Archiwum

ortisei ft. Akoya – Crush

Kiedyś usłyszałem zdanie, że poprzez muzykę autorowi najtrudniej jest przekazać dokładne emocje, jakich powinien doświadczyć słuchacz. Jest w tym sporo prawdy ile par uszu, tyle interpretacji danego utworu. Od czasu tej dosyć przytłaczającej rozkminki zacząłem doceniać artystów, którzy, balansując między personalną introspekcją, a ogólnodostępnością, w precyzyjny sposób potrafią wstrzelić się brzmieniem nie tylko w konkretną scenę, ale również i w odbiorcę.

Przez to też zaintrygowała mnie postać ortiseia wrocławskiego producenta, który co prawda debiut ma już za sobą, lecz wraz z premierą albumu Noises na nowo otwiera przed słuchaczami swój świat pomysłów równie zaskakujących, co dziwnych. Kojących i pochłaniających jednocześnie. W tym tygodniu na antenie Akademickiego Radia Luz nurkujemy w brzmienia, wyciągnięte rodem z analogowych maszyn Floating Pointsa, lecz w trochę bardziej lokalnym i odświeżonym wydaniu.

Co tak właściwie oznacza słowo noise”? Przeglądając wielorakie słowniki internetowe natknąłem się na wiele polskich odpowiedników, na przykład hałas”, szum”, odgłos” czy zakłócenie”. Myślę, że tytuł drugiego tegorocznego projektu ortisei nieprzypadkowo jest tak niejednoznaczny. Noises to absolutny kocioł stylistyczny, w którym spotkacie się z masą przeróżnych emocji. Zamglone momenty, słyszalne na You Know Me Well czy Knobs są rozświetlane przez pełne dynamicznej nostalgii Gender Natural Club Bathrooms czy nasz Mocograj, czyli utwór Crush.

Jest to niewątpliwie bardzo mocne otwarcie całego albumu. Ortisei od początku bawi się efektami dźwiękowymi. Gdzieniegdzie usłyszymy podkręcenie gałki rezonansu czy przeszywający reverb, a stelażem dla tych mocno intuicyjnych zabiegów staje się fenomenalnie pocięty sampel wokalny, dostarczony przez Akoyę. Całość pulsuje, uderza, wyzwala i porywa jednocześnie. Warto również dodać, że ortisei sam odpowiada za miks i master, który w przypadku Crush określiłbym jako czysty oraz surowy.

Noises to portfolio dźwięków, których nie powstydziłaby się topka polskiej sceny elektronicznej. Jest to również pozycja dla słuchaczy równie wnikliwych, co niecierpliwych, gdyż po dokładnym zapoznaniu się z tym projektem, aż chciałoby się więcej. Nie pozostaje mi nic innego, jak odesłać Was do tego świetnego projektu. Polecam Wam puścić go wieczorem, zwłaszcza takim, w którym nie brakuje wilgoci i nostalgii do zeszłego lata.

Jędrzej Śmiałowski

Earl Sweatshirt

Przewodowe słuchawki, stare niemarkowe mp-3’ki, przytłumione głosy skejterów, przełamywane przez stukot desek zza okna blokowiska. Tak – w mojej głowie –  brzmią przełomowe dla współczesnej sceny hip-hopowej czasy rozkwitu grupy Odd Future. Buntowniczej, zrywnej ekipy młodych chłopaków z Los Angeles, zmierzających wbrew głównym nurtom.  Co więcej, byli członkowie nieistniejącego już składu dalej definiują brzmienie o wiele bardziej przystępnego hip-hopu (i nie tylko!) tej dekady (patrz Tyler The Creator, Frank Ocean, The Internet).

O należącym do kolektywu Earlu Sweatshircie mówiono ,,złote dziecko” kalifornijskiej gry. Już w wieku 16 lat wydał, nazwany od ksywki, mixtape Earl. To był swoisty początek legendy kalifornijskiego rapera. Wówczas w świadomości słuchaczy zapisał się jako artysta o niebagatelnym zasobie rymów i ponadprzeciętnym flow.

Na przestrzeni lat muzyka Earla pokonała długą drogę. Od nieco horrorcorowego Doris, przez mroczne I Don’t Like Shit I Don’t Go Outside, dalej moje ukochane Some Rap Songs – album abstrakcyjny, dziwaczny, zakrawający o stylistykę kalifornijskiej sceny LA Beat, po pandemiczne Sick! – showcase trapujących eksperymentów, przekomarzających się z, charakterystycznym już, nietypowym flow artysty, wykraczającym poza standardową rytmikę.

Wszystkie te albumy mają jednak wspólną stylistykę i rodzaj przekazywanej wrażliwości. Earl Sweatshirt to raper zazwyczaj kojarzony z ciężkimi tekstami. Uzewnętrznia się w swojej muzyce, w której mówi o porażkach i silnych przeżyciach, w tym o trudnej relacji ze swoim ojcem, która mocno go ukształtowała

Jako wielcy fani jego talentu,  jesteśmy niezwykle uradowani tym, co proponuje Sweatshirt w najnowszym wydaniu. Z końcem sierpnia ukazał się piąty studyjny album rapera, zatytułowany, nieco na przekór, Live, Laugh, Love. Tu słyszymy Earla dojrzałego, oszlifowanego, i chyba… szczęśliwego?

