Archiwum

McKinley Dixon – Run, Run, Run Pt.II

Jazz i rap to gatunki nierozerwalnie ze sobą związane. Poczynając od legendarnych albumów formacji A Tribe Called Quest, a kończąc na współczesnym arcydziele w postaci To Pimp A Butterfly Kendricka Lamara, połączenie lirycznej maestrii oraz bitów o synkopowanym zabarwieniu wielokrotnie wydało już piękny muzyczny plon. Warto jednak w tym miejscu podkreślić jedną rzecz. W dziełach artystów (przynajmniej z założenia) hip-hopowych, ciężar gatunkowy zdecydowanie częściej przechyla się na stronę rapu, traktując jazz jedynie jako towarzysza. McKinley Dixon na swym najnowszym albumie Magic, Alive! obrał jednak inną drogę.

Pochodzący z Richmond muzyk to jedna z najbardziej intrygujących postaci na współczesnej scenie hip-hopowej. Od początku kariery jego twórczość nierozerwalnie związana jest z jazzem. Słychać to choćby na wydanym dwa lata temu albumie, o wiele mówiącym tytule Beloved! Paradise! Jazz!?. Jednak znakomite aranżacje tego projektu to jedynie przedsmak tego, co dzieje się na Magic, Alive! Projekt ten, moim zdaniem, ciężko sklasyfikować bowiem jako “tylko” jazz-rap. To nowoczesne, jazzowe utwory, w których głos Dixona stanowi kolejny, wiodący instrument. Wykrzyknik w tytule płyty nie jest przypadkowy  – od pierwszych minut zachwyca zarówno intensywnością, jak i rzucającym się od razu w uszy niezwykłym dopracowaniem każdej warstwy dźwiękowej.

Również lirycznie Magic, Alive! kontynuuje ścieżkę, wytyczoną przez Beloved! Paradise! Jazz!?. Sztandarowym utworem z tamtego wydawnictwa jest przepiękne Run, Run, Run, zestawiające ze sobą niewinne zabawy dzieciństwa z brutalnością środowiska, w którym wychowywał się Dixon. Ta wizja zostaje rozciągnięta na najnowszy album. Oscyluje on wokół historii grupki chłopców, którym za pomocą magii udaje się przywrócić do życia tragicznie zmarłego przyjaciela. Niestety, zmartwychwstały kompan okazuje się nie być tą samą, dobrą osobą, co wcześniej.

Nasz Mocograj, Run, Run, Run Pt. II, po nieśpiesznym, marszowym początku, zabiera nas we frenetyczną podróż. Celem jest desperackie utrzymanie się na wściekle bujającej się pod stopami linie życia. Błyskawicznie wyrzucane przez rapera, poetyckie wersy zlewają się ze spektakularnym instrumentarium w całość, która perfekcyjnie oddaje sens opowiadanej historii. O życiu szalonym i intensywnym, lecz kończącym się zbyt szybko. To wyjątkowe, magiczne wręcz dzieło. Tak samo jak cały album Magic, Alive!

Michał Lach

Hermanos Gutiérrez ft. Leon Bridges – Elegantly Wasted

Leon Bridges to dla mnie artysta ambiwalentny. Z jednej strony potrafi tworzyć utwory, których czar przykuwa je do moich słuchawek na długie miesiące, a nawet lata. Z drugiej jednak jego niewątpliwy talent kompozytorski często nie jest w stanie udźwignąć długości pełnego longplaya, przez co do większości z jego albumów wracam jedynie dla pojedynczych perełek. Na szczęście w przypadku gościnnych występów najczęściej pokazuje swoją lepszą stronę. Najlepszym tego przykładem jest kapitalny singiel Elegantly Wasted, nagrany wspólnie z braćmi Gutiérrez.

Szwajcarskie-ekwadorskie duo instrumentalistów po raz pierwszy zdecydowało się na stworzenie anglojęzycznego utworu. Bridges jest znakomitym kompanem, by wykonać ten duży krok. Jego emocjonalny, lecz jednocześnie pełen luzu głos perfekcyjnie odnajduję się na soulowej, delikatnie latynosko zabarwionej piosence. Ciasno upakowane instrumentarium, płynność prowadzącej gitary oraz delikatna modulacja wokalu sprawiają, że świat, niczym po kilku kieliszkach, z łatwością może zawirować dookoła nas. Co jednak ważne – niezmiennie z elegancją.

Michał Lach

Tyler, The Creator ft. Sk8brd – Big Poe

Najnowszy projekt Tylera, The Creatora, Don’t Tap The Glass, to gwałtowne odejście od introspektywnej natury jego ostatniego albumu, Chromakopia. Widać tu podobny schemat do dwóch ostatnich albumów Kendricka Lamara, gdzie po muzycznym zapisie terapii w formie Mr Morale & The Big Steppers, nadeszło przepełnione westcoastową duszą GNX. W przypadku K-Dota zapalnikiem dla zmiany stylistyki był ogromny szum, wokół jego lirycznej potyczki z Drakiem, a szczególnie gigantyczny sukces utworu Not Like Us. Don’t Tap The Glass powstało z nieco innych pobudek.

Okonma od kilku miesięcy jest w trasie koncertowej, promującej wspomnianą Chromakopię. Mimo ogromnej energii i zaangażowania, które wkłada w swoje występy, wielu widzów spędza je wpatrzone w ekrany telefonów. To skłoniło artystę do stworzenia płyty, przeznaczonej do spontanicznego wprawiania ciała w rytmiczne, szalone podrygi. Instrukcje są więc jasne. Usłyszeć je można w pierwszych sekundach, otwierającego tracklistę Big Poe:

Welcome
Number one, body movement (Funky)
No sitting still (Dance, bro)
Number two, only speak in glory
Leave your baggage at home (None of that deep sh*t)
Number three: Don’t. Tap. The Glass.

Szczególnie kluczowy jest powtarzany wielokrotnie w trakcie 28-minutowego projektu apel: Nie dotykaj ekranu. Odłóż telefon. Tańcz. Gdy ma się taki podkład, jak Big Poe, z gościnnym udziałem Pharella Williamsa (ukrytego pod pseudoniem Sk8brd), faktycznie ciężko usiedzieć na miejscu.

Michał Lach

Jorja Smith – With You

Jorja Smith powraca do grona Mocograjów, dzięki najnowszemu singlowi With You . Za pomocą swojego głębokiego głosu melodyjnie prowadzi nas po kolejnych etapach miłosnego szczęścia. W przeciwieństwie do większości utworów z jej poprzednich albumów, podkładem nie jest jednak atmosferyczny soul, lecz silnie brytyjsko zabarwiona elektronika. To kontynuacja trendu, który zapoczątkował jej pierwszy tegoroczny singiel znakomite The Way I Love You. Wygląda więc na to, że następny album Brytyjki okaże się raczej klubowym bangerem, niż melancholijnym zamyśleniem. Z czego bardzo się cieszę, bo Smith na With You brzmi znakomicie. Tak, jak powinna zakochana osoba.

Michał Lach

Aminé – słoneczna trasa dociera do Polski

Aminé powraca do Polski z 13 Months of Sunshine. Z tej okazji przybliżamy sylwetkę rapera uniwersalnego.

Aminé to raper i twórca dumnie reprezentujący Portland. Od początku kariery zachwyca świeżością i lekkością w tworzeniu hitów. Kilkukrotnie zdobył on także nasze LUZowe serca jako autor mocograjów – czy to razem z Disclosure, dwukrotnie współpracując ze slowthai’em, czy jako połowa słonecznego duetu wraz z KAYTRANADĄ. Jednak co najważniejsze, kilka miesięcy temu wyróżniliśmy beztroski, energiczny singiel Vacay, zapowiadający piąty solowy album artysty 13 Months of Sunshine. To z tym dziełem artysta zawita w grudniu tego roku na polskiej scenie.

Amine profile shot

Pierwsze hity

W 2017 roku przebojowe Caroline otworzyło mu drzwi do globalnej sceny. Utwór uczynił go jednym z najbardziej charakterystycznych rapowych debiutantów dekady — z nonszalanckim luzem, charakterystyczną ekspresją i humorem, który nie spychał emocji na dalszy plan. Debiutancki album Good for You, stylowo podobny do hitu, był kolorowym kolażem radości, stylu i młodzieńczego buntu — pełen zaraźliwych melodii (jak podobnie ważne w karierze Spice Girl, czy Wedding Crashers, goszczące Offset’a). To dzieło zdecydowanie wyróżnia popowa energia i pastelowa estetyka, która mocno odcinała się od dominującego wówczas trapowego minimalizmu.

W kolejnym projekcie ONEPOINTFIVE brzmienie było bardziej surowe i eksperymentalne, przypominające mixtape. Aminé czasem zahaczał nawet o mroczniejsze rejony, lecz nie zrezygnował jednak  z pisania błyskotliwych, zapadających w pamięć barsów. Sukces wyjątkowego klimatem utworu REEL IT IN potwierdził jego talent do tworzenia chwytliwych, nietuzinkowych hitów. W 2021 pojawiła się także kontynuacja projektu, zatytułowana TWOPOINTFIVE. Znajdziemy tam flirt artysty z bardziej eksperymentalnym, elektronicznym, a momentami nawet hyperpopowym brzmieniem. Warto tu wyróżnić Colors, Charmander czy NEO.

WROsound - KOKOROKO

Ustalenie pozycji

Prawdziwą dojrzałość przyniósł album Limbo z 2020 roku, który w tym samym roku otrzymał także wersję deluxe z siedmioma dodatkowymi utworami. Wydanie było silnie inspirowane niespodziewaną śmiercią jego idola z dzieciństwa, Kobe’ego Bryanta. Z tego powodu artysta po raz pierwszy sięgał po konsekwentnie cięższe tematy — sukcesu, presji i tożsamości. Utwory takie jak Compensating z Young Thug’iem, Riri, Woodlawn, czy wspomniane Pressure In My Palms z slowthai’em oraz Vince Staples’em pokazały jego umiejętność łączenia introspekcji z imprezową produkcją. To na Limbo zaczął wyraźnie formować się jego nowy kierunek muzyczny – pełen emocji, ale pozbawiony patosu.

W 2023 roku światło dzienne ujrzał pierwszy łączony projekt artysty. KAYTRAMINÉ, czyli pełnoalbumowa kolaboracja z cenionym producentem Kaytranadą było celebracją beztroski, groove’u i wspólnej energii. Gęste, pulsujące rytmy house’u i funku spotkały się tu z lekkim, melodyjnym flow Aminé. Hity takie jak 4EVA z legendarnym Pharrell’em, czy STFU3 błyskawicznie podbiły serwisy streamingowe, a cały projekt był świetnie przyjęty zarówno przez fanów, jak i krytyków jako idealny letni soundtrack – taneczny, stylowy i bezpretensjonalny.

Słoneczne miesiące dopiero przed nami

Wydany w tym roku album 13 Months of Sunshine to najdojrzalsze i najbardziej osobiste dzieło artysty. Wyprodukowany przez Dahi album to osobista opowieść o dorastaniu, przemijaniu i godzeniu się z utratą. Aminé świętuje sukcesy, ale także opłakuje bliskich, których już nie ma. To album kontrastów — między indiepopowym History z Waxahatchee, a psychodeliczno-syntezatorowym Images z Toro y Moi, między rozkwitem a melancholią. Do tej pory to najbardziej kompletna wizja artysty.

Moim zamysłem było napisanie tekstów, z których byłbym dumny, nawet bez muzyki, czytając je przed trzydziestoma osobami. Każdy wers musiał przejść ten test. – mówi Aminé, podkreślając wagę słowa w tym projekcie.

Portlandczyk coraz śmielej sięga po środki wyrazu znane z alternatywy: czerpie z elektroniki, psychodelii, indie rocka, ale nigdy nie traci swojej tożsamości – pisze z lekkością, autoironią i wyczuciem. 13 Months of Sunshine brzmi jak osobisty list — nie tylko do słuchacza, ale i do siebie samego sprzed lat.

Tour de… Dance?

