Archiwum

JENNIE ft. Doechii – ExtraL

JENNIE i Doechii – z początku to połączenie może dziwić. JENNIE, jako członkini BLACKPINK, jest ikoną k-popu, choć hip-hop w tej grupie nie jest niczym nowym, to BLACKPINK kojarzy się przede wszystkim ze słodkim brzmieniem k-popowej sceny. Jednak nikt nie ma wątpliwości: BLACKPINK zredefiniował granice tego gatunku, udowadniając to, jak różny i nieprzewidywalny może być koreański pop. 

I właśnie utwór ExtraL jest dowodem tego, jak zwinnie można połączyć urok k-popu z hip-hopowym pazurem. To fuzja, w której JENNIE i Doechii tworzą obraz charakterów godnych pozazdroszczenia. Raperki postawiły przed sobą zadanie: pokazać kobiecą siłę. Co rzeczywiście im się udało, bo charyzma i pewność siebie wręcz emanują z każdego wersu. Jednak, znając JENNIE i Doechii, chyba nie istnieje scenariusz, w którym realizacja ich planu nie wychodzi. 

Więc jaka w takim razie jest ta współpraca? Najprościej mówiąc: doskonała. 

Wydając ExtraL JENNIE, udostępniła kolejny z singli, który znajdzie się na jej debiutanckim albumie Ruby. Płyta niesie ze sobą duże oczekiwania, które jak na razie ciągle rosną. Do tej pory zaprezentowane kawałki MantraLove Hangover z Dominicem Fikem, a także ExtraL rozbudzają muzyczne marzenia na temat krążka. Co jeszcze buduje napięcie, to kolejne gościnne występy, mające się pojawić na Ruby: Dua Lipa, Childish Gambino, a także Kali Uchis. To nazwiska znane na całym globie, a ich połączenie z JENNIE rzuci nowe światło na k-popowy paradygmat.

Paulina Madej

god.wifi — dj

Muszę się do czegoś przyznać — ten mocograj był zaplanowany. Od miesięcy.

8 listopada.

To wtedy podczas setu god.wifi usłyszałem pierwszą próbkę utworu dj. Od razu wiedziałem, że po premierze zrobi on rundki na moich słuchawkach, ale skrycie w sercu trzymałem też nadzieję na głośniki radiowe. Ciężko kogokolwiek oszukać — utwór wpadł mi w głowę i nie chciał wyjść. I tak pomimo usłyszenia go zaledwie jeden raz, pilnie siedział tam od początku listopada i czekał na doskonały moment, aby przypomnieć mi o swoim istnieniu i wdrożyć plan w akcję.

28 lutego.

Warto było czekać na premierę debiutanckiego albumu FREE WIFI — na trackliście nareszcie widnieje utwór dj. Na sam album oczekiwania miałem już wystarczająco duże, ponieważ po passie świetnych singli ciężko byłoby mnie zawieść, ale to usłyszenie pierwszego dj to ja było jak powrót do domu. Na utworze znajdziemy charakterystyczny dla artystki niewiarygodnie kreatywny beat, któremu towarzyszą żartobliwe wersy, autotunowany wokal i zabawa muzyką, jak nastackowane tagi, sample czy rytmiczne oklaski. Ale ponad komiczną warstwą to przede wszystkim kawał świetnego digicore’u z trapowo-hyperpopową produkcją, którego podobnie pełno na wspomnianym debiucie. A to przypomina, że polska reprezentacja hyperpopu, jest naprawdę na poziomie międzynarodowym i warto ją sprawdzić.

Miksuje dla nas jedna z najlepszych polskich reprezentantek internetowej muzyki, więc jeżeli komuś trzeba jeszcze przypominać kto tu jest prawdziwym dj’em, a kto tylko gra tracki, to posłuchajcie jeszcze raz naszego najnowszego mocograja

Mikołaj Domalewski

Yung Lean – Forever Yung

Wraz z początkiem roku Yung Lean zapowiedział, że już wiosną będziemy mogli spodziewać się od niego nowego krążka. Jonatan zbliża się już wielkimi krokami, więc aby być słownym, raper w minionym tygodniu wypuścił kawałek Forever Yung, który wpisał się na listę mocograjów tego tygodnia w Akademickim Radiu LUZ! 

