Archiwum

Natalia Lafourcade

banter
Bez wątpienia Natalia Lafourcade jest jedną z najważniejszych postaci współczesnej, latynoamerykańskiej sceny muzycznej. W swojej twórczości z ogromną miłością przepuszcza bogactwo folkloru i historii regionu przez własną emocjonalność i język artystyczny. Na najnowszym projekcie pomaga jej w tym tytułowa Cancioneraalter ego dumnie reprezentujące nieprzerwany proces eksploracji głębin swojej osobowości. Z okazji premiery albumu Artystką Tygodnia w Akademickim Radiu LUZ zostaje Natalia Lafourcade
Cancionera

2025

Sony Music Entertainment México S.A. de C.V.



Cancionera, najnowszy album Natali Lafourcade nie został stworzony przez nią. A przynajmniej nie przez tę samą artystkę, którą znaliśmy do tej pory. Choć jego tytuł można przetłumaczyć jako “śpiewnik” i rozumieć jako zbiór przepięknych, ciepłych utworów, to ma on też głębsze znaczenie. Cancionera jest bowiem przede wszystkim alter ego Meksykanki – Śpiewaczką, która poprowadziła ją za rękę do najgłębszych części jej duchowości i artystycznej wrażliwości. Skłoniła ją do poznania siebie na nowo przez malarstwo i ruch w tańcu, by uwolnić w pełni jej kreatywność i pokazać, jak bardzo może przemienić się w kogoś innego w trakcie tworzenia muzyki. Tak wyjątkowe podejście w pisaniu utworów wymagało równie unikalnego jak na dzisiejsze czasy sposobu ich zarejestrowania. Adán Jodorowsky, obecny również w trakcie nagrywania De Todas Las Flores utrwalał kompozycje Śpiewaczki i towarzyszących jej muzyków na analogowych taśmach w ciągłych, niepoprawianych później wersjach. W efekcie stworzyli oni album, z którego promieniuje nierzeczywiste, magiczne ciepło, podobne do wysłużonej płyty winylowej, granej w ukochanym salonie w miękkim świetle starej lampy. 

Od pierwszych dźwięków Apertura Cancionera Lafourcade przenosi nas do swojego baśniowego snu. Do rodzinnego Veracruz, starych filmów i tradycyjnej muzyki meksykańskiej, połączonych harmonijnie ze współczesną, pełną kontrastów i surrealistycznego piękna stroną swej ojczyzny. Magia tego albumu lśni równie czysto zarówno w tanecznych Cocos en la Playa oraz El Palomo y La Negra, jak i w tradycyjnej balladzie La Bruja, czy w rozdzierającym serce Luna Creciente. W nim, przy akompaniamencie mistycznych gitar duetu Hermanos Gutiérrez, artystka śpiewa do nieobecnego na nocnym niebie księżyca i wszystkiego, co razem z nim utraciła. Szczególnie druga połowa Cancionery oszałamia głębią swej emocjonalności, zamkniętą w wyrafinowanych i perfekcyjnie dopracowanych aranżacjach. To wybitne dzieło, wymagające od słuchacza chwili zatrzymania i ciszy. Tylko wtedy podarowane nam przez Śpiewaczkę ulotne i delikatne marzenia senne nie rozpłyną się samoistnie w oparach rzeczywistości.


De Todas Las Flores

2022

Sony Music Entertainment México, S.A. De C.V.



Po siedmiu latach, wypełnionych mieniącymi się od barwnego folkloru Ameryki Łacińskiej projektami, Natalia Lafourcade postanowiła otworzyć metaforyczne bramy swojego wewnętrznego ogrodu i zaprezentowała już dziesiąty album studyjny, noszący tytuł De Todas Las Flores. Oprowadzanie ścieżkami przeżyć artystki trwa trzynaście utworów, a właściwie godzinę oraz sześć minut. Okazały krajobraz jest bujny od kwiatów – dojrzałych, kwitnących oraz tych, które usychają, by za chwilę zrobić miejsce dla nowych. De Todas Las Flores to kino kontrastu, z nałożonym filtrem czerni i bieli, który doskonale współgra z eksponowaną niczym na srebrnym ekranie emocjonalnością.