Przy okazji premiery albumu Aminé ogłosił europejską trasę koncertową, na której tym razem nie zabrakło naszego kraju. 7 grudnia tego roku artysta wystąpi w warszawskim Klubie Progresja, w wydarzeniu zorganizowanym przez Live Nation Polska. Będzie to pierwsza okazja, by usłyszeć na żywo materiał z poprzednich dwóch solowych albumów, jak i łączonego projektu z KAYTRANADĄ, KAYTRAMINE. Kiedy w 2019 roku raper odwiedzał warszawską Proximę, na wyprzedany koncert podczas swojej trasy TourPointFive, przyjeżdżał tam jako nowicjusz na rapowej scenie. Wracając po 6 latach, ma do pokazania zupełnie nowe brzmienia, a jednocześnie zachowuje charakterystyczny styl, z którym debiutował. Dodatkową gratką dla fanów rapu jest towarzyszący artyście jako support Niko B, brytyjski artysta znany ze swojego energicznego, zabawnego i niecodziennego brzmienia, prezentowanego między innymi na wyluzowanym hicie why’s this dealer?

Skoro tych raperów definiuje przede wszystkim ich bezpretensjonalny luuuuz, to tego LUZu nie może zabraknąć także na koncercie, na którym spotkacie reprezentację naszej Redakcji Muzycznej. Nagranie z audycji Audiostarter z 29 lipca, prowadzonej przez Mikołaja Domalewskiego i Jędrzeja Śmiałowskiego, znajdziecie poniżej. Przez dwie godziny pochłoną was rozmowy o najświeższym rapie, twórczości Aminé oraz powrót pamięcią do konkursu z możliwością zdobycia wejściówek.

Patrząc na historię występów rapera w naszym kraju oraz jego popularność, kolejny sold out jest właściwie pewny. Jeżeli nie jesteście jeszcze w szczęśliwym gronie posiadaczy biletów, nie ma z czym zwlekać! Do zobaczenia na koncercie!

Mikołaj Domalewski

irys – rdza

Są piosenki, które nie zapadają w pamięć a prosto w krwioobieg. rdza, nasz nowy Mocograj, nie obchodzi się z nami delikatnie. To utwór, który drażni nerwy i pieści zmysły w tym samym momencie.  Podczas słuchania tekstu orientujesz się, że coś ściska Cię w klatce. A potem czujesz dreszcze. Od karku do kręgosłupa.

Dostajemy poezją prosto w twarz- taką bez filtra, za to brutalnie szczerą. Każdy wers odkrywa kolejne warstwy strachu i bólu, który zaczynasz czuć w ciele.

korozyjny ból mnie trawi, umieram na brak odwagi

Trudno nie poczuć tego gdzieś głęboko pod skórą. Nagle przestajemy być słuchaczami, a stajemy się uczestnikami tego, co boli. Bo kto nigdy nie umarł z braku odwagi?

Autentyczność wyśpiewywanych fraz zwilża oczy. To wszystko mogłoby się źle skończyć gdyby nie głos irys- zwinny, pełen kolorów, lecz słodko-gorzki. Momentami serwuje dźwięki powietrzne, zwiewne, tylko po to, by za moment uderzyła nas fala pełnego spektrum jej głosu. Jest zjawiskowa i nie mam wątpliwości, że to początek czegoś dużego.

Napięcie między subtelnością a brutalnością działa doskonale. Gładka, melodyjna linia wokalna kontrastuje z ostrymi słowami, a całość pięknie dopełnia metaliczny saksofon, który momentami sam wydaje się brzmieć jak zardzewiały. Kompozycja nie stoi w miejscu ani przez chwilę, oddycha razem z tekstem dzięki pulsującej sekcji rytmicznej. I zostaje w środku jeszcze długo po ostatnim dźwięku.

Justyna Kalbarczyk

betcover!! – ミー子のコンサート

Co jakiś czas lubię sprawdzać listę najlepszych albumów danego roku, ułożoną według ocen użytkowników portalu Rate Your Music. Tak, wiem. Każdy ma swój gust, po co mi więc wiedza o tym, jaka muzyka podoba się najbardziej innym ludziom? Już tłumaczę. Te podsumowania dają szansę na poznanie nieznanych mi wcześniej wykonawców. Czasem ich projekty z miejsca stają się i moimi ulubieńcami ostatnich miesięcy. Tak właśnie stało się w przypadku najnowszej płyty japońskiej grupy betcover!!

