Wiosna rozkwita pełną piersią, upajając nas coraz bardziej ujmującymi dźwiękami przyrody, jak i tymi stworzonymi przez człowieka. Na ten moment tytuł najbardziej wiosennego i słodkiego utworu 2025 roku zgarnia dla mnie najnowszy singiel formacji Kokoroko. Rozkoszna zapowiedź albumu Tuff Times Never Last to esencja inspirowanego afrobeatem brzmienia grupy, podkręcona nieustannie rozwijanym przez nich brzmieniem sekcji dętej. Ileż tu ciepła płynącego ze spinającego cały utwór basu, ileż groove’u z delikatnej, lecz niezwykle skocznej perkusji. Pisząc te słowa z każdym kolejnym odsłuchem zachwycam się też coraz bardziej cudownymi, przepełnionymi miłością chórkami oraz spektakularną symfonią dęciaków w ostatnich minutach utworu londyńskiej grupy.
Cóż mogę powiedzieć – rozpłynąłem się, niczym pozostawiona nieopatrznie na kwietniowym słońcu czekoladka. Życzę Wam tego samego, słuchając Sweetie jako jednej z pięciu mocograjowych propozycji redakcji muzycznej Radia LUZ na ostatni tydzień kwietnia.
Czy w ostatnim czasie Waszą uwagę na serwisach streamingowych zwrócił może czarny kwadracik na łososiowym tle? W tym tygodniu rozwiewamy wątpliwości. Justin Vernon i spółka, kryjący się pod pseudonimem Bon Iver, powrócili z pierwszym od sześciu lat albumem studyjnym. Obecny na okładce SABLE, fABLE minimalizm, choć niezmiernie urzekający, nie odzwierciedla jednak jego muzycznej zawartości. No, prawie.
Nowy krążek Bon Iver podzielili na dwie części. Pierwszą – SABLE, – poznaliśmy jesienią. Jeśli szukać minimalizmu, to właśnie tam. Trzy otwierające album folkowe kompozycje bazują wyłącznie na instrumentach akustycznych, przywodząc na myśl pierwsze dokonania zespołu. Serce, podobnie jak wtedy, pozostawiają rozdarte. Co ciekawe, tutaj to tło było czarne a kwadracik łososiowy. Otaczająca zewsząd ciemność i przebijające się światełko w tunelu?
Tymczasem świeżo wydane fABLE to całkowite przeciwieństwo poprzedzającej EPki. Zupełnie niczym yin i yang, drugą część płyty niemalże w całości wypełnia światło. Utwory z pogranicza R&B, gospelu i elektroniki przypominają o nadchodzącym lecie i wszechobecnej już wiośnie. Z tego nietuzinkowego zestawu utwór From – otulający ciepłem niczym lekki wiatr w słoneczny dzień – zostaje nowym mocograjem na 91.6 FM.
Nie Wie Nikt przynosi na myśl wspomnienia z czasów kaset VHS, świetności oranżady w proszku i gumy turbo. To podróż w przeszłość w starannym synthowym wydaniu. Jest częścią Wschodniej Fali, najnowszego albumu TAMTEN-a, który tym wydaniem stworzył obraz bliski każdemu z nas. Połączył zimną elektronikę z ciepłą melancholią, a później zaprowadził w okolice szarych bloków i urządził tam dyskotekę. To krążek, który oprócz poczucia nostalgii, podsuwa również inne emocje i historie. Obfituje w opowieści o romansach, tanecznych szaleństwach, ale i proponuje wyciszenie.
Wschodnia Falato melodie wydające się znajome, jednak ich podanie, choć retro, jest nowe i nieznane nam wcześniej. Każdy na pewno rozpozna tu wpływy Kraftwerk, Duran Duran, a także gigantów polskiej zimnej fali i popu: Republiki, Aya RL czy Papa Dance. Jednak ta fascynacja przeszłością sugeruje, że jest to pamiętnik aktualizowany na bieżąco, a odkrywanie tej płyty może przypominać czasy, w których zachodnia popkultura dopiero wkradała się do mieszkań zza żelaznej kurtyny.