Jednak mówiąc o Yung Leanie, nie da się spodziewać jednego: brzmienia. Indie pop? New wave? A może indietronica? Singiel Forever Yung wzbudził tym trochę kontrowersji, ale i jednocześnie rozbudził umysły. W końcu pozostawił z pytaniem: Jak dźwiękowo zaprezentuje się cały Jonatan? Na odpowiedź jeszcze poczekamy, bo premiera płyty przewidziana jest na drugi dzień maja. 

Teraz natomiast możemy cieszyć się słodko-gorzkim brzmieniem Forever Yung. Jeśli utwór nie wpadł w ucho za pierwszym razem, to na pewno po drugim odsłuchu zostawi chociaż szumiący w głowie refren. 

Czego jeszcze możemy być stuprocentowo przekonani? Yung Lean w tekście zaznaczył, że powstanie jak feniks. Z taką deklaracją wyczekiwanie Jonatana staje się jeszcze bardziej niecierpliwe…

Paulina Madej

 

Bad Bunny

Bad Bunny, jako jeden z najpopularniejszych raperów na świecie, powraca z nowym krążkiem DeBÍ TiRAR MáS FOToS. To premiera, obok której Akademickie Radio LUZ nie mogło przejść obojętnie, zwłaszcza że płyta to mistrzostwo nie tylko na tle muzycznym, ale i tekstowym. Z tej okazji Bad Bunny został Artystą Tygodnia w Radiu LUZ.

Reggaeton w prawdziwie portorykańskim wydaniu, dodatkowo przyprawiony salsą, pleną, bombą i jibará. Tak właśnie brzmi nowy album Bad Bunny’ego: pełen energii i tanecznych rytmów, których dźwięki idealnie komponują się z hiszpańskim językiem. Jednak co tak naprawdę kryje się pod tą kolorową maską? DeBÍ TiRAR MáS FOToS to nie tylko kawałki, przy których można się dobrze bawić, choć rzeczywiście brzmienie jest istotną zaletą, to jednak ów krążek jest przede wszystkim lekcją historii. Po brzegi wypełnia się nostalgią, a nawet żalem i zrozumieniem własnych błędów. To hołd dla Portoryko – szczere, godne wieszcza wyznanie miłości dla ojczyzny. Bad Bunny pokazuje, że jest nie tylko artystą, ale także i kronikarzem swojego kraju, który chce, aby jego obywatele nie zapomnieli o swojej tożsamości. Krążek ten to równocześnie buntowniczy zew wymierzony w USA, a także patriotyczne natchnienie dla Portorykańczyków.

Ten album to nie tylko zbiór utworów, ale muzyczny manifest. Bad Bunny łączy elementy tradycyjnej kultury portorykańskiej z nowoczesnym brzmieniem, tworząc most między przeszłością a przyszłością. Jego muzyka staje się wehikułem czasu, który zabiera słuchaczy zarówno w przeszłość pełną dumy i walki, jak i w przyszłość pełną nadziei, ale i niepewności. DeBÍ TiRAR MáS FOToS to zderzenie dwóch rzeczywistości – Portoryko, które wciąż boryka się z problemami ekonomicznymi oraz portorykańskiej diaspory rozproszonej po USA, ale wciąż tęskniącej za domem. 

Bad Bunny na albumie DeBÍ TiRAR MáS FOToS pokazuje, jak bardzo przejmuje się przyszłością swojego kraju. Przybiera postawę przypominającą niemalże męża ojczyzny. Śpiewa: Powinienem był robić więcej zdjęć, kiedy Cię miałem, powinienem był częściej Cię całować i przytulać, kiedy tylko mogłem. Przedstawia tym samym postawę pełną pokory i przejęcia, przyrównując Portoryko do kochanki. To symboliczne wyznanie, w którym Bad Bunny zachęca Portorykańczyków do docenienia swojej ojczyzny zanim będzie za późno. Zaledwie ten jeden, bardzo emocjonalny, cytat zarysowuje obraz płyty. DeBÍ TiRAR MáS FOToS, niczym epopeja, ma uczyć i głosić pomyślność ojczyzny Bad Bunny’ego. Tym samym płyta staje się przepełniona tęsknotą za czymś, co kiedyś wydawało się bliskie, ale zaczyna oddalać się w nieznane. W swoich tekstach artysta zadaje pytania: Czy Portoryko kiedykolwiek będzie w pełni niezależne? Czy jego mieszkańcy zawsze będą skazani na podporządkowanie wielkiemu bratu – Stanom Zjednoczonym?

