibrahim Hesnawi pokazał jednak, że pustynne piaski mogą być nie mniej rozbujane niż jamajska dżungla. Wydana pod szyldem labelu Habibi Funk retrospektywna składanka The Father of Libyan Reggae świadczy o tym aż zbyt dobitnie, ciesząc ucho zróżnicowaną selekcją, w której broni się właściwie każdy numer. Niedostatek sekcji dętej Hesnawi zrównoważył syntezatorami, nadając libijskiemu reggae elektryczny, niemal bluesowy feeling.
Hamid Al Shaeri – Ayonha
Jednym z popularniejszych wydawnictw od Habibi Funk jest The Slam! Years – kompilacja utworów Hamida Al Shaerego z lat 80, czyli z okresu poprzedzającego komercyjny sukces, który muzyk odniósł w Egipcie. Jego fascynacja synth-popem i syntezatorami rozpoczęła się podczas studiów w Wielkiej Brytanii. W pierwszych latach swojej twórczości Al Shaeri łączył funk, disco i elektronikę z lokalnym brzmieniem, tworząc barwny miks kultury muzycznej Zachodu i świata arabskiego – w czasach, gdy w Libii zachodnie instrumenty były publicznie palone. Brzmienie The Slam! Years jest słodko-gorzkie – beztroska miesza się z nostalgią, czego najlepszym przykładem jest utwór Ayonha.
Najib Alhoush – Ya Aen Daly
Ya Aen Daly to cover kultowego Superstition Steviego Wondera, ale z zupełnie innej planety. Najib Al Housh, pionier nowoczesnej libijskiej muzyki, współzałożyciel zespołu Free Music, w latach 70. postanowił połączyć zachodni funk z lokalnymi brzmieniami. Efekt? Utwór, który zaraża rytmem, ale też ma w sobie subtelną melancholię i ducha epoki, w której arabscy artyści dalej mówiąc swoim językiem śmiało sięgali po wszystko, co nowe.
Dzięki Habibi Funk ten numer wraca do nas po dekadach zapomnienia, wydobyty z niszy, legalnie licencjonowany od rodziny artysty i przywrócony światu z pełnym szacunkiem. Ya Aen Daly to nie tylko piosenka – to dźwięk z miejsca, które przez lata było muzycznie niewidzialne, a teraz błyszczy jak nigdy.
Katarzyna Golec, Jagoda Lazar, Sebastian Rogalski, Maja Dachtera
Po artystycznym i komercyjnym sukcesie The Forever Story z 2022 r. raper z Atlanty przygotowuje się do wypuszczenia kolejnego longplaya. Krążek ma nazywać się God Does Like Ugly i ukazać się jeszcze w tym roku, a mocograjowe WRK jest pierwszym zwiastunem nowej ery JID-a.
To na swój sposób kontynuacja przebojowego Surround Sound, choć mniej progresywna, za to bardziej organicznie eksplorująca południową tożsamość rapera. W WRK przecinają się bowiem ścieżki post-milenialnych bangerów southernrapowej proweniencji w stylu Milli Lil Wayne’a czy Get Back Ludacrisa, ale na stricte trapowym podbiciu, trochę jak u Denzela Curry’ego, także eksplorującego dość oldschoolowe podejście do hiphopowej materii. Efektem jest rasowy rapowy banger, like they don’t make ’em anymore, którego nie trzeba wcale analizować, wystarczy dać się ponieść.
Lata 90 i bujanie łapą dalej utrzymują się na topie. Zarówno dla ludzi, którzy pamiętają stare skateparki i trzeszczące radio w aucie, jak i dla młodszych Zetek – które bardzo by chciały pamiętać. Nie masz o czym pogadać ze starszym kolegą z pracy? Lata 90 powinny dać radę. A jakby tak jeszcze puścić Mocograja Radia LUZ? Clover, jedna z propozycji redakcji muzycznej na ten tydzień, to idealne połączenie pokoleniowe. Czuć oldschool, ale pachnie świeżością.
W nim spotykają się raper Jason Aaron Mills, tworzący pod pseudonimem IDKi duet Joey Valence & Brae – chłopaki z Pensylwanii, którzy pomimo tylko dwóch albumów na koncie, już wyrobili swój styl, balansujący gdzieś pomiędzy Beastie Boys a nową falą hip-hopu. Lubią bawić się samplami, tym razem wykorzystując głos z bajki SpongeBob Kanciastoporty.
Nasze serwisy używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili.