The Smiths

The Smiths

Jak wyglądałby indie rock bez The Smiths? Czy w ogóle powstałby britpop? Co by się stało gdyby Johnny Marr nie spotkał Morrisseya w 1982? Na te (i nie tylko) pytania odpowiadamy w tym tygodniu na antenie Akademickiego Radia LUZ przy okazji 30. rocznicy wydania wielkiego albumu The Queen Is Dead, rozbierając magnum opus czwórki z Manchesteru na czynniki pierwsze.

 

 

The Smiths pokazali, że muzyka rockowa nie musi być prosta, a wielu młodym ludziom, że ze swoimi rozterkami nie są sami. The Queen Is Dead był trzecim z kolei albumem The Smiths. Wydana 16 czerwca 1986 roku płyta stała się natychmiastowym klasykiem, a w perspektywie lat okazała się jednym z najlepszych krążków tamtej dekady.

 

Utwór otwierający płytę, zatytułowany tak samo jak album, mógł już zwalić z nóg. Piosenka zaczyna się od fragmentu wyciętego ze standardu “Take Me Back to Dear Old Blighty”, po którego zakończeniu wchodzi perkusista Mike Joyce z szaleńczą gonitwą na tomach. Nagle pojawia się bas Andy’ego Rourke'a i chórki, w których Morrissey brzmi jak duch. Robi się naprawdę psychodelicznie, gdy Johnny Marr dokłada swoje gitary, powstałe podobno w wyniku eksperymentowania z efektami. Potem Moz zaczyna swoje lamentowanie, przeciągając w swoim stylu każdą frazę. Zwrotka przechodzi gładko w quasi-refren, w którym Morrissey znów śpiewa jakby był z zaświatów. W pewnym momencie piosenka przeradza się w psychodeliczny, rockowy jam, któremu przyklasnąłby Jimmy Page. Jednak najbardziej osłupiającym zabiegiem, świadczącym o bezkompromisowości i geniuszu Marra, jest to, że przez całą piosenkę górny rejestr wypełnia pisk – odgłos zjawy.  

 

Rozpędzający się od pierwszej sekundy kolejnego utworu bas Andy’ego Rourke'a budzi pewne wątpliwości czy w naszym odtwarzaczu dalej znajduje się album The Queen Is Dead. Bardzo szybko sprawę wyjaśnia Morrissey, dołączając ze swoim charakterystycznym wokalem, a cała kompozycja nabiera sensu. Utwór "Frankly, Mr. Shankly" swoją formą przypomina list, którego adresatem jest tajemniczy Mister Szankli. Możemy jedynie domyślać się, że w rzeczywistości chodzi o Geoffa Travisa, szefa ówczesnej wytwórni The Smiths – Rough Trade Records. Wokalista czuł się rozgoryczony bardzo niekorzystnymi warunkami kontraktu, który wiązał obie strony. Poradził sobie jednak z tym problemem w charakterystyczny dla siebie sposób – żartując z siebie, wytwórni i całej branży.

 

Duża część trzeciego albumu The Smiths przepełniona jest typowym "morrisseyowskim" niepokojem, niepozbawionym pewnej ckliwości, ale jednocześnie chwytającym za gardło autentycznością niespotykaną u żadnego innego artysty. Nie inaczej jest z trzecim w kolejności mini-dziełem, jakie znalazło się na The Queen Is Dead. Jednak "I Know It's Over" jest utworem szczególnym, nie tylko w skali tego albumu, ale całej twórczości czwórki z Manchesteru. Melancholia w wydaniu Morrisseya i spółki przeważnie zawiera element hiperboli, sprawiający że nawet najbardziej przygnębiające teksty zespołu trudno odczytywać z pełną powagą. Smutek i rezygnacja równoważone są przez potężny ładunek dystansu, trochę na zasadzie "jest tak źle, że pozostaje się już tylko śmiać". W przypadku trzeciego utworu na The Queen Is Dead jest inaczej; Morrisseyowi zupełnie nie jest do śmiechu. Przez niemal sześć minut trwania utworu Moz rysuje obraz rozpadającej się psychiki i ostatecznej rezygnacji, prowadzącej do zakwestionowania sensu istnienia. Ten nihilistyczny przekaz nabiera jeszcze większej mocy dzięki wyjątkowej jak na The Smiths zachowawczości w warstwie muzycznej. Gitara Johnny'ego Marra pojawia się sporadycznie na drugim planie, podkreślając gorzkość wyśpiewywanych przez Morrisseya słów i jednocześnie pozostawiając im odpowiednią przestrzeń.

 

Pomimo wielkich aktywistycznych ambicji frontmana i sporego natężenia treści zaangażowanych politycznie w twórczości The Smiths na przestrzeni lat, utworami które dziś najlepiej się bronią, przynajmniej w warstwie lirycznej, są te powstałe na kanwie emocjonalnych wycieczek Morrisseya wgłąb samego siebie. Takich utworów nie brakuje na legendarnym albumie, początkowo zatytułowanym roboczo Margaret on the Guillotine, i jednym z nich z pewnością jest "Never Had No One Ever". Słuchacz, jeszcze w stanie osłupienia po sześciominutowej deklaracji rozpaczy w postaci "I Know It's Over", pozostaje w matni egzystencjalnych rozważań Moza, który tym razem powraca na znajome ulice Manchesteru, aby dotrzeć do genezy swojej nieskończonej samotności. Zdaniem Johnny'ego Marra, utwór, powstały na fundamencie "I Need Somebody" The Stooges, najlepiej z całego albumu oddaje nastrój sesji nagraniowych do The Queen Is Dead.

 

Dla morrisseyowskiej poezji trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce niż cmentarz. Nie tylko ze względu na silnie obecny w jego tekstach post-dekadentyzm czy mieszającą słodką melancholię z nutką gorzkiego realizmu janglepopową konwencję, ale przede wszystkim ze względu na to, że prawdopodobnie tylko u progu cmentarnych bram lider The Smiths jest w stanie prawdziwie zjednoczyć się duchem i ciałem ze swoimi ulubionymi autorami: kanadyjską poetką Elizabeth Smart czy irlandzkim pisarzem epoki wiktoriańskiej Oscarem Wildem. Z właściwą sobie nonszalancją Morrissey udaje się tam jednak nie w upiornie deszczową noc, a w spokojne słoneczne popołudnie. W "Cemetry Gates" piosenkarz zwraca się w stronę krytyków lamentujących nad typową dla niego manierą pożyczania zasłyszanych wcześniej cytatów i fraz na potrzeby własnej twórczości. "John Keats i William Butler Yeats są po waszej stronie, ale przegrywacie, bo Oscar Wilde stoi po mojej" — zręcznie odbija piłeczkę na tle promiennej folkowej aranżacji.

 

Oprócz żonglerki cytatami, Morrissey uwielbiał eksperymenty ze swoim głosem, a wokal który słyszymy w tle kolejnego utworu, „Bigmouth Strikes Again”, jest na to doskonałym dowodem. Jeżeli przyjrzymy się okładce The Queen Is Dead, zauważymy, że chórki przypisane są niejakiej Ann Coates. Być może Morrissey postanowił stworzyć specjalne alter ego dla swojego zniekształconego przez efekty głosu. Być może po prostu postanowił kolejny raz zaśmiać się w twarz słuchaczowi. Sam tekst utworu, podobnie jak "Frankly, Mr. Shankly", kierowany jest do branży muzycznej. W pierwszym wersie Moz porusza ponownie kwestię niekorzystnego dla zespołu kontraktu z wytwórnią (jest to dowód na to, że nie warto z nim wchodzić w zatargi, bo będzie pisał o tym utwory dopóki będzie miał taką możliwość). W dalszej części utworu porównuje się do Joanny d’Arc, ubolewając przy tym, że inni krytykują go za to co mówi publicznie o ludziach. Humorystycznie nazywa samego siebie Wielką Gębą. Ciekawostką jest, że Morrissey postanowił iść z duchem czasu i w wersji koncertowej zastąpił „topiącego się walkmana” na „topiącego się iPoda”.