Album De Todas Las Flores został wyprodukowany wspólnie z Adanem Jodorowskym, a kompozycje instrumentalne nie ustępują miejsca poetyckim. Fuzja jazzu z tradycyjnymi, rytmicznymi stylami, jak bossa nova czy samba w María la Curandera, a nawet czerpanie z muzyki klasycznej, jak w przypominającym Claire de Lune intrze do Llévame Viento, poruszają zarówno ciało, jak i umysł. To nie projekt ponury, a podkreślający, że dopiero akceptacja straty pozwala w pełni docenić życie. Projekt Natalii Lafourcade jest wyrafinowaną, subtelną opowieścią o osiąganiu dojrzałości poprzez poznawanie oraz akceptowanie siebie, nie zapominając przy tym o sile miłości. Meksykanka zadedykowała utwór Caminar Bonito swojemu partnerowi, intonując wdzięczność za dom, do którego zawsze wraca. Z kolei Mi Manera De Querer jest odą do uczucia, w którym nie ma znaczenia płeć, ponieważ łączone są dwie istoty światła. Do końca trwania De Todas Las Flores pozostajemy w czule wspominanym przez autorkę ogrodzie, w Veracruz, gdzie otoczona naturą artystka znalazła inspirację i ukojenie. Miejscu, które obrazuje piękno procesu odrodzenia, zupełnie jak zima, która cyklicznie stwarza przestrzeń dla wiosny i niesionego przez nią, rozkwitającego życia.


Musas

Musas to dwuczęściowy projekt muzyczny Natalii Lafourcade, którego pierwszy tom ukazał się w 2017 roku. To właśnie wtedy artystka weszła na nową ścieżkę kariery – poszukiwania swojej latynoamerykańskiej tożsamości poprzez muzykę. Chociaż urodziła się w Mieście Meksyk, a dorastała w artystycznym domu w Veracruz, to często podkreśla, że czuje się Latynoamerykanką, dumnie nawiązując do chilijskich korzeni ojca. Owocem tych poszukiwań jest projekt Musas, którego pełna nazwa to Un Homenaje al Folclore Latinoamericano en Manos de Los Macorinos (Hołd folklorowi latynoamerykańskiemu w rękach Los Macorinos). Współpraca z legendarnym meksykańskim duetem Los Macorinos pomogła artystce oddać autentyczność emocji i brzmień, które chciała przekazać słuchaczom.

Pierwszy tom zawiera 12 utworów, wśród których wyróżniają się własne kompozycje Lafourcade, takie jak Tú sí sabes quererme, Soledad y el mar (stworzona wspólnie z El Davidem Aguilarem) czy Mi tierra veracruzana – nostalgiczny obraz codzienności w jej ukochanym Veracruz. Album obejmuje także nowe interpretacje klasyków, jak Te vi pasar Agustína Lary czy Qué he sacado con quererte Violety Parry – chilijskiej pieśniarki, zwanej „Matką latynoamerykańskiego folkloru”, której misja ocalenia tradycyjnych pieśni w latach 50. stała się dla Natalii ogromną inspiracją.

Wśród gości na albumie znalazła się także kubańska wokalistka Omara Portuondo, która zaśpiewała w utworze Tú me acostumbraste. Znana m.in. z projektu Buena Vista Social Club, wnosi do Musas głębię i autentyczność wielopokoleniowej tradycji.



Drugi tom Musas, wydany w 2018 roku, kontynuuje eksplorację latynoamerykańskiego folkloru. Natalia prezentuje kolejne autorskie utwory, jak Danza de gardenias, Hoy mi día uno czy protest-song Un derecho de nacimiento, a także nowe wersje klasyków, takich jak Alma mía Marii Grever, La llorona, Eclipse Margarity Lecuony oraz tradycyjną kołysankę Duerme negrito. Ponownie na albumie pojawiają się Omara Portuondo oraz meksykańska artystka Eugenia León.

Oba tomy Musas zostały entuzjastycznie przyjęte przez krytyków, którzy chwalili mistrzowską produkcję, intymne podejście oraz szacunek dla tradycji. Zarówno pierwszy, jak i drugi tom zdobyły Latin Grammy oraz nominacje do Grammy. Projekt stał się dla Lafourcade nie tylko artystyczną podróżą w głąb własnych korzeni, ale także sposobem na ocalenie klasyki i stworzenia źródła wiedzy oraz inspiracji dla kolejnych pokoleń.

Pola Sosin, Zuzanna Pajorska i Michał Lach

Kaitlyn Aurelia Smith – Gush

Jaki w dotyku byłby dźwięk, gdyby posiadał teksturę i odwrotnie – jeśli można by było odebrać teksturę zmysłem słuchu – jakie miałaby brzmienie? Odpowiedzi na te i podobne pytania stara się znaleźć Kaitlyn Aurelia Smith. Klasycznie wykształcona artystka eksperymentuje z syntezatorem modularnym, łącząc dźwięki w kolaże, które mają wywołać u odbiorcy iście synestetyczne wrażenia. Efektem jest muzyka, której kształt nie odpowiada szablonom gatunkowym, bo też dźwięk dostosowuje się do każdego z ciał osób słuchających. Dosięga receptorów zmysłowych i prowokuje do intensywnego, spójnego odczuwania.

Nie inaczej jest w przypadku tytułowego, najnowszego z singli promujących album Gush wydawnictwa z premierą zaplanowaną na 22 sierpnia. Nasz mocograj jest przypomnieniem o momentach, w których można doświadczyć geniuszu otaczającego nas świata. Do zachwytu czym zachęcił dziś mnie? Ciepłem porannych promieni słońca i zapachem coraz śmielej kwitnącego bzu. A do zachwytu czym Kaitlyn Aurelia Smith zachęca Was?

Pola Sosin

 

Kokoroko – Sweetie

Wiosna rozkwita pełną piersią, upajając nas coraz bardziej ujmującymi dźwiękami przyrody, jak i tymi stworzonymi przez człowieka. Na ten moment tytuł najbardziej wiosennego i słodkiego utworu 2025 roku zgarnia dla mnie najnowszy singiel formacji Kokoroko. Rozkoszna zapowiedź albumu Tuff Times Never Last to esencja inspirowanego afrobeatem brzmienia grupy, podkręcona nieustannie rozwijanym przez nich brzmieniem sekcji dętej. Ileż tu ciepła płynącego ze spinającego cały utwór basu, ileż groove’u z delikatnej, lecz niezwykle skocznej perkusji. Pisząc te słowa z każdym kolejnym odsłuchem zachwycam się też coraz bardziej cudownymi, przepełnionymi miłością chórkami oraz spektakularną symfonią dęciaków w ostatnich minutach utworu londyńskiej grupy.

Cóż mogę powiedzieć – rozpłynąłem się, niczym pozostawiona nieopatrznie na kwietniowym słońcu czekoladka. Życzę Wam tego samego, słuchając Sweetie jako jednej z pięciu mocograjowych propozycji redakcji muzycznej Radia LUZ na ostatni tydzień kwietnia.

Michał Lach

Bon Iver – From

bon iver sable fable

Czy w ostatnim czasie Waszą uwagę na serwisach streamingowych zwrócił może czarny kwadracik na łososiowym tle? W tym tygodniu rozwiewamy wątpliwości. Justin Vernon i spółka, kryjący się pod pseudonimem Bon Iver, powrócili z pierwszym od sześciu lat albumem studyjnym. Obecny na okładce SABLE, fABLE minimalizm, choć niezmiernie urzekający, nie odzwierciedla jednak jego muzycznej zawartości. No, prawie.

Nowy krążek Bon Iver podzielili na dwie części. Pierwszą – SABLE, – poznaliśmy jesienią. Jeśli szukać minimalizmu, to właśnie tam. Trzy otwierające album folkowe kompozycje bazują wyłącznie na instrumentach akustycznych, przywodząc na myśl pierwsze dokonania zespołu. Serce, podobnie jak wtedy, pozostawiają rozdarte. Co ciekawe, tutaj to tło było czarne a kwadracik łososiowy. Otaczająca zewsząd ciemność i przebijające się światełko w tunelu?

Tymczasem świeżo wydane fABLE to całkowite przeciwieństwo poprzedzającej EPki. Zupełnie niczym yin i yang, drugą część płyty niemalże w całości wypełnia światło. Utwory z pogranicza R&B, gospelu i elektroniki przypominają o nadchodzącym lecie i wszechobecnej już wiośnie. Z tego nietuzinkowego zestawu utwór From – otulający ciepłem niczym lekki wiatr w słoneczny dzień – zostaje nowym mocograjem na 91.6 FM.

Antek Winiarski

SABLE, fABLE by Bon Iver

Tamten – Nie Wie Nikt

Nie Wie Nikt przynosi na myśl wspomnienia z czasów kaset VHS, świetności oranżady w proszku i gumy turbo. To podróż w przeszłość w starannym synthowym wydaniu. Jest częścią Wschodniej Fali, najnowszego albumu TAMTEN-a, który tym wydaniem stworzył obraz bliski każdemu z nas. Połączył zimną elektronikę z ciepłą melancholią, a później zaprowadził w okolice szarych bloków i urządził tam dyskotekę. To krążek, który oprócz poczucia nostalgii, podsuwa również inne emocje i historie. Obfituje w opowieści o romansach, tanecznych szaleństwach, ale i proponuje wyciszenie.