Kolektyw Moonshine daje nam znać najnowszym singlem La Haine, że możemy szykować się do wysłania kolejnego, szóstego już SMS-a z zapytaniem o lokalizację. Ten projekt, SMS For Location, od 2017 roku redefiniuje granice muzyki elektronicznej, afrobeatu, house’u, singeli i amapiano. Jego każda kolejna część jest nie tylko kompilacją utworów stworzonych we współpracy z wybitnymi reprezentantami tych gatunków, ale też manifestem artystycznym i serią tajnych imprez w różnych zakątkach świata, od Montrealu, przez Paryż, aż po Lizbonę i Kinszasę.
W najnowszym singlu promującym szóstą edycję SMS for LocationMoonshine kontynuuje swoją charakterystyczną afro-futurystyczną stylistykę, łącząc głębokie basy, złożone partie perkusyjne oraz elementy muzyki elektronicznej. NegoO, portugalski producent i DJ, wnosi do kompozycji charakterystyczne brzmienie lizbońskiej batidy. Z kolej Yend, multidyscyplinarna artystka działająca w Strasburgu, dodaje utworowi żywe i skomplikowane partie wokalne, które nadają mu głębię, dynamikę oraz zmysłowość.
Och wybaczcie, że od razu nabijam was w bambus, ale nie mogłem przepuścić okazji, pisząc o TAKIM artyście. Musiała minąć prawie dekada, by Skrillex w końcu zrobił coś, co szczerze docenię. Podczas odsłuchu FUCK U SKRILLEX YOU THINK UR ANDY WARHOL BUT UR NOT!! <3 bawiłem się na tyle dobrze, że odpuszczam mu wszystkie poprzednie winy, włącznie z odpowiedzialnością za wykoślawienie rozumienia dubstepu w społeczeństwie.
Teraz, przetrawiwszy (z perspektywy lat ociężałą) 2k10s ironię dzięki oczyszczającemu działaniu dank meems, zahartowany obcowaniem z coraz to nowszymi mediami, ale wciąż nieakceptujący zastępowania dzieł „treściami”, mogę w końcu docenić gargantuiczny ludyzm dropów Sonny’ego Moore’a, patrząc z łezką w oku na czasy no scope montaży, kiedy do szczęścia wystarczały tylko produkty Mountain Dew i Razer, a żaden wydawca nie myślał o mikrotransakcjach. Nie bójmy się konfrontacji z naszą dawną tępotą – warto czasem odgruzować ją z jałowej ziemi wspomnień. Jak bowiem słyszymy w naszym mocograju: „You gotta believe in the voltage that lives inside us”… a czymże innym jest młodzieńcze pragnienie brawury, jeśli nie właśnie tytułowym prundem?
Zwłaszcza że to całkiem dobre LP (albo może raczej mikstejp?), wydane bez wcześniejszej promocji i dokładnie w Prima Aprilis: wręcz koncept album pomyślany jako WIELKIE OGROMNE SŁUCHOWISKO, w którym pokaz pomysłowości w klejeniu coraz to bardziej wynaturzonych breaków współgra z poczuciem humoru godnym twórców wspomnianych wcześniej stęchłych memów (DJ Smokey in this joint!). Śmiechawina pojawia się niejednokrotnie: jeśli spędziliście dużo czasu w FL Studio i/lub drugim Modern Warfare (tym starym), poczujecie się jak w domu. Swoją drogą VOLTAGEmiało wyjść wcześniej, ale Skrillowi ktoś gwizdnął kompa (serio :-D).
Na swoich dwóch ostatnich albumach Sonny raczej przynudzał, wygładzając brzmienie, by przypodobać się… w sumie nie wiem komu. Teraz jednak wajcha poszła w drugą stronę i starzy fani będą bardziej niż syci. Neofici natomiast – czyli ja – łykają materiał jak pelikany i chcą więcej, doceniając zarówno obsesyjnie precyzyjne kompozycje (co do milisekundy), rozpiętość gatunkową (pozdro Boys Noize), jak też maksymalistyczny, odpalony (lit) charakter tego hiperprzegiętego, tęczowo groteskowego szturmu na twoje pojmowanie dobrego smaku. Get pwned!