 

"The Boy with the Thorn in His Side", pierwszy singiel promujący The Queen Is Dead niemal na rok przed wydaniem płyty, to prawdopodobnie jeden z najpotężniejszych manifestów w dorobku Morrisseya i The Smiths, choć trudno osądzić to jednoznacznie w bezliku morrisseyowskiego symbolizmu. Opowieść o chłopcu z cierniem w boku to odniesienie do antycznej historii Androklesa i lwa opowiedzianej po raz pierwszy przez Geliusza w Starożytnym Rzymie. W oryginalnej opowieści Androkles, niewolnik-uciekinier, zostaje schwytany i w ramach kary rzucony lwom na pożarcie. Traf chce jednak inaczej — lew, którego mężczyzna spotyka na arenie, został przed laty wyswobodzony przez niego z cierniowej pułapki — poznaje go i zaczyna się łasić. W nagrodę cesarz daruje mu życie. Kompozycję Morrisseya także wypełnia nadzieja. Utwór oficjalnie skierowany do wszystkich tych, którzy nie wierzyli, że uda mu się zrobić karierę muzyka, podejmuje jednak o wiele szersze zagadnienie — inności i braku akceptacji — tak silnie obecne w społeczno-politycznym krajobrazie współczesnego świata. To w pierwszej kolejności osobiste i poruszające świadectwo człowieka odrzuconego.

 

Morrissey to nie tylko panseksualny wrażliwiec o kociej duszy, który w swoim życiu napisał kilkaset wybitnych tekstów. To też – a może przede wszystkim – bohater klasy pracującej, bystry obserwator życia pracujących mas Manchesteru, a zarazem celny krytyk dojrzałego thatcheryzmu. W trakcie „Vicar in a Tutu”, ósmego utworu na The Queen Is Dead, dostaje się establishmentowi przede wszystkim kościelnemu. The Smiths piętnują wikariusza udzielającego rozgrzeszenia w zamian za kilka drobnych rzuconych na tacę. Zabawny tekst o zabawnej posłudze okraszono równie zabawną muzyką (szkoda tylko, że to chyba najsłabszy kawałek na płycie).

 

O kolejnym w kolejności kawałku na albumie, “There Is a Light That Never Goes Out”, być może powiedziano już wszystko. Każdy zachwyca się tekstem, wielu mówi o wykwintności kompozycji Johnny’ego Marra, setki podkreślają dualizm emocjonalny — mamy smutek, ale i wielką nadzieję. Lecz jest kilka aspektów, które umykają recenzentom. Otóż to, co tutaj gra Andy Rourke, należy do najlepszych linii basu w historii. Wydawałoby się że biegnie pod prąd, a pięknie skleja cały aranż. Czasem wdaje się w dialog z Morrisseyem i jednocześnie opowiada swoją historię, a do tego "skacze" z wielką swobodą po całej skali. Kolejną rzeczą jest geniusz aranżacyjny Marra, który najbardziej się uwidacznia, gdy ni stąd, ni zowąd pojawia się wzruszający motyw grany na flecie prostym — można zadać pytanie: jak on to w ogóle wymyślił? Do tego smyczki, pojawiające się w drugim refrenie, które wbrew temu, co jest napisane w książeczce dołączonej do płyty, wcale nie są nagrane przez The Hated Salford Ensemble, a są syntezowane. A czy w ogóle ktoś zauważył, że na początku drugiej zwrotki Mozowi łamie się głos? Emocjonalnie – rozrywające.

 

Zamykający legendarny album utwór o dużych dziewczynach (a także ich matkach) "Some Girls Are Bigger Than Others" kryje w sobie najbardziej skomplikowaną zagadkę na całej płycie. Samo rozwiązanie jest banalne, ale nie będziemy nikomu psuć zabawy z dochodzeniem do prawdy. Mimo to zagwozdka z tym enigmatycznym tytułem – który, nawiasem mówiąc, wcale nie chce być enigmatyczny – tkwi chyba w recepcji The Smiths jako grupy śpiewającej głównie dla delikatnych, zniewieściałych chłopców. Nadwrażliwość owych nie sprawia jednak, że są oni odporni na tak prozaiczne sprawy, o jakich śpiewa tu Moz. Przeciwnie – te, powiedzmy szczerze, prostactwa są jeszcze trudniejsze do zniesienia. Całość płynąca na bardziej niż zwykle eterycznym riffie zostawia słuchacza w gąszczu wielu nieoczywistości. Warto przy tym dodać, że to ostatni utwór zagrany na żywo przez oryginalny skład grupy. Znamienne.

 

 

Przygotowali: Krzysztof Ciach, Bartosz Dziedzic, Piotr Myszyński, Sebastian Rogalski, Konrad Zalewski