Archiwum

The Prodigy

35 lat temu doszło do buntu sprawiającego, że granice gatunków muzycznych zaczęły się zacierać. The Prodigy zaczęło dyktować własne warunki. Warunki niemalże tak surowe, jak Kodeks Hammurabiego. Oko za oko i ząb za ząb. Właśnie w ten sposób można opisać grozę i brak litości w twórczości tej grupy. Muzyczne dziedzictwo ciężkiej i elektrycznej monarchii, która podstępnie wkradła się na scenę klubową. Czy wówczas zapanowała technokracja? Raczej raveolucja, a już najzupełniej: elektroniczny manifest zespołu The Prodigy, którego ślady w muzyce mamy do dziś.

 

The Prodigy są protoplastami Big Beatu, który ma swoje korzenie w latach 90, gdzie muzyka elektroniczna była jeszcze undergroundem. Swój trzon osadzili w raveowych, breakbeatowych brzmieniach, nie zapominając przy tym o elementach rocka, a później o dołączeniu wokaliz punkowych. The Prodigy stworzyło pomost między muzyka elektroniczną a rockową. Sama nazwa zespołu pochodzi od syntezatora Moog Prodigy, na którym pierwsze kawałki tworzył Howlett. Na jednej z imprez zapoznał tancerzy Flinta i Thornhilla, którym podarował kasetę ze swoją muzyką. To na niej wydrapał słowo „prodigy”. Oni dodali do melodii przez niego nagranych taneczne elementy. Tak ekipa wybrała nazwę. W tamtym czasie zapoznali jeszcze wokalistkę i tancerkę Sharky oraz rapera Maxima. Wspólnie stworzą zespół, którego skład będzie się lekko zmieniał, pozostawiając jednak trzon i charakterystykę brzmień ponadczasową.

Music For Jilted Generation

1994

W czasach, gdy rząd próbował zdusić wolność muzyczną poprzez surowe przepisy wymierzone w nielegalne imprezy, The Prodigy stworzyli dzieło, które stało się symbolem oporu. Każdy utwór tętnił surową energią i emocjonalnym ładunkiem, który jednoczył zbuntowaną młodzież, pragnącą odzyskać przestrzeń do wyrażania siebie poprzez muzykę i taniec. Wśród pulsujących rytmów i agresywnych beatów, które wylewały się z głośników w mrocznych magazynach i na otwartych polach, Voodoo People wyróżnia się niczym rytuał transu. Hipnotyzujące riffy i niepokojąca energia tego utworu tworzą dźwiękowy portal do świata, gdzie muzyka przestaje być tylko rozrywką – staje się bronią, wyzwoleniem i niepokorną modlitwą o wolność. Jednak potęga tego albumu wykracza daleko poza pojedyncze utwory. To dzieło pełne sprzeciwu wobec systemu, który próbował uciszyć młode pokolenie. The Prodigy przekuli bunt w dźwięk, wściekłość w rytm, a desperację w surowe, elektryczne brzmienie, które do dziś rezonuje w sercach tych, którzy nie godzą się na narzucone zasady.

Music for the Jilted Generation to więcej niż album – to świadectwo epoki, która domagała się wolności, a zarazem kamień milowy w historii muzyki elektronicznej. Jego brzmienie, niosące w sobie zarówno chaos, jak i euforię, pozostaje nieśmiertelnym symbolem muzycznego buntu. Dzięki niemu dźwięk przestał być jedynie melodią – stał się bronią w walce o przestrzeń dla niezależnej kultury, której nie da się uciszyć.


The Fat Of The Land

1997

O muzyczną oprawę albumu The Fat of the Land zadbał oczywiście Liam Howlett, wokali użyczyli stali członkowie: Maxim i Flint, a także Kool Keith, Shakin Bada i gościnnie kilku twórców. O oprawę gitarowa, tak istotna w późniejszej twórczości zespołu zadbał Jim Davies. Bez tego krążka nie można mówić o sukcesie absolutnym zespołu. To ich komercyjny szczyt z 1997 roku, najbardziej doceniony również przez krytyków.Jego wydanie poprzedziło kilka najsłynniejszych do dziś singli takich jak: Firestarter, który był pierwszym utworem zespołu z wiodącym wokalem. Dzięki temu, jak i charakterystycznemu, bijącym rekordy, teledyskowi wyniósł tancerza Flinta na frontmana zespołu. Drugim kawałkiem promującym album był Breathe. Single ugruntowały punkowy wygląd Flinta i równie punkowe wokalizy. Kontrowersje wokół zespołu – tekstów piosenek, wyglądu i stylu grupy, a także dźwięków były od tego czasu na porządku dziennym. Poza wymienionymi wcześniej utworami, które znalazły się na początkach list hitów, trzecim najpopularniejszym utworem pochodzącym z albumu był Smack my Bitch Up, ten wywołał kontrowersji najwięcej ze względu na wulgarny tekst, który wiele osób interpretowało niepoprawnie.

Artystom zarzucano wulgarność w tekstach stosowaną wobec kobiet. Krytyczne głosy opowiadały się za okrucieństwem tekstu do Firestartera, który w rzeczywistości był personalnym opisem uczuć towarzyszących na scenie artystom, pewnej ekstazie, sile, radości wyrazu. Podobnie było ze Smack my Bitch Up. Tu wulgarny tytuł pogorszył sprawę jeszcze bardziej. Choć na tym krążku wokale były nowością i nadały nowy obraz grupie, warto pamiętać o świetnych, wyłącznie instrumentalnych utworach stworzonych przez Howletta, które raz po raz podczas trwania krążka nawiązują do siebie muzycznie tworząc albumowa całość. Dźwięki krążą i wracają do nas precyzyjnie wyselekcjonowanymi zagrywkami muzycznymi. Same teksty na albumie były eksperymentem. Wcześniej Howlett planował w ich miejsce sample i sam nie był zbyt przekonany do szalonego pomysłu Flinta o dograniu jego tekstów do utworów. Wokal artysty na zawsze zmienił oblicze zespołu, jednak elektroniczne brzmienia wychodzące spod palców Howletta pozostają po wsze czasy ikonicznym znakiem The Prodigy.


The Day Is My Enemy

2015

2015 rok równał się dwudziestopięcioleciu rozpoczęcia działalności przez zespół The Prodigy. Choć to naprawdę dużo czasu spędzonego na scenie muzycznej, grupa nie miała zamiaru zwalniać tempa ani, tym bardziej, hamować na dobre. Taką okazję należało świętować hucznie. A jeśli ktoś wie, jak to zrobić z przytupem, to zdecydowanie oni. The Prodigy nie mieli zamiaru ściągać stopy z gazu i dowieźli najgłośniejszy, jednocześnie groźny i bezkompromisowy krążek The Day Is My Enemy. Płyta już od początku pokazuje, że będzie to jazda bez trzymanki. Tytułowy, a zarazem pierwszy kawałek buduje buntownicze, a nawet wrogo-agresywne napięcie. The Day Is My Enemy to rewolucyjny hymn, z którym musi zmierzyć się słuchacz. Decydując się na tę niebywale trudną i głośną podróż, trzeba się solidnie uzbroić. Uzbroić? A może lepiej się poddać, oddając się w pazury The Prodigy! Przecież podczas tej drapieżnej drogi można się naprawdę dobrze bawić. Nie stawiajmy oporu industrialno-hardcoreowym postulatom, tańczmy do utworów, z których kipi dzikość! Dajmy się ponieść perkusyjnym talerzom, które przecinają jakoby rozżarzone metalowe ostrza i riffom uderzającym z impetem niczym burzowe grzmoty.

Jednak gdyby muzyczna rewolucja odebrała nam tchu, możemy naładować siły na przystanku Beyond the Deathray. Jego mistyczna oprawa, mimo że dalej gnuśna, buduje apokaliptyczny krajobraz, którego dosadny wydźwięk wyłania się w utworze następującym po nim – Rythm Bomb. Nieco robotycznie, jak gdyby z gry komputerowej, wybrzmiewają szybkie i motywujące do działania sygnały. Czy to koniec świata? Czy to koniec muzyki? Nie! To grupa The Prodigy, zacierająca granice między kontynentami (gatunkami muzycznymi). Równocześnie, skoro to płyta-bunt nie mogło zabraknąć na niej elementów satyrycznych. Takowych można się doszukać w kawałku Ibiza, który groteskowo przedstawia wizerunek plastikowej i komercyjnej Ibizy. 


 Keith Flint – bunt, energia i głos RAVEolucji

 

Keith Flint, urodzony 17 września 1969 roku, był prawdziwą ikoną, której charyzma i niepowtarzalny styl rozświetlały brytyjską scenę muzyki elektronicznej. Jego droga od tancerza do wokalisty była niemal jak ewolucja. Jego ekstrawagancki wygląd, wyróżniający się kultową fryzurą, intensywnymi tatuażami i niebanalnymi strojami, stanowił żywy manifest przeciwko ustalonym normom, przyciągając tłumy na koncerty, gdzie energia i pasja przenikały każdą chwilę. Hity takie jak Firestarter czy Breathe nie tylko zdominowały listy przebojów, ale stały się hymnami epoki rave, rozpalając serca fanów na całym świecie. Te utwory, pełne agresywnego, pulsującego rytmu i rewolucyjnego przesłania, zdefiniowały nową erę muzyki, zapisując się złotymi literami w historii kultury alternatywnej. Keith, dzięki swojej autentyczności i artystycznej ekspresji, uczynił dźwięk nośnikiem rewolucji – manifestem niezależności i sprzeciwu wobec wszelkich form opresji. Jednak życie Flinta nie ograniczało się tylko do muzyki. Jego zamiłowanie do motocykli oraz nieokiełznany duch wolności przejawiały się również w pasjach poza sceną. Był symbolem życia pełnego ryzyka, intensywnych emocji i nieustannego poszukiwania nowych granic, co sprawiało, że jego postać na zawsze wpisała się w annale kultury popularnej. Tragiczna śmierć w 2019 roku przerwała tę płomienną podróż, ale spuścizna, którą pozostawił, nadal inspiruje kolejne pokolenia artystów i fanów muzyki elektronicznej. Jego niepowtarzalny wkład w rozwój sceny rave oraz nieustanny bunt przeciwko konwencjom uczyniły z niego postać niemal mityczną – symbol tego, jak dźwięk i obraz mogą stać się narzędziem wyzwolenia i artystycznej rewolucji.

In Memoriam: Keith Flint (17.09.1969 – 04.03.2019) – rageman.pl

Łucja Krzywoń & Paulina Madej & Katarzyna Golec

Mateusz Krok & Mateusz Borgiel – Ucieczka Z Otchłani

Ucieczka z Otchłani – to nie tylko otwarcie debiutanckiego albumu AstronautCD, lecz także pierwszy Krok w podróży, gdzie muzyka nie podąża utartymi ścieżkami, lecz rodzi się w chwili, wolna od schematów i granic. To kompozycja, w której rytm i harmonia splatają się w przewodnika po przestrzeni zawieszonej między światłem a cieniem.

Mateusz Krok, młody perkusista z Wilczysk, pragnął zamknąć pewien rozdział i odsłonić się w dźwiękach tak szczerze, jak to tylko możliwe – nago, bez retuszu, bez planu. Pomysł na album zrodził się w momencie zwątpienia, kiedy pasja zaczęła przygasać, a tworzenie przestało być oczywistością. Wtedy spotkał się z Pawłem Krawcem – jednym z późniejszych gości płyty – który przypomniał mu, że ogień nie gaśnie, lecz czasem wymaga iskry.

Mówią, że 7 to liczba szczęścia, lecz na tym krążku triumfują trzy ósemki – 8 utworów, 8 gości i 8 improwizacji. Jak sam wykonawca podkreśla:

Zarejestrowane utwory są wynikiem improwizacji, w których muzyka rodzi się w chwili, bez przygotowania i zbędnych barier. Celem było uwolnienie się ze wstydu przed samym sobą.

Większość artystów, którzy pojawili się na albumie, poznał na Wydziale Jazzu w Katowicach – miejscu, gdzie dźwięk łączy ludzi, a poszukiwania muzyczne przeradzają się w przyjaźnie i nieoczywiste harmonie.

W Ucieczce z Otchłani Mateusz Krok, wspólnie z drugim perkusistą – Mateuszem Borgielem z Imielina – prowadzi hipnotyczny dialog rytmów, otwierając przestrzeń na swobodną eksplorację dźwięku. Każde uderzenie to oddech chwili – bez scenariusza, bez kalkulacji. Tylko brzmienie, tylko prawda. Wchodzisz w to?

Łucja Krzywoń

 

Ptaki Polski – Rudzik

Początek wiosny. Słońce świeci coraz dłużej, coraz częściej dni umila nam śpiew ptaków. W tym roku można go usłyszeć jednak nie tylko za oknem. Marzec przyniósł nam bowiem premierę jednego z najciekawszych projektów ostatnich lat w światku polskiej muzyki improwizowanej. Ptaki Polski to inicjatywa Michała Szturomskiego, której celem jest przybliżenie sylwetek skrzydlatych mieszkańców naszego kraju. Zapomnijcie od razu o jakimkolwiek encyklopedyzmie. Mimo, iż z każdej z 10 kompozycji można wynieść garść wiedzy o danym gatunku, to portretom czytanym głębokim głosem Filipa Kosiora (a zredagowanych przez weterynarkę Aleksandrę Kornelię Maj) bliżej do baśniowych opowieści, niż szkolnych lekcji przyrody. Słowa, choć piękne, stanowią tu zresztą tylko dopełnienie niesamowitych dźwięków. Zarówno tych ptasich, jak i instrumentalnych.

Punktem wyjścia dla każdej kompozycji było zarejestrowanie odgłosu charakterystycznego dla danego gatunku. Później przychodziła zaś muzyka, zainspirowana brzmieniem natury. Efekty są spektakularne. Czy jest to pohukiwanie Sóweczki, czy klekot Bociana białego — te zsamplowane dźwięki sprawdzają się równie znakomicie jako elementy perkusyjne, jak i bardziej centralne części kompozycji. Jednym z najbardziej intrygujących utworów jest prezentowany przez nas w tym tygodniu jako mocograj Rudzik. Początek, jak i sam bohater, jest niepozorny. Wstępna elegancja ustępuje z czasem szalonemu, wręcz drum and bassowemu bitowi, przeplatanemu agresywnymi zaśpiewami małego ptaszka i głębokim głosem jego dętego kolegi. Im dalej w muzyczny las, tym piękniej te wszystkie dźwięki łączą się ze sobą w harmonijną, fascynującą całość. A to tylko jedno z dziesięciu opowiadań o Ptakach Polski. Gorąco zachęcam, by poznać je wszystkie.

Michał Lach

Roy Ayers

4 marca 2025 roku odeszła w wieku 84 lat jedna z największych legend amerykańskiego jazzu – Roy Ayers. 60 lat na scenie zaowocowało 33 wydawnictwami, które poza rozwijaniem fuzji jazzu oraz funku dały podwaliny pod największe hity hip-hopu. Dźwięki jego wibrafonu stanowiły jeden z najważniejszych głosów jazz-funkowego szaleństwa lat 70. gdy nagrywał on swoje najważniejsze projekty z zespołem Ubiquity. Przez lata stał się jednym z najczęściej samplowanych artystów w historii hip-hopu, stanowiąc esencję twórczości między innymi tak legendarnych grup jak A Tribe Called Quest. Aby upamiętnić twórczość mistrza w tym tygodniu w ramach pasma Artysta Tygodnia przedstawiamy Wam jego najważniejsze dzieła i przybliżamy wpływ na innych wielkich twórców.

 


He’s Coming

1972

Polydor Records

Początek lat 70. stanowił zwrot w twórczości Roya Ayersa. Po post-bopowo zorientowanej poprzedniej dekadzie. nastał czas na połączenie jazzowych brzmień z ciągle rosnącym w popularność funkiem. W tym celu powołał do życia formację Ubiquity, której nazwę można przetłumaczyć jako wszechobecność. Do wibrafonu i innych analogowych instrumentów dołączyły również te elektroniczne, otwierając przed muzykiem zupełnie nowe spektrum możliwości. Widać to szczególnie wyraźnie na znakomitym albumie He’s Coming z 1972 roku. Liryczna eksploracja duchowości i walki o prawa społeczne opakowana jest w kompozycje, które brzmieniowo wywodzą się z jazzu, lecz wymieszanego już z soulem, funkiem i pewną dozą psychodelii. Ain’t Got Time brzmi jak stadium przejściowe między śpiewana poezją Gila Scotta-Herona, a soulową perfekcją Marvina Gaya. Na I Don’t Know How To Love Him przepięknie lśni z kolej wibrafon lidera grupy. Największa perłą jest jednak spektakularne We Live In Brooklyn, Baby, wykorzystane później między innymi przez Kendricka Lamara i Mos Defa. Ciężko się dziwić, skoro dynamiczna perkusja stanowi esencję idealnego hip hopowego bitu. Ostre, niepokojące skrzypce fantastycznie korespondują z kłapiącym basem i stanowią niezwykły podkład dla równie nastrojowego wokalu Ayersa.


Roy Ayers dead: L.A.-born jazz-soul vibraphonist was 84 - Los Angeles Times


Everybody Loves The Sunshine

1976

Polydor Records

Motywem przewodnim w całej twórczości Ayersa jest wszechobecne ciepło. Nie bez powodu również jego najpopularniejszy album bezpośrednio nawiązuje do promieni słonecznych. Płyta Everybody Loves The Sunshine do dziś jest sztandarem stylistyki tak namiętnie celebrowanej przez Ayersa. Mowa tutaj oczywiście o harmonijnym łączeniu jazzowej instrumentacji z funkową intensywnością, której na tym projekcie jak najbardziej nie brakuje. Aura wszechobecnego entuzjazmu i pozytywności płynąca z tego krążka potrafi perfekcyjnie odwzorować wiosenne uczucie wyzwolenia spod zimowej opresji. Idealny balans pomiędzy psychodelicznym dryfem, a abstrakcyjną myślą Ayers zachowuje poprzez przeplatanie zróżnicowanych w brzmieniu utworów. Przejście ze spokojnego i jakże hipnotyzującego The Third Eye w rozpalone It Ain’t Your Sign It’s Your Mind w idealny sposób obrazuje perfekcyjny dualizm albumu. Nie można również zapomnieć o tytułowym utworze, który zsamplowano w UWAGA w 188 utworach. Dr. Dre, Mos Def, Common, Joey Bada$$ czy Larry June to tylko ułamek z kilkudziesięciu znanych współcześnie ksywek, którym Ayers użyczył ścieżek ze swojej legendarnej kompozycji. Jedno jest pewne – nie znajdziecie lepszego podkładu do ubóstwiania wiosennej bryzy w kwietniowe weekendy, kiedy słońce zachodzi już nieco później. 


Music Of Many Colors

1979

Phonodisk

Jednym z najbardziej wyróżniających się dzieł w dyskografii Ayersa jest nagrany wspólnie z Felą Kuti i jego legendarnym składem Africa 70 album Music Of Many Colors. Powstał on jako zwieńczenie kilkutygodniowej trasy koncertowej po Nigerii w 1979 roku, w trakcie której Ayers supportował lokalnego herosa. Dla Nigeryjczyków był to czas przepełniony nadzieją po upadku reżimu wojskowego, przeciwko któremu protestował Kuti przez poprzednią dekadę. Duch afrocentryzmu i odnowionej wiary w idee panafrykanizmu przeniósł się na dwie rozległe, fantastyczne kompozycje. Pierwsza z nich, 2000 Blacks Got To Be Free odwołuje się do panującego w tym czasie sentymentu o początku nowego milenium jako czasie wielkich zmian. W tym przypadku Ayers z ogromem nadziei i pasji w głosie wyśpiewuje wizję wolnej, potężnej i zjednoczonej Afryki, która nastanie przed początkiem roku 2000. Drugi utwór, Africa Center Of The World to manifest Kutiego, w którym umiejscawia on Afrykę jako oś świata, najcenniejsze terytorium, o które ciągle toczą się wojny. Skoro zaś jest to miejsce tak wyjątkowe, to jego mieszkańcy muszą też tacy być. Te wzniosłe wizje jak to zwykle w przypadku projektów ojca afrobeatu ubrane są w niepowtarzalny, niepowstrzymany groove, w którym głos i instrumenty nieustannie napędzają się wzajemnie z każdą kolejną minutą. W połączeniu z pięknymi wibrafonowymi solówkami Ayersa, Music Of Many Colors pozostaje wyjątkowym zapisem chwili nadziei na lepsze jutro dla całego kontynentu. Nawet jeśli ostatecznie niespełnionej.


Hip-hopowe dziedzictwo

 

Sampling w hip-hopie to nie tylko muzyczne zapożyczenia i recykling starych treści. Jest to przede wszystkim czerpanie inspiracji, szukanie niedocenionych wcześniej dźwięków i celebracja historii. Brzmienia z kompozycji Roya Ayersa znajdziemy w utworach A Tribe Called Quest, 2Paca czy Tylera, The Creatora. Mistrz udzielił się również na legendarnym albumie Guru Jazzmatazz Vol. 1 czy dołożył swojego geniuszu w ramach projektu Jazz Is Dead Adriana Younge i Aliego Shaheeda Muhammada. Jest jednak jeden utwór, w którym zaobserwować możemy spotkanie dwóch arcymistrzów, a mowa tutaj o utworze Little Brother od duetu Black Star. Poprzez nagranie poszczególnych partii perkusyjnych z utworu I Ain’t Got Time, J Dilla stworzył zupełnie nowy, wijący się rytm. Do genialnego podkładu dodajemy duet fantastycznych MC w składzie Mos Def/Talib Kweli i w efekcie otrzymujemy jedną z najbardziej imponujących produkcji w dziejach hip-hopu – gatunku, którego Roy Ayers do dziś jest nierozłączną częścią.

Dla świata zakochanego w produkcjach lat 70., śmierć Ayersa jest wielką stratą. Jedno pozostaje niezmienne – jego ponadczasowa twórczość w dalszym ciągu może cieszyć uszy pokoleń przyszłych muzyków.

LONG LIVE ROY AYERS

Jędrzej Śmiałowski, Jakub Bergański, Michał Lach, Filip Juszczak

Vundabar – Stallion Running

Czas się ubrudzić. Czas poskakać w błotnistych kałużach w rytm wygrywający przez niechlujne gitary: czas odpalić najnowszy album zespołu Vundabar Surgery and Pleasure i oddać się w objęcia surowego, ale zupełnie niegroźnego brzmienia. Pora na mieszankę żywiołowości z pragnieniem namysłu, jedności między czystością a dziczą.

Niech utwór Stallion Running będzie zaproszeniem do zasiedzenia się w starym garażu, kryjącym w sobie najnowocześniejsze maszyny: chwytliwe melodie gitar, które są połączeniem rocka z zamierzchłych czasów ze współczesnym brzmieniem, typowym dla indie rocka. Jednak gitarki to nie wszystko! To także tekst łatwo zapadający w pamięć, będący jednocześnie chaosem i mrokiem,  jak i tym, co mógł przeżywać Bojack Horseman, gdy spoglądał na biegnące konie…

Czy to strach przed wolnością? Czy może jej ogromne pragnienie? 

Jedno jest pewne: to zachęta do tego, aby się ubrudzić.

Paulina Madej

G-DRAGON ft. Anderson .Paak – TOO BAD

G-DRAGON (Kwon Ji-yong), a więc niekwestionowany król k-popu wraca po latach w wielkim stylu z nowym albumem. Wydanie Übermensch to prawdziwe święto dla fanów koreańskiej muzyki. Wszak grupa BIGBANG, której członkiem jest G-DRAGON to najbardziej wpływowy k-popowy zespół. Żeby nakreślić to, jak ważny jest to punkt koreańskiej kultury popularnej, należy zdać sobie sprawę, że BIGBANG jest na tyle wielkie i słynne, że to ich kariera była inspiracją dla BTS, a sam Ji-yong jest autorytetem dla wielu zupełnie nowych i dopiero debiutujących idoli. 

Stąd zapewne brak jakiegokolwiek powstrzymania się przed nazwaniem krążka Übermensch. Nadczłowiek? Czy na takiego wzoruje się G-DRAGON? Coś w tym jest… Samoświadomość swojego talentu, a także bycia jednym z najpopularniejszych koreańskich idoli wszech czasów może rzeczywiście mieć coś wspólnego z tytułem krążka. W dodatku Ji-yong także usprawiedliwia się tym, że na utworze DRAMA, jak gdyby nigdy nic, rapuje w czterech językach. Natomiast w TOO BAD nie występuje sam – podejmuje się współpracy z Andersonem .Paakiem i razem tworzą kawałek, z którego słuchania płynie prawdziwa przyjemność. TOO BAD jest uzależniające do tego stopnia, że zapętlając ten utwór, wcale nie ma się go dość.  Jak cały Übermensch jest idealną propozycją do wiosennej playlisty.

Paulina Madej

Potwory I Ludzie – 1995

Potwory I Ludzie, choć znów nostalgicznie, to mimo wszystko wprowadzają powiew świeżości na polskiej scenie muzyki gitarowej. Wraz z singlem 1995 lądują na liście mocograjów tego tygodnia w Akademickim Radiu LUZ! 

1995 to kompozycja, która ma nie tylko tekst wspominający przeszłość, ale i gitary, które na myśl przywołują najbardziej zasłużone polskie zespoły. To most łączący współczesne spojrzenie na muzykę z najlepszym brzmieniem wszech czasów. Tym samym grupa wychodzi przed szereg i tworzy zupełnie nową propozycję gatunkową – mieszczanin punk.

Nie dajcie się namawiać i wsiadajcie do tramwaju, który zawiezie Was 30 lat wstecz – do tego zachęca zespół Potwory I Ludzie. Robi to przekonująco, bo tym samym zapowiada, że już 25 kwietnia wysiądziemy na przystanku Szczęście i posłuchamy ich nowego albumu. 

Paulina Madej

Natalia Lafourcade – Cancionera

Ta piosenka przyszła do mnie w poranek przed moimi 40 urodzinami. Mówi do mnie o tym, jak ważne jest, bym istniała zarówno w tym świecie, jak i w swoim własnym, bym głosiła swoją prawdę – bez strachu, nie wstrzymując niczego. Śpiewa do tego czegoś, co nigdy nie może w nas zgasnąć.

Gdy w ten sposób ktoś mówi o skomponowanym przez siebie utworze można spodziewać się rzeczy wielkich. Możliwości poznania choć rąbka tajemnicy kluczowych prawd o życiu i miłości. Wysłuchania opowieści o ponadczasowym pięknie. O tym, jak kluczowe dla naszej esencji jest tworzenie i doświadczanie sztuki. I w przypadku jednego z wyróżnionych w tym tygodniu w Radiu LUZ mocograjów oczekiwania te zostają spełnione. To wszystko zawarła bowiem w swym Śpiewniku Natalia Lafourcade.

Najnowszy singiel meksykańskiej artystki to jej pierwszy autorski materiał od wydanego w 2022 roku wybitnego De todas las flores. Podobnie jak w przypadku tamtego albumu kluczem do zawartej w Cancionerze magii jest między innymi proces jej nagrywania. Producent Adan Jodorowsky, odpowiedzialny również za stronę techniczną tamtego wydawnictwa, zarejestrował Lafourcade wraz z towarzysząca jej rzeszą muzyków na analogowej taśmie podczas wspólnej sesji. Do minimum ograniczył on również edycję nagrania, zostawiając w nim pozorne niedoskonałości i niedociągnięcia. W ten sposób udało się zachować czystość i wyjątkowość chwili , w której głęboka wrażliwość i czułość w tekście oraz muzyce połączyły się w magiczną, duchową całość. To wycinek wyjątkowo intymnego pamiętnika, którym Meksykanka zechciała się podzielić z całym światem w formie muzycznej perły. Tego pięknego skarbu możecie też doświadczyć na 91.6 FM