Z tej okazji Artystą Tygodnia w Radiu Luz zostaje Earl Sweatshirt.

Pokusiliśmy się o recenzje owego krążka:


Live, Laugh, Love

2025

Tan Cressida Records

Live, Laugh, Love jest swego rodzaju laurką, posłanaą klasyce z Los Angeles. To jedna wielka machina, składająca się z pojedynczych zębatek. Te zębatki-utwory pracują razem stabilnym tempem, jedna za drugą, przez co album sprawia wrażenie niekończącej się, płynącej w nieznane fali. Live, Laugh, Love słucha się wielce jednolicie. Dla niektórych może być to sporą wadą, gdyż utwory zlewają się jedną całość, co momentami brzmi powtarzalnie. To raczej produkcja dla koneserów muzyki opartej na loopach o klasycznym J Dillowym / Madlibowym sznycie. Za produkcje na większości utworów odpowiada Theravada, który dowiózł bardzo spójny sonicznie całokształt. Listę współtwórców uzupełnia producent Black Noi$e (Live, Static) i własny produkcyjny wkład rapera na zamykającym krążek Exhaust.

Mimo, że nowy album odbiega brzmieniowo od eksperymentalnego Some Rap Songs, a produkcyjnie znajduje się nawet na przeciwnym  spektrum, to lirycznie są blisko spokrewnione. Przycięte na na wymiar instrumentale są bombardowane pokrzywionym flow rapera. Live, Laugh, Love to mozaika złożona z drobnych wycinków rozmów, inside-joke’ów, czy nawiązań do świata koszykówki. Jest niczym nieograniczonym strumieniem świadomości, otulonym ciepłem, dowiezionym przez producentów.

Nazwa zdaje się nawiązywać do milenialskich, nieco obciachowych haseł z obrazków rodem ze sklepu z meblami. To swego rodzaju gra z odbiorcą, któremu Earl ironicznie daje znać, że znalazł się w nieco innym momencie swojego życia, niż w swoich smutnych autobiografiach z przeszłości. Słychać tu jednak zarówno szesnastoletniego Earla, bawiącego się muzyką, posępiałego Sweatshirta z czasów IDLSIDGO, jak i świeży sznyt, który do albumu wprowadza ta dojrzała wersja rapera. Całość jest bardzo skondensowana, ale nie da się jej opisać lepszym zwrotem niż easy-listening. Po prostu chce się słuchać więcej.

LLL to zdecydownie nie jest mój ulubiony projekt Earla Sweatshirta. Nie jest to też projekt jakkolwiek rewolucyjny. Ma natomiast wielkie znaczenie dla fanów rapera, którzy pragną śledzić życiowy rozwój twórcy. Ta sentymentalno-emocjonalna wartość niesie za sobą fenomenalnie solidną warstwę muzyczną, która wciąga, niemal hipnotyzuje. Niestety, bitom brakuje nieco wariactwa, przez co Live, Laugh, Love muzycznie jest zbyt grzeczne, jak na to, do czego przyzwyczaił nas kalifornijczyk. Jest jednak świadectwem swoistej dojrzałości muzycznej, pewnym kamieniem milowym, z którego osiągnięcia, fani Sweatshirta powinni się jedynie cieszyć.

Ulubione utwory: CRISCO, TOURMALINE, gsw vs sac

Filip Juszczak


Pierwsze skojarzenie, jakie przychodziło mi dotychczas do głowy, kiedy myślałem o twórczości Earla Sweatshirt’a, to niewątpliwie smutek. Jednak ósma płyta Earl’a, Live Laugh Love, to argument potwierdzający tezę, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Że każda studnia bez dna ma wystającą cegłówkę, za którą czasami musimy się kurczowo chwycić i utrzymać ciężar własnych tragedii, czy porażek, aby ostatecznie wrócić na powierzchnię.  

Album Live Laugh Love to kolejna z krypto=terapeutycznych sesji, do jakich przyzwyczaił nas już raper swoimi wcześniejszymi wydawnictwami. Tym razem, mamy jednak do czynienia z czasem dobrym, oswojonym i przepracowanym. LLL to płyta będącą celebracją ciągłego rozwoju i odwrócenia losu, który dla Earl’a nie zawsze był łaskawy. 

Cofnijmy się 10 lat wstecz, do roku 2015, kiedy to na kanale youtubowym Earl’a ukazała się EP-ka Solace. Róż okładki stwarza pozór przyjemności, który bardzo szybko raper równa z ziemią, zderzając słuchacza z absolutną apatią, stanami lękowymi, czy depresją. Trafne oddanie tak personalnych i subiektywnych uczuć to sztuka sama w sobie, nie wspominając, że Earl wrzucił ten projekt bez żadnej zapowiedzi. Po fakcie po prostu dał o tym znać na swoim Twitterze. 