Tytuł najnowszego albumu zespołu, 勇気 (Yuki), można przetłumaczyć jako Odwaga. Zdecydowanie nie brakuje jej w siedmiu kompozycjach, tworzących projekt. Jego pierwsza połowa, na czele z naszym Mocograjem ミー子のコンサート (Koncert Miko) , ma w sobie nieodpartą, musicalową wręcz energię. Przesiąknięte jazzem kompozycję w niektórych momentach skręcają w stronę brzmień podobnych do ostatniego albumu Geordiego Grippa The New Sound, w innych zaś przywodzą na myśl czołówkę ekstrawaganckiego anime w stylu Cowboya Bebopa. W drugiej połowie tracklisty tempo zwalnia. Jej art-rockowe zabarwienie daje więcej przestrzeni na głos lidera grupy, Jiro Yanase, zwłaszcza w przepięknej, emocjonalnie naładowanej kompozycji サマーランド.

Album 勇気 (Yuki) to znakomity przykład na to, jak wyjątkowa potrafi być japońska muzyka. Jej cechą charakterystyczną jest dla mnie przepuszczanie zachodnich wzorców gatunkowych przez tamtejszą kulturę i wrażliwość. Na najnowszym albumie betcover!! zjawisko to objawia się dwojako. Z jednej strony wolniejsze kompozycje drugiej połowy płyty przepełnione są wzruszającą, poetycką melancholią. Z drugiej zaś, pierwsza połowa serwuje dalekowschodnią wizję jazz-rocka, pełną szaleństwa i saksofonu. Choć w tekście ミー子のコンサー zrozumiałe jest dla mnie tylko jedno słowo, to idealnie sprawdzi się jako wyraz wdzięczności dla japońskiej grupy za 38 minut znakomitej muzyki. Arigato betcover!!!

Michał Lach

Cécile McLorin Salvant – Oh Snap

W tym roku niewiele utworów zaskoczyło mnie równie mocno, co Oh Snap. Cécile McLorin Salvant to między innymi trzykrotna zdobywczyni nagrody Grammy za najlepszy jazzowy album wokalny. Do tej pory była najbardziej znana, no właśnie, z jazzu. Choć wyjątkowość jej głosu i wokalnej ekspresji przenosiła uznane standardy w nieznane im wcześniej, abstrakcyjne kierunki, to jej specjalnością były głównie tradycyjnie zorientowane utwory. Nawet na fascynującym albumie Melusine, inspirowanym motywami średniowiecznymi, rzadko zapuszczała się poza znajome brzmienia. Nasz Mocograj jest jednak nowym otwarciem.

To utwór o tym, jak przerażająca i cudowna potrafi być miłość. Nerwowy, szybki rytm perkusjonaliów w pierwszej części Oh Snap symbolizuje strach Salvant przed oddaniem się w ramiona ukochanej osoby. Artystka boi się, że w ten sposób utraci misternie budowaną przez lata niezależność. Nagle nadchodzi zmiana nastroju. Mocny bit, w połączeniu z przeciągniętą wokalizą, prowadzi nas ku nowej, ożywczej rzeczywistości. Muzyka łagodnieje, pojawiają się kojące syntezatory. Rytm nadal jest szybki, ale wyraża już co innego – ekscytację odwzajemnionej miłości. Salvant chce naprawić wcześniej popełnione błędy, które wynikały ze strachu przed kolejnym zranieniem, i pragnie w pełni zatracić się w uczuciu.

Oh Snap to fenomenalny przykład na to, jak połączyć muzykę oraz tekst w spójną, wzruszającą historię. Z każdym kolejnym odsłuchem odkrywam nową warstwę emocjonalną, a coraz to nowy wers zachwyca mnie odwagą w szczerości przekazu. Salvant wykorzystuje swój genialny głos inaczej niż do tej pory. Nie jest on głównym elementem utworu, lecz harmonijnie łączy się z warstwą instrumentalną, by przekazać słuchaczowi najbardziej intymne uczucia artystki. Jeśli ten singiel zwiastuje brzmienie reszty albumu Oh Snap, który ukaże się w połowie września, to dopiero początek niespodzianek, które szykuje dla nas artystka.

Michał Lach

Clipse ft. Tyler, The Creator – P.O.V.