Artysta już od lat używa swojej muzyki jako platformy do wyrażania opinii na tematy sytuacji społeczno-polityczne w Portoryko. Nie boi się krytykować władz, nierówności społecznych oraz kolonialnego dziedzictwa swojego kraju. Przez ostatnie lata Bad Bunny stał się nie tylko ikoną muzyki, ale i symbolem oporu wobec niesprawiedliwości. Brał udział w protestach przeciwko rządowi, wykorzystywał swoje platformy do nagłaśniania problemów społecznych i politycznych, a teraz w swoim albumie robi kolejny krok w stronę aktywizmu.

Jednak nie zapomina też o tym, co kocha najbardziej – o muzyce. Mimo głębokiego przesłania, ten album to wciąż uczta dla fanów reggaetonu. Bad Bunny zręcznie żongluje rytmami, eksperymentuje z dźwiękami i dostarcza kawałki, które rozgrzałyby każdą imprezę. To jeden z tych krążków, które można słuchać zarówno w refleksyjnych chwilach, jak i na klubowym parkiecie. 

Po przesłuchaniu jego najnowszego albumu można mieć w głowie pewną wątpliwość: Czy w 2025 roku Bad Bunny stanie się największym portorykańskim… politykiem? Może to brzmieć jak żart, ale jego popularność, charyzma i zaangażowanie społeczne sprawiają, że taka przyszłość wcale nie jest tak nieprawdopodobna… W końcu wielu artystów wykorzystuje swój głos, aby coś zmienić, ale niewielu robi to tak odważnie i bezkompromisowo jak Bad Bunny. Jego wpływ na młode pokolenie jest ogromny – nie tylko w Portoryko, ale i na całym świecie. W jego muzyce słychać autentyczność, a w działaniach – prawdziwą pasję. 

Czy Bad Bunny może stać się przyszłym liderem Portoryko? Czy wykorzysta swoją pozycję do realnej zmiany? A może po prostu pozostanie niekwestionowanym królem reggaetonu? Jedno jest pewne – DeBÍ TiRAR MáS FOToS to coś więcej niż tylko album. To manifest, hymn pokolenia i dowód na to, że muzyka może być potężnym narzędziem zmiany. A Bad Bunny? On już nie jest tylko muzykiem – to fenomem, ruch, głos tych, którzy dotąd nie mieli możliwości być usłyszanymi.

Zuzanna Pawlak & Zuzanna Pajorska & Łucja Krzywoń & Paulina Madej

Cymande

Nierozpoznani pionierzy gatunku, który dziś rozumiemy jako funk. Pulsujące rytmy, wyrazista linia basu i duch niepowtarzalnej energii. Znasz ich piosenki, ale możesz nie wiedzieć jak brzmią w oryginale. Uformowali zespół, nagrali trzy albumy, odbyli trasę koncertową w Stanach u boku Al’a Green’a i rozeszli się w ciągu pierwszej połowy lat 70. Teraz, po 50.(!!) latach powracają z nową płytą i zasiadają na miejscu Artysty Tygodnia w akademickim radiu LUZ. 

 


 

Music is the most beautiful way to share love.

Wszyscy pochodzili z Karaibów, z tego samego regionu. Emigrowali do Wielkiej Brytanii jako mali chłopcy. Miał być to kraj płynący złotem. Lepsza przyszłość, możliwości, dobra edukacja i awans zawodowy rodziców, którzy byli wykształceni, z konkretnymi profesjami w rękach. 

Dotarcie na miejsce opisują jako doświadczenie traumatyczne. Anglia ukazała im się jako ciemna, ponura i nieszczęśliwa. Zimna. Zamglona do tego stopnia, że nie widać własnych dłoni. Nie wiadomo dokąd iść. A do tego z kompletnym brakiem akceptacji co do odmiennego koloru skóry. Spotkała ich skrajna dyskryminacją rasowa. W mediach pojawiały się wypowiedzi ludzi, którzy byli obrzydzeni i zdruzgotani, że otaczają ich osoby “nie ich gatunku”. Dojrzewali obserwując jak ich rodzice są poniżani, gasną, tracą chęć do życia. W takich okolicznościach mogli liczyć wyłącznie na siebie; ludzi pochodzących z tego samego regionu, mierzących się z tą samą trudnością życia codziennego. Mieszkali blisko siebie. Czerpali siłę od siebie nawzajem.