Pewne rzeczy się nie zmieniają, bo o premierze LLL, Earl również poinformował za pośrednictwem mediów społecznościowych niecałe 5 dni przed premierą. O nowym projekcie Sweatshirt’a mówiło się od dawna, tym bardziej, że kilka tygodni wcześniej do sieci wyciekły informacje o tajnej imprezie” w Nowym Jorku, gdzie raper po raz pierwszy zaprezentował nowy materiał.  

Po wcześniejszych eksperymentach z trapem (jak na przykład na 2010 z albumu SICK!, czy bliskiej współpracy z artystami labelu 10k Records pokroju Niontay’a oraz MIKE’a) byłem przekonany, że LLL będzie nową wersją Sweatshirt’a. Wersją nieco futurystyczną, która nie pomija aspektów lirycznych na rzecz rozpruwającego basu. Coś w stylu projektów Pinball autorstwa wcześniej wspomnianego MIKE’a oraz producenta Tonego Seltzer’a. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy zderzyłem się z falą dźwięku bardziej nostalgicznego, niż bezprecedensowego. Live Laugh Love przywodzi na myśl niezrozumiałe dźwięki Some Rap Songs, tym razem w wydaniu nieco gładszym i bardziej przystępnym.

Są to utwory zaskakująco spójne, głównie z uwagi na jednostajny, lecz nienużący wokal Earl’a. Ten hipnotyczny stan, jakiego doświadczamy przez 26 minut trwania całego LLL, utwierdza w przekonaniu o immersyjnym drygu Sweatshirt’a, ale również udowadnia, że jest to dla Earl’a czas samoświadomego spokoju. Przełom? Niekoniecznie. Live Laugh Love jest bardziej jak renesans, w którym artysta zdejmuje z twarzy smutek na rzecz dojrzałej odpowiedzialności za swój los. Jako wierny fan Earl’a, niezmiernie cieszy mnie jego powrót, ale przede wszystkim jasna barwa wszystkich myśli, jakie prezentuje na LLL.  Tak trzymać Wujku!

Jędrzej Śmiałowski

Avant Art Festival 2025

Festiwal Avant Art to multidyscyplinarny przegląd sztuk — muzycznych, filmowych, wizualnych i performatywnych, który po raz osiemnasty zagości we Wrocławiu i po raz dziewiąty w Warszawie. Od 4 do 14 września serce Dolnego Śląska stanie się miejscem dźwiękowych eksperymentów, stanowiących punkt wyjścia do dalszych refleksji – nad tematami tożsamości, migracji i dziedzictwa kolonialnego. Jednym z tematów przewodnich tegorocznej edycji Avant Artu jest relacja człowieka i technologii — napięcia, inspiracje i pytania, które rodzą się na styku natury i syntetyczności. W ramach pasma Artysta Tygodnia prezentujemy sylwetki twórców, którzy pojawią się na festiwalu — muzyków, performerów i artystów wizualnych, dla których eksperyment staje się narzędziem przekraczania granic sztuki.

 

To nie tylko muzyka


Avant Art to nie tylko koncerty, czy DJ sety. Festiwal współpracuje z kultowym wrocławskim kinem Nowe Horyzonty, w którym równolegle do występów muzycznych odbędą się projekcje filmów dokumentalnych. Tym, co łączy wszystkie tytuły tegorocznej odsłony Avant Art Film, są poszukiwania wolności twórczej, motywy eksperymentu czy bunt. W repertuarze znajdują się między innymi Naked and Famous: Tricky, wyreżyserowany przez Marka Fidela, In the Court of the Crimson King: King Crimson at 50 autorstwa Toby’ego Amiesaczy White Riot reżyserki Rubiki Shah.

Richie Culver, muzyk i artysta wizualny, otworzy wrocławską odsłonę festiwalu swoim występem live actowym i solową wystawą. Prace Brytyjczyka cechują się surowością i oszczędnością formy — tworzy wizualne lo-fi. Niska jakość staje się środkiem stylistycznym, postaci ludzkie przedstawiane na obrazach zatracają tożsamość, a maszyny dla kontrastu zyskują empatię. Culver czerpie inspiracje z ruchów podziemia — estetyki industrialu, ulicznych graffiti i muzyki noise. Podczas Avant Art festiwalu zaprezentowana zostanie wystawa YUPPIE, która podobnie jak poprzednie w dorobku artysty, będzie stanowiła podstawę do analizy resztek marzeń i ambicji, charakterystycznych dla czasów późnego kapitalizmu.

Thomas Mahmoud

Lista formacji, które tworzy reprezentant berlińskiej sceny, jest długa. Wraz z Evą Kruijssen uformował eksperymentalno-trip-hopowy duet Black Swan’s End Cake, grając w rytmie noise rocka występował w grupie SFX. Należał też, razem z Geraldem Mandlem i Cemem Oralem, do indie-rockowego zespołu Von Spar, a teraz jest członkiem projektu Tannhäuser Sterben & das Tod. Tworzy on eksperymentalną elektronikę, połączoną z ciężkim gitarowym brzmieniem.