Zacznę bezpośrednio. Album Let God Sort Them Out, z którego pochodzi nasz Mocograj, to jeden z najmocniejszych kandydatów do tytułu rapowej płyty roku. Bracia Thornton, tworzący duet Clipse, powrócili po kilkunastu latach przerwy z materiałem, w którym trudno doszukać się jakichkolwiek wad. Każdy wers został perfekcyjnie przemyślany, a następnie wyrzucony do mikrofonu z nieustępliwą dosadnością i precyzją. Maestria hip-hopowego kunsztu zasługiwała na oprawę muzyczną równie wysokiej jakości.. Na szczęście Malice i Pusha T nie musieli szukać daleko. Pharell Williams, który wyprodukował ich albumy sprzed dwóch dekad, ponownie objął dowodzenie w studiu nagraniowym. Efekt? Porażający. Jego bity zachwycają kreatywnością w doborze sampli oraz fenomenalnym dopracowaniem każdej melodii i uderzenia perkusji.

Clipse nie akceptują żadnego kompromisu. Gdy Universal Music – z powodu kontrowersyjnej zwrotki Kendricka Lamara na Chains & Whips, nawiązującej do jego konfliktu z Drakiem – na długie miesiące zablokowało możliwość wydania albumu, Malice oraz Pusha T podjęli decyzję o zerwaniu kontraktu z wytwórnią. Let God Sort Them Out również jest wypchany dissami skierowanymi do największych postaci rapowego światka. Każdy z wymierzonych ciosów trafia celnie i mocno. Co więcej, na przestrzeni albumu wielokrotnie powtarza się ganiące raperów zdanie:

This is culturally inappropriate.

Daje ono do zrozumienia, iż mimo obecności na krążku największych postaci współczesnej sceny, jak wspomniany Lamar, Nas, czy Tyler, The Creator, brak tutaj mainstreamowego konformizmu. To hip-hop w starym stylu. Każdy misternie zbudowany punchline, nawinięty na niesamowitym podkładzie Pharella Williamsa, daje dziką przyjemność i zaostrza apetyt na kolejny.

Naszą mocograjową propozycją jest przepełniony rapową braggą utwór P.O.V. Warto jednak zapoznać się z całością Let God Sort Them Out. Począwszy od oddającego hołd zmarłym rodzicom artystów The Birds Don’t Sing, a kończąc na epickim By The Grace Of GodClipse trzymają się swej wizji i serwują hip-hop najwyższych lotów. W świecie pełnym miernych singli, tworzonych z nastawieniem na łatwe nabijanie cyferek na streamingach, warto doceniać albumy, których twórcy dbają o każdy detal warstwy muzycznej i tekstowej. Tak jak duet z Virginii.

Michał Lach

Lido Pimienta

Eksperymentalność. Ekspresja. Bezkompromisowość. Honorowanie korzeni i tradycji. Sztuki wizualne. Wykraczanie poza wszelkie ramy. W czasach, w których wydawałoby się, że w muzyce wydarzyło się już wszystko, dostajemy osobistą definicję piękna w postaci albumu La Belleza. Jest on połączeniem kolumbijskiej cumbii z… orkiestrą. Jego twórczyni, Lido Pimienta, zostaje Artystką Tygodnia w Akademickim Radiu LUZ.

 

Kolumibjsko-kanadyjska muzyczka i producentka już od trzech dekad tworzy sztukę, która zderza tradycję z eksperymentalnością, poezję z gniewem, a elektronikę z duszą. Jej twórczość to nie tylko płyty – to wyzwania rzucone światu. Kanadyjski dziennik The Globe and Mail określił Pimientę jako „odważną, zuchwałą i polaryzującą” osobowość, nieustannie konfrontującą się z władzą. Jej głos jest jak zjawisko pogodowe – z jednej strony miękki i eteryczny, z drugiej niespodziewanie potężny. Jej sztuce przewodzi konkretna misja: autentyczność i transformacja. To zarówno jej osobista podróż, jak i kolektywne wezwanie do refleksji i zmiany.


Color EP
2010

 

Pierwszy album Pimienty to z jednej strony pamiętnik z czasów formowania się tożsamości a z drugiej,
w efekcie, manifest niezależności – choć wtedy jeszcze szeptany, nie krzyczany.
Nagrany w domowych warunkach, z pomocą męża-producenta, Color to, w szerszym kontekście, dźwiękowa mapa pierwszych prób oswojenia nowej rzeczywistości imigrantki w Kanadzie. Muzycznie zaś – lo-fi elektronika z eksperymentalnymi strukturami, często przypominającymi dziennik snów.