Zespół uformował się organicznie. W kwestii instrumentów wszyscy są samoukami, co zdecydowanie zapewnia im oryginalność w sposobie gry i brzmieniu. Grali z intencją, by instrumenty mówiły za nich. Motywowani do tworzenia przez nieopuszczającą ich złość i poczucie niesprawiedliwości. Muzyka była wyrażaniem się, wolnością, zapomnieniem, terapią. Elementem duchowości.

 

 

 




Cymande
1972

Ich celem było mieszanie gatunków. W tamtym czasie reggae nie było jeszcze rozpopularyzowane, ale w ich otoczeniu byli rastafarianie. Stąd pojawiła się inspiracja, by włączyć do ich muzyki rasta perkusjonalia, przyśpiewki i hymny. Rasta drums, funk i jazzowe inspiracje uformowały to czym stał się zespół Cymande. Choć gatunkowo ciężko zmieścić ich w jakichkolwiek ramach, próbowano zrobić to używając zwrotów jak: „nyah-rock”, “afro-rock” czy nawet “calypso-rock”.

Nazwa zespołu pochodzi z refrenu jednego z popularnych utworów calypso. Zależało im, by była unikalna, a jednocześnie by sama przez siebie wyrażała skąd pochodzą i co reprezentują. Oznacza gołębia, który symboliką wyraża miłość, pokój, jedność i harmonię.

 

W Wielkiej Brytanii początek lat 70. był politycznie gorącym okresem. Państwo chciało pozbyć się imigrantów. A Cymande chciało być zespołem, który coś reprezentuje. Mieli w sobie dużo do powiedzenia i chcieli, by ta wiadomość została usłyszana.

Spotykali jednak na swojej drodze wiele przeszkód. Nikt w Wielkiej Brytanii nie chciał “czarnej muzyki”. Zrządzeniem losu na ich drodze pojawił się John Schroeder, który znalazł się w jednym z klubów, by przesłuchać zupełnie inny zespół. Ten, który miał być przesłuchany, się nie pojawił, ale Cymande byli wystarczająco unikalni, by przykuć jego uwagę. Zostali zaproszeni do pracy w studiu.

John chciał, by płyta brzmiała dokładnie tak, jak to, co przypadkiem usłyszał podczas ich pierwszego spotkania.
Dzięki temu wszystko na płycie grane jest na setkę, a panowie wprost bawią się dźwiękami. John nagraną kasetę wysłał do zaprzyjaźnionego przedstawiciela wytwórni Janus w Stanach. I tak właśnie została wydana pierwsza płyta zatytułowana Cymande, która stała się najszybciej sprzedającą się płytą w wytwórni Chess/Janus Record Label.

The Message poniosło się dużym echem po Ameryce. Z solidną popularnością i bardzo pochlebnymi opiniami amerykańskiej prasy muzycznej, zespół wkrótce osiągnął rzadkie wyróżnienie w postaci notowań na wszystkich trzech kluczowych amerykańskich listach przebojów- Jazz, R&B i Pop. W październiku 1972 r. ruszyła ich pierwsza trasa koncertowa.

 

 



Second time round
1973

 

Z lotniska odebrano ich limuzyną. Pierwszy koncert zagrali jako support przed Al’em Green’em, który w tym czasie był w swojej pełnej świetności. Grali stadiony dla 40.000 osób. Wspominają to jako doświadczenie otwierające oczy. Miejsca były głośne, a ludzie odważni i nieskrępowani w wyrażaniu siebie, w sposób jaki nie był im znany w UK. Wskakiwali na stoły i radośnie uderzali we wszystkie przedmioty które dawały dźwięk, powtarzając grane przez zespół rytmy. Reagowali, a to było dla zespołu wręcz szokujące.

Jako pierwsi pochodzący z Wielkiej Brytanii zagrali na Harlemie, w legendarnym teatrze Apollo razem z Jerrym Butlerem, który po koncercie czekał by uścisnąć im dłonie.

Po trasie koncertowej powstał drugi album “Second time round”, a zaraz po nim kolejna trasa koncertowa, tym razem z Cymande na czele. To o czym wcześniej słyszeli o innych artystach właśnie im się wydarzało. Żyli swoim marzeniem.

 

 



Promised Heights
1974

Podczas trasy koncertowej z singlem będącym kontynuacją „The Message”, zatytułowanym „Bra”, poruszającym się po listach przebojów, narodził się pomysł stworzenia trzeciego albumu. “Promised Heights” zostało nagrane w Chicago w Chess/Janus Studios, gdzie wcześniej nagrywali tacy artyści jak Muddy Waters, Chuck Berry i Rolling Stones.

Chociaż zespół skorzystał z okazji i cieszył się widokami oraz dźwiękami Chicago, szalone tempo ich błyskawicznego wzrostu w USA w końcu ich dogoniło. Muzycznie magia pozostała, ale zaczęły pojawiać się charakterystyczne oznaki zmęczenia, zrzędliwości i przebywania z dala od domu przez długi czas. Po takim sukcesie, po latach w których Ameryka doceniła ich twórczość w każdy możliwy sposób, powrócili do domu.

Rzeczywistość brutalnie uderzyła ich w twarze. Mimo, że grali u boku potężnego wtedy Al’a Green’a, w UK nadal nikt nie chciał dać im szansy. Ani w postaci koncertu, ani w radiu, ani w żadnej telewizji. Poczucie niesprawiedliwości i wykluczenia dotknęło ich po raz kolejny. Choć reprezentowali dużą część populacji, nie byli w stanie przebić się przez ten mur. Czuli się pokonani przez system. Ból był nie do opisania, nie do zniesienia. Włożyli bardzo dużo pracy w rozwój zespołu, niestety bez finansowego pokrycia. Każdy artysta czułby się sfrustrowany. Grasz dobrą muzykę, ale Twoje przeznaczenie jest niespełnione. Nie byli w stanie żyć dłużej w taki sposób. Padła decyzja o zawieszeniu działalności. Wierzyli, że wrócą i będą realizować się “później”.

W 1975r. zespół się rozszedł. Każdy w swoją stronę. Założyli rodziny, dla których byli gotowi poświęcić wszystko, by zapewnić im inną drogę w życiu, niż tą, którą sami poznali. Nie chcieli po skończonej trasie żyć z zasiłku więc znaleźli inny sposób by mieć realny wkład w życie swojej społeczności. Gitarzysta i basista zostali prawnikami. Saksofonista założył firmę powiązaną z elektryką i zupełnie odłożył instrument. Jedynie perkusista i flecista pozostali w branży muzycznej, dołączając do innych zespołów i odnosząc w tej materii sukces.  



Hip-hop i era disco

 

Muzyka Cymande jest prawdziwa, kreatywna i głęboka. Bardziej się ją czuje niż słyszy. Prowokuje, wywołuje reakcje, stawia wyzwania. Łatwa do słuchania, łatwa do tańczenia, a jednocześnie pełna emocji i znaczenia. Muzyka którą chcesz się dzielić. Nie da się ich zamknąć w żadnej kategorii gatunkowej i ludzie ich za to kochają. 

Wszyscy DJ-e lat 70., którzy rozkręcali erę disco grali Cymande. Czasem z dwóch mikserów jednocześnie by wydłużać czas trwania utworu nawet do 15 min. Kategoryzowano ich jako taneczny funk, taneczne R&B. Poruszało nogi. Poruszało dusze. Słysząc linie basu, ludzie mieli tylko jedno pytanie: “Kto to jest?!”

Piosenki jak “Bra” były esencją początku hip-hopu, który w swojej wstępnej fazie był po prostu jammowaniem. Kręcił się wokół DJa i tego jak bawił się muzyką. The Fugees, De La Soul, Wu-Tang Clan, Mc Solaar to tylko kilku z ponad 150. przykładów użycia Cymande jako sampla. I nie tylko w hip-hopie. House, jungle, drum&bass. Jeśli spojrzeć na DNA tych gatunków, Cymande tam jest.

Braznalazł się na ścieżce dźwiękowej do filmu Spike’a LeeCrooklyn”, a “Dove”, kolejny klasyk Cymande, pojawił się w filmie Lee25 godzina”.