Wschodnia Fala to melodie wydające się znajome, jednak ich podanie, choć retro, jest nowe i nieznane nam wcześniej. Każdy na pewno rozpozna tu wpływy Kraftwerk, Duran Duran, a także gigantów polskiej zimnej fali i popu: Republiki, Aya RL czy Papa Dance. Jednak ta fascynacja przeszłością sugeruje, że jest to pamiętnik aktualizowany na bieżąco, a odkrywanie tej płyty może przypominać czasy, w których zachodnia popkultura dopiero wkradała się do mieszkań zza żelaznej kurtyny.

Paulina Madej

Moonshine ft. NegoO & Yend – La Haine

Moonshine, NegoO, Yend - La Haine

Kolektyw Moonshine daje nam znać najnowszym singlem La Haine, że możemy szykować się do wysłania kolejnego, szóstego już SMS-a z zapytaniem o lokalizację. Ten projekt, SMS For Location, od 2017 roku redefiniuje granice muzyki elektronicznej, afrobeatu, house’u, singeli i amapiano. Jego każda kolejna część jest nie tylko kompilacją utworów stworzonych we współpracy z wybitnymi reprezentantami tych gatunków, ale też manifestem artystycznym i serią tajnych imprez w różnych zakątkach świata, od Montrealu, przez Paryż, aż po Lizbonę i Kinszasę.

W najnowszym singlu promującym szóstą edycję SMS for Location Moonshine kontynuuje swoją charakterystyczną afro-futurystyczną stylistykę, łącząc głębokie basy, złożone partie perkusyjne oraz elementy muzyki elektronicznej. NegoO, portugalski producent i DJ, wnosi do kompozycji charakterystyczne brzmienie lizbońskiej batidy. Z kolej Yend, multidyscyplinarna artystka działająca w Strasburgu, dodaje utworowi żywe i skomplikowane partie wokalne, które nadają mu głębię, dynamikę oraz zmysłowość.

Zuzanna Pajorska

Moonshine 🦎 · La Haine  [KLIK]

Skrillex – VOLTAGE

 

yeet

 

 

 

 

 

 

 

Och wybaczcie, że od razu nabijam was w bambus, ale nie mogłem przepuścić okazji, pisząc o TAKIM artyście. Musiała minąć prawie dekada, by Skrillex w końcu zrobił coś, co szczerze docenię. Podczas odsłuchu FUCK U SKRILLEX YOU THINK UR ANDY WARHOL BUT UR NOT!! <3 bawiłem się na tyle dobrze, że odpuszczam mu wszystkie poprzednie winy, włącznie z odpowiedzialnością za wykoślawienie rozumienia dubstepu w społeczeństwie.

Teraz, przetrawiwszy (z perspektywy lat ociężałą) 2k10s ironię dzięki oczyszczającemu działaniu dank meems, zahartowany obcowaniem z coraz to nowszymi mediami, ale wciąż nieakceptujący zastępowania dzieł „treściami”, mogę w końcu docenić gargantuiczny ludyzm dropów Sonny’ego Moore’a, patrząc z łezką w oku na czasy no scope montaży, kiedy do szczęścia wystarczały tylko produkty Mountain Dew i Razer, a żaden wydawca nie myślał o mikrotransakcjach. Nie bójmy się konfrontacji z naszą dawną tępotą – warto czasem odgruzować ją z jałowej ziemi wspomnień. Jak bowiem słyszymy w naszym mocograju: „You gotta believe in the voltage that lives inside us”… a czymże innym jest młodzieńcze pragnienie brawury, jeśli nie właśnie tytułowym prundem?

Zwłaszcza że to całkiem dobre LP (albo może raczej mikstejp?), wydane bez wcześniejszej promocji i dokładnie w Prima Aprilis: wręcz koncept album pomyślany jako WIELKIE OGROMNE SŁUCHOWISKO, w którym pokaz pomysłowości w klejeniu coraz to bardziej wynaturzonych breaków współgra z poczuciem humoru godnym twórców wspomnianych wcześniej stęchłych memów (DJ Smokey in this joint!). Śmiechawina pojawia się niejednokrotnie: jeśli spędziliście dużo czasu w FL Studio i/lub drugim Modern Warfare (tym starym), poczujecie się jak w domu. Swoją drogą VOLTAGE miało wyjść wcześniej, ale Skrillowi ktoś gwizdnął kompa (serio :-D).

Na swoich dwóch ostatnich albumach Sonny raczej przynudzał, wygładzając brzmienie, by przypodobać się… w sumie nie wiem komu. Teraz jednak wajcha poszła w drugą stronę i starzy fani będą bardziej niż syci. Neofici natomiast – czyli ja – łykają materiał jak pelikany i chcą więcej, doceniając zarówno obsesyjnie precyzyjne kompozycje (co do milisekundy), rozpiętość gatunkową (pozdro Boys Noize), jak też maksymalistyczny, odpalony (lit) charakter tego hiperprzegiętego, tęczowo groteskowego szturmu na twoje pojmowanie dobrego smaku. Get pwned!

Sebastian Rogalski

Crack Rock

Crack Rock

Pod tą nazwą słuchacze zostali oczarowani dosyć niecodzienną współpracą na linii polsko-amerykańskiej. Niezwykle utalentowany polski klawiszowiec oraz sympatyk gry na syntezatorach, jakim jest Marek “Latarnik” Pędziwiatr, połączył siły z amerykańskim muzykiem Anthonym Millsem. Nowo powstały duet zaserwował nam kreatywny album, który co najważniejsze zapada w pamięci słuchaczy.

                                                                                                                                                                                                                                                                         Crack Rock | Crack Rock Zanim jednak przejdziemy do samego albumu, warto pokrótce omówić sylwetki obydwu artystów. Oczywiście jeżeli ich nie znacie! Zacznijmy od Marka Pędziwiatra, który od 2022 roku działa również pod pseudonimem Latarnik.  Jest to jego drugi album pod tą nazwą, gdyż wcześniej, jako Latarnik, wydał solową płytę Marianna, która była hołdem dla jego zmarłej prababci. Marek Pędziwiatr swoją rozpoznawalność wypracował dzięki długoletniej działalności we wrocławskim kwartecie jazzowym, jakim jest EABS, oraz innym projektom, jak chociażby Błoto. W tym miejscu warto także napomknąć, że nie jest to jego pierwsza międzynarodowa współpraca. Marek Pędziwiatr swoją grą na pianie wspierał chociażby pakistański zespół Jaubi.

Druga część duetu Crack Rock – Anthony Mills, również nie jest debiutantem. Podobnie jak Marek Pędziwiatr, Mills wydawał albumy solowe oraz współpracował z innymi artystami. Jego ostatni solowy album, Drankin’ Songs of the Midwest, miał premierę w 2020 roku, jednak przeszedł bez większego echa. Prawdziwa siła Anthony’ego Millsa tkwi w jego współpracach. To właśnie okres działalności w duecie Wildcookie oraz wydanie albumu Cookie Dough w 2011 roku przyniosły mu szerszy rozgłos i uznanie wśród słuchaczy. Obecnie mamy do czynienia z podobną sytuacją, ponieważ w połączeniu sił z Markiem Pędziwiatrem, Amerykanin pokazuje, jak ogromne są jego możliwości. 

Przejdźmy teraz do omówienia głównego dania, jakim jest sam Crack Rock. Jego autorzy zaczęli stopniowo odsłaniać karty z początkiem roku. Już w pierwszych dniach stycznia otrzymaliśmy pierwszy singiel zapowiadający płytę, którym był Crack. Następnie, w lutym, dostaliśmy od panów dwa kolejne utwory – Neck oraz Candy Apple Red. Z kolei 7 marca zakończyliśmy oczekiwania i ujrzeliśmy cały projekt.  Album – jak określiłby go pewien ceniony w internecie recenzent jedzenia – „robi wrażenie”.

Więc czym właściwie jest Crack Rock? Naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na to w jednym zdaniu. Panowie zabierają nas w pewnego rodzaju podróż pomiędzy gatunkami muzycznymi. Podczas odsłuchu na pierwszy plan przebijają się bardzo wyczuwalne inspiracje. Definitywnie głównym pomysłem na album było wykorzystanie yacht rocka. Dziś jest nieco zapomniany przez słuchaczy, a – jak pokazuje ten album – niepotrzebnie. Sami sprawcy całego zamieszania przyznają, że właśnie ten gatunek był ich główną inspiracją. Jednak w mojej opinii twórcy tego albumu są nad wyraz skromni, gdyż nie samym yacht rockiem ten album stoi. W niektórych momentach możemy zauważyć jawną inspirację funkowym, a także hip-hopowym brzmieniem. Ta różnorodność gatunków cieszy, ponieważ autorzy genialnie odnajdują się w tej, na pierwszy rzut oka, nietypowej mieszance. Crack Rock (Latarnik & Anthony Mills) - Crack Rock LP / ASTIGMATIC RECORDS AR030- Vinyl

Od strony produkcyjnej album jest na ekstremalnie wysokim poziomie. Marek Pędziwiatr dołożył wszelkich starań, aby wyciągnąć ze swoich inspiracji to, co najlepsze, i powiedzieć, że udało mu się to zrobić, to jak nic nie powiedzieć! Skomponował przepiękne melodie, które swoim pięknem uzależniają słuchacza niczym tytułowy crack.

Pozostając w tym temacie, należy wspomnieć o warstwie wokalnej, którą zapewnił nam Anthony Mills. Jego głos na całym albumie jest ciepły, barwny i zapadający w pamięć. Właśnie dlatego w pewnych momentach tego albumu nie wiedziałem, na czym się skupić – na wciągającej barwie głosu czy treści tekstów? Warstwa liryczna albumu potrafi być niezwykle zaskakująca, gdyż właśnie pod tą osłoną piękna, które kojarzy mi się ze słonecznym Los Angeles, czyhają na nas dosyć poważne i trudne tematy. Niekiedy są związane z niezwykle uzależniającym, tytułowym narkotykiem, który zalał Stany Zjednoczone pod koniec XX wieku. 

Kolaborację obydwu artystów uważam za coś niezwykle interesującego i wciągającego. Jest to zdecydowanie dzieło, przykuwające uwagę. Należy żywić nadzieję, że to dopiero początek współpracy pomiędzy panami. Ten album zwyczajnie się nie nudzi. Mieszanka gatunków, którymi inspirował się Marek Pędziwiatr, oraz aksamitny głos Anthony’ego Mills’a to połączenie uzupełniające się idealnie. Z ręką na sercu polecam zagłębić się w ten album, który idealnie komponuje się z wiosennymi zachodami słońca.

 

 

Maciej Trzop

Model/Actriz – Doves

model actriz doves

Strefa komfortu. Jakże zdradliwe określenie. A przecież to właśnie w jej objęcia prędzej czy później ucieka każdy z nas. Oaza, która w jednej chwili może przeistoczyć się w więzienie. Granica jest cienka, lecz co, kiedy zostanie przekroczona? Jak odnaleźć siłę, by przełamać powielane schematy? Model/Actriz szukają odpowiedzi w nowym mocograju. Najgorętszy noise-rockowy zespół świata, niczym tytułowe ptaki wyzwolone z klatki, powraca z Doves – kolejną odsłoną nadchodzącego krążka Pirouette.

Antek Winiarski

The Prodigy

35 lat temu doszło do buntu sprawiającego, że granice gatunków muzycznych zaczęły się zacierać. The Prodigy zaczęło dyktować własne warunki. Warunki niemalże tak surowe, jak Kodeks Hammurabiego. Oko za oko i ząb za ząb. Właśnie w ten sposób można opisać grozę i brak litości w twórczości tej grupy. Muzyczne dziedzictwo ciężkiej i elektrycznej monarchii, która podstępnie wkradła się na scenę klubową. Czy wówczas zapanowała technokracja? Raczej raveolucja, a już najzupełniej: elektroniczny manifest zespołu The Prodigy, którego ślady w muzyce mamy do dziś.

 

The Prodigy są protoplastami Big Beatu, który ma swoje korzenie w latach 90, gdzie muzyka elektroniczna była jeszcze undergroundem. Swój trzon osadzili w raveowych, breakbeatowych brzmieniach, nie zapominając przy tym o elementach rocka, a później o dołączeniu wokaliz punkowych. The Prodigy stworzyło pomost między muzyka elektroniczną a rockową. Sama nazwa zespołu pochodzi od syntezatora Moog Prodigy, na którym pierwsze kawałki tworzył Howlett. Na jednej z imprez zapoznał tancerzy Flinta i Thornhilla, którym podarował kasetę ze swoją muzyką. To na niej wydrapał słowo „prodigy”. Oni dodali do melodii przez niego nagranych taneczne elementy. Tak ekipa wybrała nazwę. W tamtym czasie zapoznali jeszcze wokalistkę i tancerkę Sharky oraz rapera Maxima. Wspólnie stworzą zespół, którego skład będzie się lekko zmieniał, pozostawiając jednak trzon i charakterystykę brzmień ponadczasową.

Music For Jilted Generation

1994

W czasach, gdy rząd próbował zdusić wolność muzyczną poprzez surowe przepisy wymierzone w nielegalne imprezy, The Prodigy stworzyli dzieło, które stało się symbolem oporu. Każdy utwór tętnił surową energią i emocjonalnym ładunkiem, który jednoczył zbuntowaną młodzież, pragnącą odzyskać przestrzeń do wyrażania siebie poprzez muzykę i taniec. Wśród pulsujących rytmów i agresywnych beatów, które wylewały się z głośników w mrocznych magazynach i na otwartych polach, Voodoo People wyróżnia się niczym rytuał transu. Hipnotyzujące riffy i niepokojąca energia tego utworu tworzą dźwiękowy portal do świata, gdzie muzyka przestaje być tylko rozrywką – staje się bronią, wyzwoleniem i niepokorną modlitwą o wolność. Jednak potęga tego albumu wykracza daleko poza pojedyncze utwory. To dzieło pełne sprzeciwu wobec systemu, który próbował uciszyć młode pokolenie. The Prodigy przekuli bunt w dźwięk, wściekłość w rytm, a desperację w surowe, elektryczne brzmienie, które do dziś rezonuje w sercach tych, którzy nie godzą się na narzucone zasady.

Music for the Jilted Generation to więcej niż album – to świadectwo epoki, która domagała się wolności, a zarazem kamień milowy w historii muzyki elektronicznej. Jego brzmienie, niosące w sobie zarówno chaos, jak i euforię, pozostaje nieśmiertelnym symbolem muzycznego buntu. Dzięki niemu dźwięk przestał być jedynie melodią – stał się bronią w walce o przestrzeń dla niezależnej kultury, której nie da się uciszyć.


The Fat Of The Land

1997

O muzyczną oprawę albumu The Fat of the Land zadbał oczywiście Liam Howlett, wokali użyczyli stali członkowie: Maxim i Flint, a także Kool Keith, Shakin Bada i gościnnie kilku twórców. O oprawę gitarowa, tak istotna w późniejszej twórczości zespołu zadbał Jim Davies. Bez tego krążka nie można mówić o sukcesie absolutnym zespołu. To ich komercyjny szczyt z 1997 roku, najbardziej doceniony również przez krytyków.Jego wydanie poprzedziło kilka najsłynniejszych do dziś singli takich jak: Firestarter, który był pierwszym utworem zespołu z wiodącym wokalem. Dzięki temu, jak i charakterystycznemu, bijącym rekordy, teledyskowi wyniósł tancerza Flinta na frontmana zespołu. Drugim kawałkiem promującym album był Breathe. Single ugruntowały punkowy wygląd Flinta i równie punkowe wokalizy. Kontrowersje wokół zespołu – tekstów piosenek, wyglądu i stylu grupy, a także dźwięków były od tego czasu na porządku dziennym. Poza wymienionymi wcześniej utworami, które znalazły się na początkach list hitów, trzecim najpopularniejszym utworem pochodzącym z albumu był Smack my Bitch Up, ten wywołał kontrowersji najwięcej ze względu na wulgarny tekst, który wiele osób interpretowało niepoprawnie.

Artystom zarzucano wulgarność w tekstach stosowaną wobec kobiet. Krytyczne głosy opowiadały się za okrucieństwem tekstu do Firestartera, który w rzeczywistości był personalnym opisem uczuć towarzyszących na scenie artystom, pewnej ekstazie, sile, radości wyrazu. Podobnie było ze Smack my Bitch Up. Tu wulgarny tytuł pogorszył sprawę jeszcze bardziej. Choć na tym krążku wokale były nowością i nadały nowy obraz grupie, warto pamiętać o świetnych, wyłącznie instrumentalnych utworach stworzonych przez Howletta, które raz po raz podczas trwania krążka nawiązują do siebie muzycznie tworząc albumowa całość. Dźwięki krążą i wracają do nas precyzyjnie wyselekcjonowanymi zagrywkami muzycznymi. Same teksty na albumie były eksperymentem. Wcześniej Howlett planował w ich miejsce sample i sam nie był zbyt przekonany do szalonego pomysłu Flinta o dograniu jego tekstów do utworów. Wokal artysty na zawsze zmienił oblicze zespołu, jednak elektroniczne brzmienia wychodzące spod palców Howletta pozostają po wsze czasy ikonicznym znakiem The Prodigy.


The Day Is My Enemy

2015

2015 rok równał się dwudziestopięcioleciu rozpoczęcia działalności przez zespół The Prodigy. Choć to naprawdę dużo czasu spędzonego na scenie muzycznej, grupa nie miała zamiaru zwalniać tempa ani, tym bardziej, hamować na dobre. Taką okazję należało świętować hucznie. A jeśli ktoś wie, jak to zrobić z przytupem, to zdecydowanie oni. The Prodigy nie mieli zamiaru ściągać stopy z gazu i dowieźli najgłośniejszy, jednocześnie groźny i bezkompromisowy krążek The Day Is My Enemy. Płyta już od początku pokazuje, że będzie to jazda bez trzymanki. Tytułowy, a zarazem pierwszy kawałek buduje buntownicze, a nawet wrogo-agresywne napięcie. The Day Is My Enemy to rewolucyjny hymn, z którym musi zmierzyć się słuchacz. Decydując się na tę niebywale trudną i głośną podróż, trzeba się solidnie uzbroić. Uzbroić? A może lepiej się poddać, oddając się w pazury The Prodigy! Przecież podczas tej drapieżnej drogi można się naprawdę dobrze bawić. Nie stawiajmy oporu industrialno-hardcoreowym postulatom, tańczmy do utworów, z których kipi dzikość! Dajmy się ponieść perkusyjnym talerzom, które przecinają jakoby rozżarzone metalowe ostrza i riffom uderzającym z impetem niczym burzowe grzmoty.

Jednak gdyby muzyczna rewolucja odebrała nam tchu, możemy naładować siły na przystanku Beyond the Deathray. Jego mistyczna oprawa, mimo że dalej gnuśna, buduje apokaliptyczny krajobraz, którego dosadny wydźwięk wyłania się w utworze następującym po nim – Rythm Bomb. Nieco robotycznie, jak gdyby z gry komputerowej, wybrzmiewają szybkie i motywujące do działania sygnały. Czy to koniec świata? Czy to koniec muzyki? Nie! To grupa The Prodigy, zacierająca granice między kontynentami (gatunkami muzycznymi). Równocześnie, skoro to płyta-bunt nie mogło zabraknąć na niej elementów satyrycznych. Takowych można się doszukać w kawałku Ibiza, który groteskowo przedstawia wizerunek plastikowej i komercyjnej Ibizy. 


 Keith Flint – bunt, energia i głos RAVEolucji

 

Keith Flint, urodzony 17 września 1969 roku, był prawdziwą ikoną, której charyzma i niepowtarzalny styl rozświetlały brytyjską scenę muzyki elektronicznej. Jego droga od tancerza do wokalisty była niemal jak ewolucja. Jego ekstrawagancki wygląd, wyróżniający się kultową fryzurą, intensywnymi tatuażami i niebanalnymi strojami, stanowił żywy manifest przeciwko ustalonym normom, przyciągając tłumy na koncerty, gdzie energia i pasja przenikały każdą chwilę. Hity takie jak Firestarter czy Breathe nie tylko zdominowały listy przebojów, ale stały się hymnami epoki rave, rozpalając serca fanów na całym świecie. Te utwory, pełne agresywnego, pulsującego rytmu i rewolucyjnego przesłania, zdefiniowały nową erę muzyki, zapisując się złotymi literami w historii kultury alternatywnej. Keith, dzięki swojej autentyczności i artystycznej ekspresji, uczynił dźwięk nośnikiem rewolucji – manifestem niezależności i sprzeciwu wobec wszelkich form opresji. Jednak życie Flinta nie ograniczało się tylko do muzyki. Jego zamiłowanie do motocykli oraz nieokiełznany duch wolności przejawiały się również w pasjach poza sceną. Był symbolem życia pełnego ryzyka, intensywnych emocji i nieustannego poszukiwania nowych granic, co sprawiało, że jego postać na zawsze wpisała się w annale kultury popularnej. Tragiczna śmierć w 2019 roku przerwała tę płomienną podróż, ale spuścizna, którą pozostawił, nadal inspiruje kolejne pokolenia artystów i fanów muzyki elektronicznej. Jego niepowtarzalny wkład w rozwój sceny rave oraz nieustanny bunt przeciwko konwencjom uczyniły z niego postać niemal mityczną – symbol tego, jak dźwięk i obraz mogą stać się narzędziem wyzwolenia i artystycznej rewolucji.

In Memoriam: Keith Flint (17.09.1969 – 04.03.2019) – rageman.pl

Łucja Krzywoń & Paulina Madej & Katarzyna Golec