Pod tą nazwą słuchacze zostali oczarowani dosyć niecodzienną współpracą na linii polsko-amerykańskiej. Niezwykle utalentowany polski klawiszowiec oraz sympatyk gry na syntezatorach, jakim jest Marek “Latarnik” Pędziwiatr, połączył siły z amerykańskim muzykiem Anthonym Millsem. Nowo powstały duet zaserwował nam kreatywny album, który co najważniejsze zapada w pamięci słuchaczy.
Zanim jednak przejdziemy do samego albumu, warto pokrótce omówić sylwetki obydwu artystów. Oczywiście jeżeli ich nie znacie! Zacznijmy od Marka Pędziwiatra, który od 2022 roku działa również pod pseudonimem Latarnik. Jest to jego drugi album pod tą nazwą, gdyż wcześniej, jako Latarnik, wydał solową płytę Marianna, która była hołdem dla jego zmarłej prababci. Marek Pędziwiatr swoją rozpoznawalność wypracował dzięki długoletniej działalności we wrocławskim kwartecie jazzowym, jakim jest EABS, oraz innym projektom, jak chociażby Błoto. W tym miejscu warto także napomknąć, że nie jest to jego pierwsza międzynarodowa współpraca. Marek Pędziwiatr swoją grą na pianie wspierał chociażby pakistański zespół Jaubi.
Druga część duetu Crack Rock – Anthony Mills, również nie jest debiutantem. Podobnie jak Marek Pędziwiatr, Mills wydawał albumy solowe oraz współpracował z innymi artystami. Jego ostatni solowy album, Drankin’ Songs of the Midwest, miał premierę w 2020 roku, jednak przeszedł bez większego echa. Prawdziwa siła Anthony’ego Millsa tkwi w jego współpracach. To właśnie okres działalności w duecie Wildcookie oraz wydanie albumu Cookie Dough w 2011 roku przyniosły mu szerszy rozgłos i uznanie wśród słuchaczy. Obecnie mamy do czynienia z podobną sytuacją, ponieważ w połączeniu sił z Markiem Pędziwiatrem, Amerykanin pokazuje, jak ogromne są jego możliwości.
Przejdźmy teraz do omówienia głównego dania, jakim jest sam Crack Rock. Jego autorzy zaczęli stopniowo odsłaniać karty z początkiem roku. Już w pierwszych dniach stycznia otrzymaliśmy pierwszy singiel zapowiadający płytę, którym był Crack. Następnie, w lutym, dostaliśmy od panów dwa kolejne utwory – Neck oraz Candy Apple Red. Z kolei 7 marca zakończyliśmy oczekiwania i ujrzeliśmy cały projekt. Album – jak określiłby go pewien ceniony w internecie recenzent jedzenia – „robi wrażenie”.
Więc czym właściwie jest Crack Rock? Naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na to w jednym zdaniu. Panowie zabierają nas w pewnego rodzaju podróż pomiędzy gatunkami muzycznymi. Podczas odsłuchu na pierwszy plan przebijają się bardzo wyczuwalne inspiracje. Definitywnie głównym pomysłem na album było wykorzystanie yacht rocka. Dziś jest nieco zapomniany przez słuchaczy, a – jak pokazuje ten album – niepotrzebnie. Sami sprawcy całego zamieszania przyznają, że właśnie ten gatunek był ich główną inspiracją. Jednak w mojej opinii twórcy tego albumu są nad wyraz skromni, gdyż nie samym yacht rockiem ten album stoi. W niektórych momentach możemy zauważyć jawną inspirację funkowym, a także hip-hopowym brzmieniem. Ta różnorodność gatunków cieszy, ponieważ autorzy genialnie odnajdują się w tej, na pierwszy rzut oka, nietypowej mieszance.
Od strony produkcyjnej album jest na ekstremalnie wysokim poziomie. Marek Pędziwiatr dołożył wszelkich starań, aby wyciągnąć ze swoich inspiracji to, co najlepsze, i powiedzieć, że udało mu się to zrobić, to jak nic nie powiedzieć! Skomponował przepiękne melodie, które swoim pięknem uzależniają słuchacza niczym tytułowy crack.