Swoim imieniem i nazwiskiem podpisuje również solowe projekty sound designowe, w których wykorzystuje nagrania terenowe i sprzęt analogowy. Tworzy muzykę celowo nieprawidłową, skupiającą się na tych elementach, które zazwyczaj muzycy odrzucają. W miejsce konwencjonalnych instrumentów podstawia dźwiękowe odpadki — przestery, szumy i trzaski, otrzymując przy ich użyciu kompozycje niezwykle przestrzenne i teksturalne. Przykładem może być wydany przez Mahmounda w 2018 album Univorm. Składa się on z dwóch kilkunastominutowych utworów, które brzmią jak nagrania muzyki, puszczanej w pomieszczeniu z dużym pogłosem. To nie przypadek, że przywodzi na myśl nawiązania do przestrzennego rozkładu dźwięku, bo w twórczości muzyka pojawiały się już projekty, badające relację pomiędzy dźwiękiem a architekturą. W 2010 roku opracował i wykonał na żywo ośmiogodzinny kolaż dźwiękowy Musik als Architektur.

W ramach festiwalu Avant Art we Wrocławiu zaprezentuj swój najnowszy projekt — NYX NYX. Według zapowiedzi wydaje się być zupełnie nową odsłoną artysty — bardziej taneczną i funkową, ale wciąż utrzymaną w jego stylistyce.

Univorm by Thomas Mahmoud

Grischa Lichtenberger & Qba Janicki

Opustoszałe przestrzenie, rozpraszające dźwięki dławiących się maszyn, chropowate tekstury przypominające obdrapane ściany leciwego budynku i zaskakująco żywy groove – tak można by spróbować uchwycić brzmienie Lichtenbergera.

Grischa Lichtenberger to artysta interdyscyplinarny, który swoją myśl przekazuje poprzez dźwięk, obraz i tekst. Artysta zdaje się nie faworyzować żadnej formy przekazu i nie wynosi jednej ponad drugą. Wręcz przeciwnie – żeby złapać sens któregokolwiek z cyklów jego prac należy widzieć, słyszeć, poczuć i doświadczyć. Jego dzieła często nawiązują do konkretnych miejsc i ich dynamiki. Są pewnego rodzaju pejzażami, które przefiltrowane przez wrażliwość Lichtenbergera, przyjmują postać. Myśli uchwycone w konkretnym czasie i miejscu zawsze wydają się być doinformowane o historię, okoliczności i personalną relacje artysty i jego najbliższego otoczenia. Na przykład And IV (Inertia) powstało na skutek próby odnalezienia się artysty w Berlinie. Topografia miasta i jego metaforyczna struktura stały się inspiracją do stworzenia albumu, który brzmi nerwowo, mechanicznie i chropowato. Wszystko pracuje tu w sposób złożony i zoptymalizowany. Wydajność i mechaniczność tego albumu obnażają chłód i gwałtowność, które stoją w sprzeczności z pragnieniem spokoju i ciepła.

And IV (Inertia) by Grischa Lichtenberger

Qba Janicki jest perkusistą związanym z bydgoskim klubem Mózg, który skupia muzyków sceny yassowej. Współpracował m.in. z Peterem Brötzmannem, Jerzym Mazzollem i Toshinorim Kondo. W swojej twórczości łączy techniczną wirtuozerię gry na perkusji z instrumentami własnej konstrukcji. Jego album Intuitive Mathematics to połączenie improwizowanej gry na perkusji z resztkami brzmień perkusyjnych wzmacnianych piezoelektrycznie.

Intuitive Mathematics by Qba Janicki

Muzycy wystąpią wspólnie na tegorocznej edycji Avant Artu. Ich koncert będzie eksploracją miejsca, w którym ludzka improwizacja spotyka się z cyfrową precyzją.

Aja Ireland

Aja Ireland to queerowa reprezentantka brytyjskiej sceny eksperymentalno-klubowej. Współpracowała z artystką Joеy Holder przy instalacjach pokazywanych m.in. na Biennale w Atenach i British Art Show, tworzyła multimedialne performanse wraz z projektantką LULALOOP, a w ramach Queer Noise Club redefiniuje przestrzeń klubową jako miejsce budowania wspólnoty i oporu przed dyskryminacją. W swoich solowych projektach łączy industrial, noise i deconstructed club z cielesnym performansem i silną queerową tożsamością. Jej dyskografia obejmuje wydany przez Opal Tapes album SLUG (2021), który znalazł się na listach podsumowujących rok w Creative Review oraz świeży materiał ze stycznia tego roku – Cryptid (2025, Infinite Machine). Jest to intymne, pełne sprzeczności soniczne archiwum, w którym Aja mierzy się z żałobą, wypaleniem i potrzebą przetrwania. Krytycy określają go jako „poetycki kolaż noise’u, future trapu i eksperymentalnego bassu”.