Michał Lach

Little Simz ft. Obongjayar & Moonchild Sanelly – Flood

Doczekaliśmy się. Zgodnie z przewidywaniami wydany przez Litttle Simz w ostatnich dniach 2024 roku singiel Hello, Hi był jedynie smakowitą przystawką do dania głównego. Jego pierwsza część właśnie wjechała na nasz mocograjowy stół. Flood zapowiada album Lotus, którego premiera nastąpi 9 maja.

Na wydanym w zeszłym roku Drop 7 Simz eksplorowała między innymi dźwięki rodzimej sceny elektronicznej, jak i brazylijskiego funku mandelão. Najnowszy singiel wytycza już inny, znacznie bardziej dramatyczny kierunek. Czuć w nim nieustannie rosnące napięcie, podsycane przez schodzącą momentami prawie do szeptu raperkę. Cudowny, poetycki refren Obongjayara osadzony na głębokim, rockowym wręcz basie fantastycznie kontrastuje zaś z psychodelicznym wokalem Moonchild Sanelly. Jej wejścia to również katalizator do uwolnienia ogromu nagromadzonej w trakcie poprzednich minut muzycznego rytuału energii. Jeśli całość albumu Lotus utrzyma ten poziom dramaturgii i teatralności, to będzie on zdecydowanie jednym z najbardziej intrygujących dzieł w wyjątkowej już teraz dyskografii artystki. I wspaniałym kolejnym etapem jej nieustannej muzycznej ewolucji.

Michał Lach

hoshii – YUMI

Jak opisać dzieje interplanetarnego bytu, który znudzony swoim dotychczasowym życiem postanawia zawitać na Ziemii? Z takim pytaniem mierzył się Kuba Więcek wraz z zespołem przy komponowaniu debiutanckiego albumu grupy hoshii wydanego w 2023 roku. Wraz z premierą singla YUMI, zapowiedziano również drugi rozdział przygód tytułowego hoshii w postaci krążka HER NAME WAS YUMI. W paśmie Mocograjów doceniamy kreatywność wychodzącą poza dźwięki, dlatego posłuchajcie baśniowej abstrakcji autorstwa jazzowych mistrzów. 

Bacznie oglądając rozwój projektu, jakim staje się hoshii, nie sposób przeoczyć jak wiele chłopakom udało się osiągnąć od czasu debiutanckiej płyty. Poza krótką epką wydaną w zeszłym roku, zespół ewidentnie skierował całą swoją uwagę na serię hoshii sessions. Wykonywane w warszawskim Plankton Records wykonania utworów łączyły światy jazzu, hip-hopu oraz popu, nadając znanym już piosenkom zupełnie nowy wydźwięk. Zwieńczeniem tej artystycznej eskapady w wykonaniu hoshii był koncert w katowickim NOSPRze, gdzie obok Więcka i zespołu znalazło się wiele nieoczywistych twarzy, takich jak schafter, Hubert. czy Daria Ze Śląska.

Po tym jakże gorącym okresie, zespół wykorzystuje momentum i prezentuje utwór YUMI, który kontynuuje miksowanie cukierkowych dźwięków z instrumentalną gimnastyką, jaką popisują się tutaj muzycy hoshii. Perkusyjne wyczyny Miłosza Bredzika nakręcają karkołomne tempo, którego narratorem staje się saksofon Kuby Więcka, a hipnotyzujący bas Maxa Muchy ma tak niebywały groove, że przez długi czas nie wyjdzie wam z ucha.  

Panowie, czapki z głów za dotychczasowe działania, bo pomimo tak wielu pomysłów i projektów jedno pozostaje niezmienne i jest to jakość. Premierowy koncert albumu co prawda dopiero w maju, ale zapowiedź w postaci YUMI napawa mnie wielkim optymizmem, że jazzowa scena zyskuje kolejny potężnie kreatywny skład. 

Jędrzej Śmiałowski