Pozostając w tym temacie, należy wspomnieć o warstwie wokalnej, którą zapewnił nam Anthony Mills. Jego głos na całym albumie jest ciepły, barwny i zapadający w pamięć. Właśnie dlatego w pewnych momentach tego albumu nie wiedziałem, na czym się skupić – na wciągającej barwie głosu czy treści tekstów? Warstwa liryczna albumu potrafi być niezwykle zaskakująca, gdyż właśnie pod tą osłoną piękna, które kojarzy mi się ze słonecznym Los Angeles, czyhają na nas dosyć poważne i trudne tematy. Niekiedy są związane z niezwykle uzależniającym, tytułowym narkotykiem, który zalał Stany Zjednoczone pod koniec XX wieku.
Kolaborację obydwu artystów uważam za coś niezwykle interesującego i wciągającego. Jest to zdecydowanie dzieło, przykuwające uwagę. Należy żywić nadzieję, że to dopiero początek współpracy pomiędzy panami. Ten album zwyczajnie się nie nudzi. Mieszanka gatunków, którymi inspirował się Marek Pędziwiatr, oraz aksamitny głos Anthony’ego Mills’a to połączenie uzupełniające się idealnie. Z ręką na sercu polecam zagłębić się w ten album, który idealnie komponuje się z wiosennymi zachodami słońca.
Strefa komfortu. Jakże zdradliwe określenie. A przecież to właśnie w jej objęcia prędzej czy później ucieka każdy z nas. Oaza, która w jednej chwili może przeistoczyć się w więzienie. Granica jest cienka, lecz co, kiedy zostanie przekroczona? Jak odnaleźć siłę, by przełamać powielane schematy? Model/Actriz szukają odpowiedzi w nowym mocograju. Najgorętszy noise-rockowy zespół świata, niczym tytułowe ptaki wyzwolone z klatki, powraca z Doves – kolejną odsłoną nadchodzącego krążkaPirouette.
35 lat temu doszło do buntu sprawiającego, że granice gatunków muzycznych zaczęły się zacierać. The Prodigy zaczęło dyktować własne warunki. Warunki niemalże tak surowe, jak Kodeks Hammurabiego. Oko za oko i ząb za ząb. Właśnie w ten sposób można opisać grozę i brak litości w twórczości tej grupy. Muzyczne dziedzictwo ciężkiej i elektrycznej monarchii, która podstępnie wkradła się na scenę klubową. Czy wówczas zapanowała technokracja? Raczej raveolucja, a już najzupełniej: elektroniczny manifest zespołu The Prodigy, którego ślady w muzyce mamy do dziś.
The Prodigy są protoplastami Big Beatu, który ma swoje korzenie w latach 90, gdzie muzyka elektroniczna była jeszcze undergroundem. Swój trzon osadzili w raveowych, breakbeatowych brzmieniach, nie zapominając przy tym o elementach rocka, a później o dołączeniu wokaliz punkowych. The Prodigy stworzyło pomost między muzyka elektroniczną a rockową. Sama nazwa zespołu pochodzi od syntezatora Moog Prodigy, na którym pierwsze kawałki tworzył Howlett. Na jednej z imprez zapoznał tancerzy Flinta i Thornhilla, którym podarował kasetę ze swoją muzyką. To na niej wydrapał słowo „prodigy”. Oni dodali do melodii przez niego nagranych taneczne elementy. Tak ekipa wybrała nazwę. W tamtym czasie zapoznali jeszcze wokalistkę i tancerkę Sharky oraz rapera Maxima. Wspólnie stworzą zespół, którego skład będzie się lekko zmieniał, pozostawiając jednak trzon i charakterystykę brzmień ponadczasową.