Podczas tegorocznej edycji Avant Art Festival Aja Ireland zaprezentuje Cryptid w formie performatywnego live actu, w którym dźwięk, ciało i obraz tworzą organiczną całość. To będzie jedno z najbardziej konfrontacyjnych, ale i oczyszczających doświadczeń festiwalu – muzyka o sile rytuału, powstała na styku sztuki, aktywizmu i klubowej ekspresji.

Aja Ireland – Cryptid

Mopcut ft. MC dälek

Mopcut, międzynarodowe trio założone w 2018 roku przez Audrey Chen (wokal i analogowe syntezatory), Juliena Despreza (gitara elektryczna) i Lukasa Königa (perkusja i syntezatory), to jedna z najbardziej wyrazistych formacji współczesnej sceny eksperymentalnej. Łączą free jazzową improwizację, noise’owy chaos i punkową ekspresję w performansy, które są absolutnie immersyjnym doświadczeniem dzwiękowym. Ich najnowszy album RYOK, wydany 2 maja 2025 roku, jest manifestacją płynność stylów: od dekonstrukcji groove’ów i rockowych riffów, aż po eksplodujący hip-hopowy kawałek Where to Begin, z gościnnym udziałem MC dälek. Całość składa się z 9 intensywnych, pełnowymiarowych utworów, które kontestują nasze oczekiwania wobec struktury i percepcji dźwięku. Właśnie utwór Where To Begin pokazuje, jak bezbłędnie MC dälek (Will Brooks) odnajduje się w hałaśliwym, punkowym świecie Mopcut — jego rap stapia się z oscylacjami, szarpnięciami, pęknięciami i szorstkim wokalem Audrey Chen.

Na Avant Art Festiwalu Mopcut wystąpi ze swoim noise-jazzowo-punkowym arsenałem, a MC dälek dołączy jako gość, tworząc eksplozję mroczniejszej strony hip-hopu, zanurzonej w dysonansie i intensywności.

Mopcut – RYOK

IFS MA

Trio łączy melorecytacje z gęstymi, wijącymi się beatami, wywołującymi wrażenie bycia w wyjątkowo dziwnym śnie — takim, który deformuje to, co znajome i rzuca w zupełnie inny kontekst. Głos japońskiego rapera MA jest tu równie ważnym instrumentem, co elektroniczny sprzęt Mateusza Wysockiego (Fischerle) i Krzysztofa Ostrowskiego. W rytualny, niemal teatralny sposób dopełnia natarczywy hip-hopowo-footworkowy podkład, spinając wszystko w surrealistyczną całość. W lutym 2023 roku trio wydało swój pierwszy album REIFSMA we wrocławskim outlines, a 12 września tego roku ukażę się ich kolejne wspólne wydawnictwo, 波動 (HADOW). Zdecydowanie będzie to materiał odmienny od wcześniejszego. Już otwierający album utwór sugeruje zmianę kierunku: zespół zmierza ku spójniejszej, bardziej usystematyzowanej formie, w której abstrakcja ustępuje precyzji.

波動 (HADOW) by IFS meets MA

Maja Michalik, Dominik Lentas, Grzesiek Dukaczewski

Florence + The Machine – Everybody Scream

Trudno oprzeć się tytułowemu wezwaniu, kiedy głosem miękkim jak płatki widzianych w teledysku kwiatów (o-)pada ono z ust samej Florence Welch, wokalistki i autorki tekstów grupy Florence + The Machine. Everybody Scream jest kontynuacją wątku pełnego poddania siebie i swojego życia scenie, na której zatracona w muzyce i pełnych adoracji krzykach publiczności artystka choć przez moment, podczas tańca, czuje się wolna.

Wiodący motyw singla, czyli wspomniany krzyk, jest tak samo kuszący i niebezpieczny. Znana z nieokiełznanych, emocjonalnych i (słowo – klucz) bosych występów Florence Welch przekonała się o tym, kiedy podczas tańca na scenie złamała stopę. Niedługo później, w 2023 roku, artystka przeszła także ratującą życie operację (niezwiązaną z poprzednim wypadkiem), której skutkiem było przesunięcie oraz odwołanie poszczególnych koncertów.

O czym Florence + The Machine opowiedzą nam na szóstym albumie? Przekonamy się już w Halloween 31 października.

Pola Sosin

UNDA ft. Kosma Król & Jakub Jan Bryndal – Puść to.

Kilka miesięcy temu, przy okazji premiery singla MOJA WINA Miłego ATZa, studziłem nastroje o powrocie Undadasei . Szumnie zapowiedziana gościnka członków gdyńskiego składu ograniczyła się bowiem do skromnego wypowiedzenia przez kilku z nich tytułu utworu w trakcie refrenu. Lato 2025 roku przyniosło jednak przełom. No dobra, nie do końca.