 

Give people a chance and they will tell you what they want.

Muzyka Cymande jest pełna życia. Wystarczająco silna, by nie umrzeć. W dobie algorytmów i dostępności jaką mamy; droga od sampli do oryginału jest bardzo krótka. Nie trzeba już godzinami polować na winyle w sklepie oddalonym kilometry od miejsca w którym żyjesz. Za pomocą jednego kliknięcia możesz podzielić się tym z innymi. Dzięki temu, Cymande w końcu, po wielu latach bycia w niezasłużonym cieniu, zostało wysunięte na powierzchnię wielomilionowymi wyświetleniami. Pojawiły się covery, ich utwory były użyte jako tło w filmach skaterów, tancerze dzielili się choreografiami stworzonymi do ich rytmów. Któregoś dnia syn perkusisty wrócił do domu z imprezy oznajmiając, że “Bra” było hitem wieczoru. Do członków zespołu zaczyna docierać informacja, że pojawia się nowe zainteresowanie. Globalne. Powstał fan base. Za tym przyszły również pieniądze.

Fakt, że zespół zaprzestał działalności w latach 70. pozostawił w nich poczucie, że ich misja, ich przeznaczenie nie zostało zakończone. Pojawił się w nich nowy duch, nowa energia która popchnęła ich do tego samego pomysłu- czas wskrzesić zespół, póki jeszcze mamy na to witalną siłę. Na początku saksofonista jednak nie był tak chętny do tego pomysłu. Po rozpadzie zespołu odłożył instrument i nie grał przez 40 lat. Musiał nauczyć się grania od nowa. Choć jazdy na rowerze ponoć nigdy się nie zapomina, to ciężko nie pominąć tutaj fizycznego aspektu. Po tylu latach opanowanie instrumentu, szczególnie dętego, wiąże się ze sporym wysiłkiem. Po jednej z prób jego twarz kompletnie opuchła. Na szczęście absolutnie go to nie powstrzymało.

 

W 2014 roku zespół ponownie stanął na scenie w swoim oryginalnym składzie. Sala wypełniona była po brzegi młodymi ludźmi którzy znali ich muzykę bardzo dobrze. Duma, radość, szczęście. Umysły wręcz eksplodowały. Chyba nikt nie sądził, że kiedykolwiek znajdą się jeszcze w takiej sytuacji. Odbyli trasę. Po raz pierwszy koncertując również na terenie Wielkiej Brytanii. 

Ludzie pozwolili im uwierzyć, że ich muzyka nie została zapomniana; że była i nadal jest ważna. Zespół został zasilony przez nowych członków. Pojawili się kolei instrumentaliści dęci oraz wokalista, który pochodził z Brixton. Z tej samej dzielnicy w której Cymande odbywało swoje próby, a on jako dziecko ukradkiem ich słuchał z zachwytem, bo byli tak unikalni. Ta trasa doprowadziła do pracy nad kolejnym albumem.



Renascense
2025

 

Nie mogłam uwierzyć kiedy po otwarciu swojej aplikacji streamingowej zobaczyłam nowy singiel od Cymande. “Chasing an Empty Dream” pojawiło się w październiku zeszłego roku zupełnie znikąd. POWRACAJĄ. Tańcząc do niepodrabialnego, jedynego w swoim rodzaju groovu rozpoczęłam odliczanie do stycznia.

Nowa płyta delikatnie różni się od pierwszych wydań zespołu. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, bo czas który je dzieli jest prawdziwą rozwojową przepaścią. Nie tylko samej muzyki ale również funkcjonowania całego świata. Myślę że Panowie odnaleźli się w nowej rzeczywistości bardzo dobrze, pamiętając i nawiązując do swoich korzeni, ale wpuszczając głos współczesnego życia.

Świetnym przykładem może być utwór “Only One Way” z gościnnym udziałem Celeste. Piękna odsłona soulu, z niesamowicie przeszywającym wokalem na froncie. Zaczyna się z delikatnie towarzyszącym pianinem, by po chwili dołączyć ponadczasowy groove Cymande. Do tego otulające smyczki i mamy przepis na wspaniały, rozgrzewający utwór. 