No soy de aquí, no soy de allá / soy de la esquina rota de mi identidad
Nie jestem stąd, nie jestem stamtąd / jestem z pękniętego rogu mojej tożsamości

To płyta o byciu pomiędzy – językami, kontynentami, emocjami. Choć brakuje tu jeszcze klarowności znanej z późniejszych prac, to właśnie ta niepewność sprawia, że Color brzmi tak autentycznie. To pierwszy rozdział historii kobiety, która dopiero uczy się nazywać swoje traumy i swoje marzenia. Narodziny artystki, która jeszcze nie wie, że lada moment stanie się jedną z najoryginalniejszych postaci latynoamerykańskiej sceny.



La Papessa
2016

 

Lido wychodzi z cienia na La Papessa – i to dosłownie. Po latach toksycznej relacji, która ograniczała jej niezależność, przejmuje pełną kontrolę nad procesem twórczym. Sama komponuje, produkuje, miksuje. W efekcie tworzy album nie tylko spójny, ale także silnie osobisty. Duchowy, a zarazem cielesny. Waśnie ta płyta sprawiła, że zaczęło być o niej głośno.

Tytułowa „papieżyca” to symbol buntu wobec systemu, w którym władza (duchowa i polityczna) zarezerwowana jest dla mężczyzn. Lido buduje własną świątynię, której duchowość pulsuje w syntezatorach, a mistycyzm płynie z tradycyjnych rytmów bullerengue, mapalé i champeta, splecionych z ambientem i glitch-popem. To płyta kontemplacyjna, ale nie mdła – bardziej rytualna niż rozrywkowa.

Mi voz no pide permiso / mi cuerpo no debe nada
Mój głos nie prosi o pozwolenie / moje ciało niczego nie jest wam winne

Te słowa nie tylko wyznaczają kierunek albumu, ale też całej późniejszej twórczości Lido. La Papessa to album o sprawczości – głęboko osobisty, a zarazem uniwersalny. Artystka otrzymała za niego prestiżową kanadyjską nagrodę Polaris – jako pierwsza artystka śpiewająca głównie po hiszpańsku.

 



Miss Colombia
2020

Inspiracją dla tytułu był konkurs Miss Universe 2015.  W jego trakcie omyłkowo wręczono koronę kolumbijskiej kandydatce , a po chwili ją odebrano i przekazano kandydatce z Filipin. Miss Colombia jest symbolicznym odzyskaniem przez Pimientę kontroli w branży przesiąkniętej rasizmem i mizoginią. Lido bierze tu na warsztat wszystko, co ją boli: kolonializm, dyskryminację, toksyczny patriotyzm. To płyta o rozdarciu – między dumą z ojczyzny a świadomością jej brutalnej historii.

Muzycznie jest najbardziej „kolumbijskim” albumem artystki, choć zrobionym na własnych zasadach. Tradycyjne rytmy cumbia i porro przeplatają się z elektroniką oraz chórkami dziecięcymi i podane są w bardzo eksperymentalnych formach.

Najmocniejszym momentem na płycie jest utwór Nada. Pimienta prowadzi w nim wokalny dialog z Li Saumet z Bomba Estéreo. Choć pełno w nim bólu, nie jest użalaniem się. Lido przedstawia cierpienie jako źródła siły.

Yo te soy sincero / Si es que mañana muero / No le tengo miedo / Pues soy mujer y llevo / El dolor adentroBędę z Tobą szczera / Jeśli jutro mam umrzeć / Nie boję się tego / Jestem kobietą / I noszę ból w sobie

Co więcej, Lido napisała ten utwór kilka dni po narodzinach swojej córki, co opisuje jako szok i traumę dla ciała.