Twórcy Budki Surfera (nomen omen, wspaniała jest to nazwa) podkreślają, że nie jest to nowe wydawnictwo Undadasei. Na nagranym w Chałupach projekcie brak kilku kluczowych postaci, między innymi Nicaragui Guacamole. Muzycznie również się pozmieniało, gdyż stery produkcyjne objął Michał Anioł. To, co pozostało niezmienne, to pełna spontaniczność, która towarzyszyła nagraniom. Czysta siła twórcza sprawiła, że oryginalny plan stworzenia luźnego mixtape’u w przyczepie kempingowej trzeba było odłożyć na półkę. Budka Surfera to pełnoprawny album, który ukaże się 12 września.

Jeszcze jedna rzecz przywodzi od razu na myśl stare nagrania oryginalnego składu. Goście, którzy perfekcyjnie wpasowują się w klimat piosenek. Przyznam zupełnie szczerze – moją pierwszą myślą po ogłoszeniu nowego projektu UNDY było życzenie, by usłyszeć na nim Kosmę Króla. Spełniło się ono z nawiązką. Po luźnym, ultraprzyjemnym Bananie dostaliśmy jego bardziej introspektywną odsłonę na Puść to. Razem z Jakubem Bryndalem oraz wspomnianym Michałem Aniołem dostarczają solidną porcję świetnie przekminionych linijek, na czele z moją ulubioną:

Kosma to inna postać/
To mych porażek suma

Nie pozostaje mi nic innego, jak powiedzieć po prostu  Puść to. Najlepiej na 91,6 FM.

Michał Lach

TOPS

Taniec światła i cienia w wykonaniu zespołu TOPS

Ich muzyka łączy eteryczność dream popu z lekkością indie i synth popu, doprawioną funkowym rytmem i pełnymi barw partiami syntezatorów. TOPS to zespół z górnej półki. Nowe single, zapowiadające ich najnowszy album Bury the key, który ukaże się 22 sierpnia 2025 roku, (pierwszy od pięciu lat longplay) potwierdzają, że nazwa grupy to nie tylko obietnica pięknego brzmienia, ale jego gwarancja.

 

From the TOPS

Zespół z Montrealu uformował się w 2011 roku, kiedy Jane Penny, David Carriere (dawni członkowie grupy Silly Kissers) połączyli się z perkusistą Riley’im Fleckiem. Ich wspólna miłość do vintage brzmień z lat 70 i 80 zaowocowała powstaniem TOPS, który dość szybko zyskał uznanie na kanadyjskiej scenie indie popowej. Zespół od początku był dzieckiem wydawnictwa Arbutus Records, labelu, który zyskał rozgłos po wydaniu pierwszych albumów Grimes i kooperacji przy słynnym Visions z 2012 roku. W tym samym roku TOPS wydali swój pierwszy album zatytułowany Tender Opposites i już wtedy wyznaczyli drogowskaz gatunkowy w którym orbitują do dziś.

Picture you staring (2014) to drugi album zespołu, który przyniósł dojrzalsze niż debiut i bardziej określające brzmienia. Głównym motywem jest w nim dostrzeganie niedostrzegalnego — poruszanie się w niepewności, wśród domysłów i poprzez wyobraźnię. Nie jest to pop dla naiwnych, ale poszukiwaczy wrażliwości, próbujących zatrzymać czas w określonym momencie.

Is that the way that you are?/ I can picture you staring/ Out the window/ Not caring — wyłapanie tego wersu w, Way to be loved, które rozpoczyna album, sprawia słuchaczowi dużą satysfakcję, choć pojawia się odrobinę za wcześnie w kontekście pozostałych utworów. Na tle innych kompozycji szczególnie wyróżnia się Outside unoszący się na miękkich i długich syntezatorach. Przynosi na myśl nostalgię budowaną u Mazzy Star, lynchowski wymiar sennego wokalu połączonego z gitarą — w tym przypadku gitarą barytonową.

W 2017 roku, do TOPS dołączyła Marta Cikojevic jako klawiszowiec, wzbogacając grupę o nową warstwę brzmieniową. W tym samym roku powstał też ich trzeci studyjny album zatytułowany Sugar at the Gate.

W swoim trzecim albumie zespół TOPS z Montrealu dopracował swoje brzmienie i uściślił swoją estetykę. Te sprytnie wyprodukowane utwory soft rockowe charakteryzują się elegancką atmosferą i vintage’owym ciepłem.

Tak o albumie pisał Kevin Lozano z Pitchfork, oceniając go na zawrotną liczbę 7,4/10.  Kiedy TOPS przenieśli się z Montrealu do Los Angeles, wynajęli dom w Glendale, który wyglądał jak z pocztówki z lat 70. — duża willa z kolumnami, zielonym ogrodem i basenem. Nazywali to miejsce „Glamdale”. Właśnie tam powstał album Sugar at the Gate

To płyta, która oddycha. Słychać w niej echo pustych pokoi, w których mikrofony łapały nie tylko dźwięk, ale też kurz i atmosferę ukrytą między dźwiękami. Jest tu kalifornijska jasność, ale nie ta pocztówkowa z plażami i palmami. Bardziej ta z filmów Sofii Coppoli — trochę senna, trochę depresyjna. Lekkość podszyta refleksją. Album nie zatracił jednak swojej słoneczności, którą zespół emanuje muzycznie. Tonem i estetyką wpisuje się w klimat Zachodniego Wybrzeża – jasny, lekki, lecz nie stereotypowy. Zachowuje to, z czego TOPS słynęli do tej pory, doskonale operując nostalgią. Muzycy zgrabnie wykorzystali na albumie kasetową estetykę, przesterowanie, kicz i sentymentalny groove. Sugar at the Gate rozwija się powoli, pozwalając kolejnym detalom wybrzmieć z czasem w przestrzennych aranżacjach — to album wymagający uwagi.