Innym, wyróżniającym się utworem jest “Coltrane”, z dużą dozą harmonicznego jazzu. Niewątpliwie jest to hołd wobec postaci z historii muzyki tego gatunku, będących inspiracją członków zespołu. Ponownie zaprasza nas do tej historii linia basu, którą już po pierwszych taktach jesteśmy w stanie zanucić. Wspaniałe zagrywki trąbki tylko uzupełniają kontekst utworu, nawiązujący do filozofii, która towarzyszyła Cymande już na samym początku. Muzyka to część duchowości. Dar, przesłanie idące od samego Twórcy. 

Justyna Kalbarczyk

 

 

Larry June, 2 Chainz & The Alchemist – Bad Choices

Przemyślane wersy, jazzowe sample i niezachwiana pewność siebie – Bad Choices to Larry June w pełnej krasie.

Wspólnie z 2 Chainzem, weteranem rapu z Atlanty, oraz The Alchemistem, mistrzem klimatycznej produkcji, tworzy utwór, który brzmi jak rozmowa doświadczonych graczy. Każda linijka jest tu jak element dobrze ułożonej układanki – przemyślana, celna i idealnie wpisująca się w atmosferę kawałka.

The Alchemist buduje tło, które nadaje utworowi charakter, jednocześnie nie przytłaczając całości. Przytłumione melodie, jazzowe sample,  leniwe tempo i pulsujący bas tworzą lekko tajemniczą atmosferę, doskonale współgrającą ze spokojną narracją. To produkcja, która nie stara się dominować nad treścią, ale stanowi jej naturalne przedłużenie, nadając utworowi głębię.

2 Chainz wnosi do kawałka swoją pewność siebie i energię, tworząc wyraźny kontrast wobec bardziej wyważonego stylu June’a. Jego charakterystyczny, charyzmatyczny styl dodaje kawałkowi dynamiki, sprawiając, że całość nie jest jednostajna.

Larry June snuje wersy z charakterystycznym luzem, jakby każde zdanie było kolejnym etapem drogi do osobistego progresu. Jego spokojne, niemal mentorsko brzmiące flow idealnie wpisuje się w produkcję The Alchemista, tworząc klimat utworu, który nie wymusza uwagi, ale wciąga swoją autentycznością. June nie musi krzyczeć ani przyspieszać tempa – jego narracja jest naturalna.

 Łucja Krzywoń

camoufly – llamando

Lato. Szum fal i ciepło promieni słonecznych. Przyjechaliśmy na wakacje do skwierczącego piaskiem Portoryko. Bynajmniej nie leżymy na plaży tylko jesteśmy na parkiecie w tłumie ludzi przy latynoskich rytmach. Gdzieś w tle ktoś słucha utwór Maria Teresa. To tajemniczy, ukrywający swoją tożsamość dj camoufly sampluje singiel z lat 70 i dostarcza nam tanecznego Mocograja IIamando. Artysta cały czas pokazuje nam w swoich kompozycjach nowe brzmienia –  krąży pomiędzy trapem, housem a hyper popem. 

Letniczek wydany w styczniu? Czemu nie. To utwór, który nada się na niejedną domówkę czy zimowy kryzys egzystencjalny. Ja już go dodałam do mojej wakacyjnej playlisty, a Wy?

Jadwiga Lazar

MVZE – By zamilknąć, musi krzyczeć

Zderzające się dźwięki, które walczą z elektronicznym brzmieniem i lirycznym głosem. Mocny refren, który zapada w pamięć. By zamilknąć, musi krzyczeć to energetyzujący utwór duetu z Krakowa – MVZE oraz producenta LoftY. Kiedy cisza woła, a krzyk staje się językiem wyrazu, zespół pokazuje, że czasami nie tylko dźwięk jest ważny. Chodzi o nasze przeżycia i wrażliwość na innych. 

Singiel to zapowiedź nadchodzącej EP-ki Gorycz czasów dobrobytu, w której duet odsłania się przed nami ukazując sprzeczności współczesnego świata– od hałasu po ciszę, zatracenia się po odkrywanie siebie. 

P.S. Jeśli chcielibyście spotkać artystów osobiście, mogą siedzieć w krakowskim pubie Betel.

Jadwiga Lazar

Kosma Król, Kania ft. Cozza — PYSZNA GADKA

Gdy zakochani spędzali czas na randkach i wręczali sobie kartki, Kosma Król z ekipą zaprezentowali swoją własną laurkę — z miłości do rapu.