Music For Jilted Generation
1994
W czasach, gdy rząd próbował zdusić wolność muzyczną poprzez surowe przepisy wymierzone w nielegalne imprezy, The Prodigy stworzyli dzieło, które stało się symbolem oporu. Każdy utwór tętnił surową energią i emocjonalnym ładunkiem, który jednoczył zbuntowaną młodzież, pragnącą odzyskać przestrzeń do wyrażania siebie poprzez muzykę i taniec. Wśród pulsujących rytmów i agresywnych beatów, które wylewały się z głośników w mrocznych magazynach i na otwartych polach, Voodoo People wyróżnia się niczym rytuał transu. Hipnotyzujące riffy i niepokojąca energia tego utworu tworzą dźwiękowy portal do świata, gdzie muzyka przestaje być tylko rozrywką – staje się bronią, wyzwoleniem i niepokorną modlitwą o wolność. Jednak potęga tego albumu wykracza daleko poza pojedyncze utwory. To dzieło pełne sprzeciwu wobec systemu, który próbował uciszyć młode pokolenie. The Prodigy przekuli bunt w dźwięk, wściekłość w rytm, a desperację w surowe, elektryczne brzmienie, które do dziś rezonuje w sercach tych, którzy nie godzą się na narzucone zasady.
Music for the Jilted Generation to więcej niż album – to świadectwo epoki, która domagała się wolności, a zarazem kamień milowy w historii muzyki elektronicznej. Jego brzmienie, niosące w sobie zarówno chaos, jak i euforię, pozostaje nieśmiertelnym symbolem muzycznego buntu. Dzięki niemu dźwięk przestał być jedynie melodią – stał się bronią w walce o przestrzeń dla niezależnej kultury, której nie da się uciszyć.
The Fat Of The Land
1997
O muzyczną oprawę albumu The Fat of the Land zadbał oczywiście Liam Howlett, wokali użyczyli stali członkowie: Maxim i Flint, a także Kool Keith, Shakin Bada i gościnnie kilku twórców. O oprawę gitarowa, tak istotna w późniejszej twórczości zespołu zadbał Jim Davies. Bez tego krążka nie można mówić o sukcesie absolutnym zespołu. To ich komercyjny szczyt z 1997 roku, najbardziej doceniony również przez krytyków.Jego wydanie poprzedziło kilka najsłynniejszych do dziś singli takich jak: Firestarter, który był pierwszym utworem zespołu z wiodącym wokalem. Dzięki temu, jak i charakterystycznemu, bijącym rekordy, teledyskowi wyniósł tancerza Flinta na frontmana zespołu. Drugim kawałkiem promującym album był Breathe. Single ugruntowały punkowy wygląd Flinta i równie punkowe wokalizy. Kontrowersje wokół zespołu – tekstów piosenek, wyglądu i stylu grupy, a także dźwięków były od tego czasu na porządku dziennym. Poza wymienionymi wcześniej utworami, które znalazły się na początkach list hitów, trzecim najpopularniejszym utworem pochodzącym z albumu był Smack my Bitch Up, ten wywołał kontrowersji najwięcej ze względu na wulgarny tekst, który wiele osób interpretowało niepoprawnie.
Artystom zarzucano wulgarność w tekstach stosowaną wobec kobiet. Krytyczne głosy opowiadały się za okrucieństwem tekstu do Firestartera, który w rzeczywistości był personalnym opisem uczuć towarzyszących na scenie artystom, pewnej ekstazie, sile, radości wyrazu. Podobnie było ze Smack my Bitch Up. Tu wulgarny tytuł pogorszył sprawę jeszcze bardziej. Choć na tym krążku wokale były nowością i nadały nowy obraz grupie, warto pamiętać o świetnych, wyłącznie instrumentalnych utworach stworzonych przez Howletta, które raz po raz podczas trwania krążka nawiązują do siebie muzycznie tworząc albumowa całość. Dźwięki krążą i wracają do nas precyzyjnie wyselekcjonowanymi zagrywkami muzycznymi. Same teksty na albumie były eksperymentem. Wcześniej Howlett planował w ich miejsce sample i sam nie był zbyt przekonany do szalonego pomysłu Flinta o dograniu jego tekstów do utworów. Wokal artysty na zawsze zmienił oblicze zespołu, jednak elektroniczne brzmienia wychodzące spod palców Howletta pozostają po wsze czasy ikonicznym znakiem The Prodigy.