Direct Sunlight to utwór otwierający kolejną podróż TOPS w stronę lat 70 i 80 35-minutową płytę I feel alive z 2020 roku. Bas i perkusja miękko niosą rytm, a ciepłe dźwięki Rhodesa i zwiewne frazy fletu poprzecznego w wykonaniu Jane Penny rozszerzają przestrzeń, jakby zespół nabierał głęboki wdech tuż przed skokiem do letniego basenu. Ten album wydaje się jeszcze jaśniejszy, niż dotychczasowy dorobek zespołu, zwłaszcza jeśli myślimy o brzmieniu i wymowie warstwy tekstowej. I feel alive jest opowieścią o odporności na bolesne doświadczenia życiowe i wynoszeniu z nich jak najwięcej mądrości. Nie ma na nim przesadnego optymizmu, a jest raczej taniec we łzach, w których smutek staje się oczyszczający i budujący. 

W Ballads & Sad movies wokal Jane Penny jest mocno nasycony emocjami gdy śpiewa:

My favorite ballads and sad movies/
Don’t do nothing for me now/
Unfamiliar ending and sound
.

Okazuje się że nostalgia bywa mieczem obosiecznym, ale sam przekaz krzyku I don’t know who I am anymore, łagodzi eteryczna warstwa muzyczna, przenosząc efekt ciężkości na drugą stronę płyty.

Dobre wrażenie robi też utwór Colder & Closer zbudowany na kontrastach i metalicznym brzmieniu perkusji. Lirycznie opowiada o grze w „ciepło-zimno” z drugą osobą. Chłód niekojarzący się z bliskością jest reakcją na niepewność uczuć. Niejednoznaczność tekstu sprawia, że piosenka brzmi, jak zapis sprzecznych sygnałów. Całość dopełnia teledysk, wykorzystujący termowizję jako metaforę uniku przed intymnością.

Jane Penny, David Carriere, Marta Cikojevic i Riley Fleck, dotąd mistrzowie bezbłędnych, groove’owych perełek, tym razem otwierają drzwi do mroczniejszego wymiaru swojej twórczości. Zespół nazywa ten okres swoją „złą erą TOPS”. Faktycznie, ich miękkie, pastelowe brzmienia zostały tu nasycone niepokojącym nastrojem i fatalistycznym dramatyzmem disco po zmroku. To wciąż dobrze znana, nieco taneczna, miejska nostalgia, ale ubrana w nieco inny koloryt, niż w przypadku poprzednich wydawnictw.

Single zapowiadające nowy album, zatytułowany Bury the Key pokazują, że zespół eksperymentuje z nową estetyką ich dotychczasowej muzycznej tożsamości. Annihilation pulsuje chłodnym syntezatorem i tajemnicą, Falling on My Sword charakteryzuje buntowniczość, a Chlorine wprowadza spokojniejszy, znany z wcześniejszej twórczości TOPS refleksyjny ton. Łączą się w przemyślaną, a zarazem wielobarwną strukturę, która każe z niecierpliwością wyczekiwać nowego albumu. 

Julia Prus

PGR – PGE

PGR - PGE

PGE już nie tylko na Narodowym. Przez ostatnie pół roku w mojej głowie regularnie obijała się fraza ogarnę sobie kumpli z Facebook, w sensie Meta. Dziś (a właściwie jakieś dwa tygodnie temu) PGR — czyli rapowy skład odpowiedzialny za ten wers —wrócił z nowym singlem PGE.

Czym jest PGR? Słowami samych zainteresowanych:

Przeważnie głównie rapujemy, przy graniu rapu potrafimy głęboko ruszyć pańskie głowy. Raczej powtarzalnie, generalnie powoli rozgłos grabimy (…)

Według mnie byłaby to „kolejna duża rzecz” dla wszystkich, którzy jarają się nową falą hip-hopu zmieszanego z abstrakt rapem i trapem. Jeśli Krenz, Cichoń, Karuzelkaaa, Ziomcy i KOREKCJA LINII to podstawa Twojej playlisty, PGR powinno zagościć na niej jak najszybciej.

PGE pojawiło się w sieci jako część podwójnego singla. Niestety, drugiej połowy ze świecą szukać na serwisach streamingowych. Póki co wszystkich zainteresowanych utworem o tytule O’LAUGHTRACK mogę zaprosić na serwis YouTube, gdzie znajdziecie pełny klip do obu utworów. Co najważniejsze — premiera zapowiada długogrający album ekipy, który ma ukazać się już w tym tygodniu, 22 sierpnia! Póki co korzystajcie z chwili na nadrobienie dotychczasowych premier i wspólnie zaczekajmy na nowości 😉

Dawid Sas
osiedle core

 

godysław – Nie oglądam się za siebie

godysław - Nie oglądam się - okładka

Nie oglądam się za siebie, czyli najnowszy singiel godysława, zapowiada jego debiutancki projekt Reszty się dowiesz EP. To jest rok Wojtka na rapie, a nowy singiel to tylko kolejny tego dowód.

Najnowsza premiera to leniwy, samplowany numer z lekko nostalgicznym klimatem. Wojtek nie poddaje się tej nostalgii i zgodnie z tytułową zapowiedzią  nie ogląda się za siebie, tylko stawia kolejne kroki, życiowo i rapowo. W refrenie pada prosty i dosadny dwu wers:

Nie oglądam się za siebie, chyba że mam swoich ludzi tam / Jak mam być czegoś pewien, jak nie jestem pewien siebie sam

Niesie on w sobie zarówno klasyczne hiphopowe motywy, jak i typowy dla Wojtka, pełen niepewności bagaż emocjonalny. Mimo okazjonalnego zwątpienia sam numer podnosi na duchu i, poza dobrym słowem dla kolegów z ławki, niesie też propokojowy przekaz.

Wojtek dał się już poznać pod wieloma twarzami. Najpierw jako wokalista indie rockowego zespołu Syndrom Paryski, niedawno jako reprezentant hardcorowego składu Acid Drop, a jeszcze wcześniej solowo, w bardziej elektronicznym (i anglojęzycznym) wydaniu, jako goddie. Jako godysław wraca do swoich hiphopowych korzeni i wydaje długo zapowiadany projekt. Reszty się dowiesz EP trafi do sieci już 29 sierpnia, a tracklistę, razem z zapowiedzią gościnnego udziału FOCHA, znajdziecie na końcu klipu. W przeddzień premiery Wojtek, razem z gośćmi, będzie świętować wydanie EP w poznańskim klubie ŚLINA na otwartym koncercie. Na scenie razem z nim pojawią się między innymi stas kropka x connor i gustavv z tazem tarantino. Czy warto było czekać? Przekonamy się już w przyszłym tygodniu. Póki co warto sprawdzić, co dotychczas działo się na kanale godysława!

Dawid Sas
osiedle core

Balu Brigada – What Do We Ever Really Know?

Nowozelandzki duet Balu Brigada zdradza kolejną pozycję ze swojego nadchodzącego, debiutanckiego albumu. Już za lekko ponad dwa tygodnie dowiemy się, jak w całości brzmi Portal. Poprzeczka zawisła wysoko, zwłaszcza po tym, jak wykręcony i przestrzenny był wcześniejszy singiel Backseet oraz hiciarski So Cold. Teraz czas dać szansę What Do We Ever Really Know? i zrozumieć, co zespół ma do przekazania. 

Na temat nowego singla wypowiedzieli się sami autorzy. Twierdzą, że What Do We Ever Really Know? to kryzys egzystencjalny. Może się to wydawać dość zaskakujące, bo muzycznie, tak jak indie rockowe gitarki mają w zwyczaju, kawałek jest raczej ciepły i przyjemny. Zgłębiając jednak historię Mocograja dowiadujemy się o ciężarach życia, ciągłym pędzie, a także mnóstwie niezależnych od nas rzeczy. Równocześnie Balu Brigada mówi o towarzyszących tym trudnościom zamieszaniu i ambicjach, ale też o tym, że na osi czasu trafiają się i dobre chwile. Z połączenia przeciwstawnych biegunów emocjonalnych  powstaje rzeczywistość, w której staramy się działać słusznie. Jednak pojawią się przy tym pytanie: Czy w ogóle wiemy, co robimy? 

Paulina Madej

Yves Tumor ft. NINA – WE DONT COUNT

Yves Tumor to artysta, na którego powroty zawsze wyczekuje się z niecierpliwością, zwłaszcza, że jego ostatni projekt został wydany jeszcze w 2023 roku. Czy tęskniliśmy? TAK! Ekscytacja nowym kawałkiem osiągnęła jeszcze większą skalę, gdy tylko ogłoszono, z kim został nagrany: z Niną Cristante, członkinią znanego i bardzo lubianego w LUZie, bar italia.

WE DONT COUNT (chyba tak, jak każdy podejrzewał) to współpraca kompletna. Wokale Yvesa i NINY uzupełniają się wzajemnie, przy czym momentami przypominają coś w rodzaju dialogu. Budują tym samym niepowtarzalny nastrój, który można przypisać wyłącznie im. Jednocześnie ich głosy dodają uroku post-punkowym gitarom i ciężkim basom, co w efekcie daje eklektyczną jedność. WE DONT COUNT jest jak magnes – przyciąga i hipnotyzuje.

Paulina Madej