Pierwszy odsłuch POLOTU był dla mnie powiewem świeżości, czymś, czego od dawna mi brakowało, a nawet nie miałem pojęcia. Szczerze, to mało powiedziane, skład Kosma, Cozza i Kania to raczej huragan, który rozniósł mnie po kątach. PYSZNA GADKA to utwór dla tych wszystkich młodych, którzy z inspiracją dorastali w rytm Slamu, Taco czy Pezeta. Ale ten track to nie tylko hołd oddany tym inspiracjom, ale też doskonałe świadectwo talentu nowego pokolenia.

W błyskotliwych linijkach Kosmy słychać czystą zajawkę i szczery uśmiech z naturalnym poczuciem flow, którego zazdrościłaby nie jedna rzeka. Bragga i wersy Cozzy (🐐) odkrywają równie nowe nurty, a jednocześnie trącą oldschoolem, czerpiąc inspiracje, ale płynąc swoimi ścieżkami. A do tego wszystkiego fenomenalny boom bapowy beat Kani, producenta, który już niedługo będzie wymieniany jako jeden z najlepszych talentów, tworzy mieszankę, przy której naprawdę nie ma co lać wody. W dodatku te zmiksowane wstawki od Okiego, Otso (x2!), czy Miłego ATZeta przy końcówce z niewiarygodną szczerością przypominają vibe dobrego cypherowego freestyle’u.

Tytuł PYSZNA GADKA to trochę strzał w kolano, bo gadka jest, ale pychy brak, bo talentu jest aż za dużo. Zostaje tylko smak na więcej i pełno dumy z polskiej sceny. Kosmę najlepiej definiuje bezpretensjonalny LUZ, więc zapamiętaj — POLOT to jedna z najlepszych rapowych premier a oni serio będą najlepsi w tym kraju i to prawie pewne.

Mikołaj Domalewski

MIKE ft. Venna – Artist Of The Century

Album roku już w styczniu? Niewykluczone! Wraz z końcówką stycznia, premierę miała najnowsza płyta jednego z naczelnych trendsetterów hip-hopowego podziemia. Mowa tutaj o MIKE’u i jego najnowszym projekcie Showbiz!, czyli świecie melancholii i zakurzonych sampli. W tym tygodniu redakcja muzyczna Akademickiego Radia LUZ wyróżnia utwór Artist Of The Century – produkcję łączącą beztroskie brzmienie z głęboką refleksją na temat poświęceń związanych z wybraniem drogi pełnoetatowego artysty. 

Przedstawienie sylwetki MIKE’a w kilku zdaniach byłoby dosyć niesprawiedliwe w stosunku do jego osiągnięć w branży muzycznej. Poza ciągłym częstowaniem nas wykwintnymi linijkami, Michael Bonema udziela się jako producent po pseudonimem dj blackpower oraz prowadzi swój własny label 10k, w ramach którego zrzesza perełki aktualnego rapowego undergroundu.  

O ile można określić MIKE’a artystą wielozadaniowym, to jednak nawijanie wychodzi mu chyba najlepiej. Na Showbizie! znajdziecie krótkie, mocno skondensowane formy bawiące się hip-hopową konwencją. Nieco zaspany, głęboki głos rapera staje się przewodnikiem po bibliotekach archaicznie brzmiących wycinków starego jazzu czy funku. Podkład z Artist Of The Century przywiódł mi na myśl beat tapową serię Metal Fingers Presents: Metal Herbs legendarnego MF DOOMA, którym Bonema inspiruje się od początku swoich muzycznych przygód (nie bez powodu ksywę rapera piszemy wielkimi literami). Linijki, choć nawinięte w dosyć ociężały, tak charakterystyczny dla MIKE’a sposób, to wielowarstwowa układanka przemyślanych słów. W analizie tekstów z Showbizu! nie unikniecie sięgnięcia po Geniusowe adnotacje. 

Czy MIKE może zostać tytułowym artystą stulecia? Na pewno jego kandydatura z roku na rok przybiera na powadze, lecz wydaje mi się, że dla niego status to raczej kwestia drugorzędna. Showbiz! to fenomenalny krążek i pozycja do odhaczenia dla każdego, kto ceni sobie kreatywność w hip-hopie. 

Jędrzej Śmiałowski