The Day Is My Enemy
2015
2015 rok równał się dwudziestopięcioleciu rozpoczęcia działalności przez zespół The Prodigy. Choć to naprawdę dużo czasu spędzonego na scenie muzycznej, grupa nie miała zamiaru zwalniać tempa ani, tym bardziej, hamować na dobre. Taką okazję należało świętować hucznie. A jeśli ktoś wie, jak to zrobić z przytupem, to zdecydowanie oni. The Prodigy nie mieli zamiaru ściągać stopy z gazu i dowieźli najgłośniejszy, jednocześnie groźny i bezkompromisowy krążek The Day Is My Enemy. Płyta już od początku pokazuje, że będzie to jazda bez trzymanki. Tytułowy, a zarazem pierwszy kawałek buduje buntownicze, a nawet wrogo-agresywne napięcie. The Day Is My Enemy to rewolucyjny hymn, z którym musi zmierzyć się słuchacz. Decydując się na tę niebywale trudną i głośną podróż, trzeba się solidnie uzbroić. Uzbroić? A może lepiej się poddać, oddając się w pazury The Prodigy! Przecież podczas tej drapieżnej drogi można się naprawdę dobrze bawić. Nie stawiajmy oporu industrialno-hardcoreowym postulatom, tańczmy do utworów, z których kipi dzikość! Dajmy się ponieść perkusyjnym talerzom, które przecinają jakoby rozżarzone metalowe ostrza i riffom uderzającym z impetem niczym burzowe grzmoty.
Jednak gdyby muzyczna rewolucja odebrała nam tchu, możemy naładować siły na przystanku Beyond the Deathray. Jego mistyczna oprawa, mimo że dalej gnuśna, buduje apokaliptyczny krajobraz, którego dosadny wydźwięk wyłania się w utworze następującym po nim – Rythm Bomb. Nieco robotycznie, jak gdyby z gry komputerowej, wybrzmiewają szybkie i motywujące do działania sygnały. Czy to koniec świata? Czy to koniec muzyki? Nie! To grupa The Prodigy, zacierająca granice między kontynentami (gatunkami muzycznymi). Równocześnie, skoro to płyta-bunt nie mogło zabraknąć na niej elementów satyrycznych. Takowych można się doszukać w kawałku Ibiza, który groteskowo przedstawia wizerunek plastikowej i komercyjnej Ibizy.
Keith Flint – bunt, energia i głos RAVEolucji
Keith Flint, urodzony 17 września 1969 roku, był prawdziwą ikoną, której charyzma i niepowtarzalny styl rozświetlały brytyjską scenę muzyki elektronicznej. Jego droga od tancerza do wokalisty była niemal jak ewolucja. Jego ekstrawagancki wygląd, wyróżniający się kultową fryzurą, intensywnymi tatuażami i niebanalnymi strojami, stanowił żywy manifest przeciwko ustalonym normom, przyciągając tłumy na koncerty, gdzie energia i pasja przenikały każdą chwilę. Hity takie jak Firestarter czy Breathe nie tylko zdominowały listy przebojów, ale stały się hymnami epoki rave, rozpalając serca fanów na całym świecie. Te utwory, pełne agresywnego, pulsującego rytmu i rewolucyjnego przesłania, zdefiniowały nową erę muzyki, zapisując się złotymi literami w historii kultury alternatywnej. Keith, dzięki swojej autentyczności i artystycznej ekspresji, uczynił dźwięk nośnikiem rewolucji – manifestem niezależności i sprzeciwu wobec wszelkich form opresji. Jednak życie Flinta nie ograniczało się tylko do muzyki. Jego zamiłowanie do motocykli oraz nieokiełznany duch wolności przejawiały się również w pasjach poza sceną. Był symbolem życia pełnego ryzyka, intensywnych emocji i nieustannego poszukiwania nowych granic, co sprawiało, że jego postać na zawsze wpisała się w annale kultury popularnej. Tragiczna śmierć w 2019 roku przerwała tę płomienną podróż, ale spuścizna, którą pozostawił, nadal inspiruje kolejne pokolenia artystów i fanów muzyki elektronicznej. Jego niepowtarzalny wkład w rozwój sceny rave oraz nieustanny bunt przeciwko konwencjom uczyniły z niego postać niemal mityczną – symbol tego, jak dźwięk i obraz mogą stać się narzędziem wyzwolenia i artystycznej rewolucji.