Po porodzie moje ciało miało dziurę. Czułam się pusta, a jednocześnie ciężka.
Ten rodzaj bólu (…) trudno opisać. To przenikliwy ból, w twoim wnętrzu. To skłoniło mnie do refleksji nad bólami menstruacyjnymi, kiedy byłam jeszcze nastolatką i nie rozumiałam, dlaczego „bycie kobietą” oznacza krwawienie i ból, a mimo to jesteśmy „słabszą płcią”. (…) Czuję, jakby moja córka podarowała mi tę piosenkę, aby ją chronić i powiedzieć jej: Nie bój się śmierci, to najmniejsze z twoich zmartwień, jesteś kobietą na świecie. Jeśli śmierć zapuka do twoich drzwi, nie będzie to najgorsza rzecz, jaka może ci się przydarzyć.

Ten ból słychać w jej głosie – wyraźnie, niemal dotkliwie. Wokal  Pimienty, tak jak jej muzyka, zmieniał się z każdym przesunięciem granicy, z każdą raną i przebudzeniem. Niezmienna pozostaje ekspresja – głos i ciało poruszają się w absolutnej symbiozie. Trudno powiedzieć, co prowadzi – dźwięk czy gest. Jedno jest pewne: Pimienta śpiewa w sposób hipnotyzujący.

Niecały rok po premierze Miss Colombia Lido Pimienta zapisała się w historii jako pierwsza czarnoskóra kobieta, która skomponowała utwór dla New York City Ballet. Stworzony w 2021 roku Sky to Hold przemycał na scenę baletową brzmienia takie jak dembow czy vallenato, wynosząc ludowe gatunki do rangi sztuki wyższej.


 

La Belleza
2025

 

Piękno nie jest dekoracją. Piękno to prawda. A prawda boli.

 

Tak mówiła w jednym z wywiadów Lido. I rzeczywiście, na płycie La Bellezza piękno nie ma w sobie nic z estetycznego blichtru. Tętni, czasem boli, ale dzięki temu otwiera przestrzeń dla prawdziwego spotkania – z drugim człowiekiem, z samą sobą, z przeszłością.

Po latach intensywnego dialogu z elektroniką i tradycją, Lido Pimienta otwiera nowy rozdział – bardziej akustyczny, ale równie radykalny. We współpracy z Montreal Symphony Orchestra eksperymentuje z aranżacją i dynamiką, ale nie rezygnuje z tego, co zawsze było jej siłą: emocjonalności i autentyczności. W tle pobrzmiewają echa cumbii, bullerengue, vallenato w zupełnie nowym, orkiestrowym wydaniu. Jednocześnie słychać tu wpływy tak odległe jak gregoriański śpiew, muzyka filmowa czy XVI-wieczna muzyka sakralna. Lido sięga m.in. po twórczość czeskiego kompozytora Luboša Fišera oraz atmosferę czeskich filmów eksperymentalnych z lat 70., która – jak mówi – łączyła surowość z poetyckością. Choć panuje tu brzmieniowy minimalizm, nie oznacza to, że artystka tonuje ekspresję. Jej głos nadal prowadzi. Zmienny, pełen cienia i światła, emocjonalny, ale zawsze precyzyjny. Surowszy o kolejne pięć lat doświadczeń.

W Busca la Luz słyszymy cichy lament przechodzący w afirmację – poszukiwanie światła to przecież poszukiwanie sensu, nadziei, godności. Tytułowy wers staje się tu mantrą, a głos Lido brzmi jak echo matczynego wołania przez pokolenia.

La Belleza nie jest próbą przeskoczenia samej siebie, nie ma tu kalkulacji ani próby powtórzenia sukcesu. To płyta zrobiona z miejsca, gdzie najważniejsze jest odczuwanie. Lido nie próbuje już mówić za innych – mówi za siebie. I może właśnie dlatego to jej najbardziej uniwersalna płyta do tej pory.

Twórczość Lido Pimienty to ciągła praktyka przynależności – do siebie, do swoich przodkiń, do dźwięków, które niosą opowieści. Nie chodzi o to, by odnaleźć jedną tożsamość. Chodzi o to, by dać sobie przestrzeń na wiele. La Belleza to nie zamknięcie rozdziału, ale jego otwarcie. To zaproszenie – do słuchania, do czucia, do bycia obecnym.

I nie da się jej słuchać w tle. Lido Pimienta żąda naszej uwagi – i absolutnie na nią zasługuje.

Justyna Kalbarczyk