Ucieczka z Otchłani – to nie tylko otwarcie debiutanckiego albumu AstronautCD, lecz także pierwszy Krok w podróży, gdzie muzyka nie podąża utartymi ścieżkami, lecz rodzi się w chwili, wolna od schematów i granic. To kompozycja, w której rytm i harmonia splatają się w przewodnika po przestrzeni zawieszonej między światłem a cieniem.
Mateusz Krok, młody perkusista z Wilczysk, pragnął zamknąć pewien rozdział i odsłonić się w dźwiękach tak szczerze, jak to tylko możliwe – nago, bez retuszu, bez planu. Pomysł na album zrodził się w momencie zwątpienia, kiedy pasja zaczęła przygasać, a tworzenie przestało być oczywistością. Wtedy spotkał się z Pawłem Krawcem – jednym z późniejszych gości płyty – który przypomniał mu, że ogień nie gaśnie, lecz czasem wymaga iskry.
Mówią, że 7 to liczba szczęścia, lecz na tym krążku triumfują trzy ósemki – 8 utworów, 8 gości i 8 improwizacji. Jak sam wykonawca podkreśla:
Zarejestrowane utwory są wynikiem improwizacji, w których muzyka rodzi się w chwili, bez przygotowania i zbędnych barier. Celem było uwolnienie się ze wstydu przed samym sobą.
Większość artystów, którzy pojawili się na albumie, poznał na Wydziale Jazzu w Katowicach – miejscu, gdzie dźwięk łączy ludzi, a poszukiwania muzyczne przeradzają się w przyjaźnie i nieoczywiste harmonie.
W Ucieczce z OtchłaniMateusz Krok, wspólnie z drugim perkusistą – Mateuszem Borgielem z Imielina – prowadzi hipnotyczny dialog rytmów, otwierając przestrzeń na swobodną eksplorację dźwięku. Każde uderzenie to oddech chwili – bez scenariusza, bez kalkulacji. Tylko brzmienie, tylko prawda. Wchodzisz w to?
Początek wiosny. Słońce świeci coraz dłużej, coraz częściej dni umila nam śpiew ptaków. W tym roku można go usłyszeć jednak nie tylko za oknem. Marzec przyniósł nam bowiem premierę jednego z najciekawszych projektów ostatnich lat w światku polskiej muzyki improwizowanej. Ptaki Polski to inicjatywa Michała Szturomskiego, której celem jest przybliżenie sylwetek skrzydlatych mieszkańców naszego kraju. Zapomnijcie od razu o jakimkolwiek encyklopedyzmie. Mimo, iż z każdej z 10 kompozycji można wynieść garść wiedzy o danym gatunku, to portretom czytanym głębokim głosem Filipa Kosiora (a zredagowanych przez weterynarkę Aleksandrę Kornelię Maj) bliżej do baśniowych opowieści, niż szkolnych lekcji przyrody. Słowa, choć piękne, stanowią tu zresztą tylko dopełnienie niesamowitych dźwięków. Zarówno tych ptasich, jak i instrumentalnych.
Punktem wyjścia dla każdej kompozycji było zarejestrowanie odgłosu charakterystycznego dla danego gatunku. Później przychodziła zaś muzyka, zainspirowana brzmieniem natury. Efekty są spektakularne. Czy jest to pohukiwanie Sóweczki, czy klekot Bociana białego — tezsamplowane dźwięki sprawdzają się równie znakomicie jako elementy perkusyjne, jak i bardziej centralne części kompozycji. Jednym z najbardziej intrygujących utworów jest prezentowany przez nas w tym tygodniu jako mocograj Rudzik. Początek, jak i sam bohater, jest niepozorny. Wstępna elegancja ustępuje z czasem szalonemu, wręcz drum and bassowemu bitowi, przeplatanemu agresywnymi zaśpiewami małego ptaszka i głębokim głosem jego dętego kolegi. Im dalej w muzyczny las, tym piękniej te wszystkie dźwięki łączą się ze sobą w harmonijną, fascynującą całość. A to tylko jedno z dziesięciu opowiadań o Ptakach Polski. Gorąco zachęcam, by poznać je wszystkie.
Nasze serwisy używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili.