Nick Cave & The Bad Seeds oraz płyta Wild God to coś, na co chyba wszyscy czekaliśmy. A jeśli nie wszyscy, to przynajmniej my, jako Radio LUZ, odliczaliśmy dni do premiery krążka. Wszak od marca, wraz z wypuszczeniem singla Wild God, zastanawialiśmy się, co tym razem przygotował Nick Cave. Zapowiadało się niewinnie (ale tylko przez początkowe dziesięć sekund tytułowego utworu), stawiając tym samym wysokie oczekiwania, a także i lekki, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, niedosyt. Właściwie to niedosyt połączony z ekscytacją. Oczekiwanie na finał, a więc na konkretną datę – 30.08.2024, dzień wydania całości Wild God. Wprawdzie Nick Cave & The Bad Seeds co jakiś czas uchylali rąbka tajemnicy, udostępniając Frogs i Long Dark Night, to wciąż trudno było pojąć, czego będziemy mogli się spodziewać.
Teraz, po premierze, z czystym sumieniem należy przyznać, że Nick Cave wciąż jest w formie. I to jakiej! Wild God obfituje we wspaniałe rockowe brzmienia, będące najwyższym wyrazem uczuć, czego absolutnym zwieńczeniem są wybitne teksty, które są niczym poezja. Czego dowodzi utwór Final Rescue Attempt.
Pianino połączone z czułym, niemalże bez skazy głosem, a w dodatku ten tekst-wiersz to po prostu klasyczny Nick Cave. Bajka! Nie da się nad tym nie rozpływać. Choć można się poczuć lekko zaatakowanym, bo Final Rescue Attempt, jak i cały Wild God, to sztuka rozczulająca serce i duszę. Działa na wszystkie zmysły, dosłownie zaczynając od środka.
Modyfikując lekko tekst Final Rescue Attempt, należy stwierdzić tylko jedno – Wild God to dzieło, które zostało wydane w samą porę.
W momencie, w którym świat zaczyna się walić (w końcu lato niestety dobiega kresu…), miłość i tak pozostaje na swoim miejscu. Na swoim miejscu? A więc gdzie? To proste – miłość jest wszędzie. A przynajmniej w ten sposób traktuje Love Is Everywhere, piosenka czarującego duetu Magdalena Bay. Utwór pochodzi z ich najnowszego wydania – Imaginal Disc, czyli uroczego, jednakże i momentami zadziornego, synth-popowego krążka. Album ten to swego rodzaju liryczna, z uwagi na moc emocji, podróż w naprawdę tanecznej odsłonie.
Trzeba przyznać, że funkowe disco brzmi całkiem znajomo. I nie, nie chodzi mi tu o mickiewiczowskie “Miej serce i patrzaj w serce”, choć to również trafne spostrzeżenie. Co jednak bardziej niż w oczy, rzuca się w uszy, to melodia, której dźwięki są dziwnie podobne do tych proponowanych przez Lil Yachty’ego. Mowa tu o piosence running out of time – jej beat jest niemalże bliźniaczy z Love Is Everywhere. Otóż i Mica Tannenbaum, i Matthew Lewin mieli swój udział przy tworzeniu kawałka running out of time, stąd brak wątpliwości, że oba utwory mają ze sobą wiele wspólnego.
Początek września. Nieuchronnie zbliża się czas jesiennej melancholii, coraz krótszych i zimniejszych dni. Nie wspominając już o powrocie zarówno do uczniowskiej, jak i niedługo też studenckiej rzeczywistości. Z jakiegoś powodu jednak optymizm ciągle wisi w powietrzu. Być może to przez ciągle jeszcze tropikalną aurę, a może coś jeszcze innego skłania mnie by rzec: będzie dobrze. Tak jak w tym tygodniu sugeruje Guest Julka na antenie Radia LUZ.
Koniec lata przyniósł bowiem kolejny owoc współpracy wrocławskiej artystki z miejscowym producentem TVB. Po kapitalnym Tonicu tym razem zanurzamy się w wakacyjne miłosne rozterki, zapakowane w niezwykle chwytliwą houseo’ową oprawę. Do tego trzeci w element w postaci gościnki Krzaqua i cała wrześniowa nostalgia idzie w zapomnienie. Do tego zapowiedziana na najbliższe miesiące miesiące EPka wrocławskiego duetu o tytule Bar mówi nam jeszcze jedno. Jest dobrze. I będzie dobrze.
Impuls. Dalej. Prawo. Lewo. Mniej więcej takie (w luźnym tłumaczeniu) sentencje wymawia Tove Lo w swoim rodzimym, szwedzkim języku. Ów statement możemy usłyszeć w nowym mocograju, klubowym bangerze Screen Cleaner. Stoi za nim nikt inny, jak George Daniel – perkusista i główny producent The 1975, którego debiutancki solowy utwór wytycza nowy kierunek artystycznej drogi. Stanowczo odcina się od romantycznego brzmienia macierzystej formacji: jest brudniej, ciężej i co najważniejsze – piekielnie gorąco.
Wydanie stanowi kulminację najnowszych poczynań artysty. Przez ostatnie miesiące George nie próżnował. Dotrzymywał kroku swojej narzeczonej i naszej królowej mocograjów Charli xcx w jej dzikich rozróbach pod hasłem PARTYGIRL. Dorzucał także produkcyjne trzy grosze do wielu krążków, w tym m.in. legendarnego już Brat. Jeśli to jednak nie wystarcza, to uwaga – założył własny label. No, prawie własny.
Dh2, którego George Daniel został głową, to w rzeczywistości stricte taneczno-elektroniczny odłam Dirty Hit, niezależnej wytwórni i domu dla takich nazwisk jak Been Stellar, Lava La Rue czy ww. The 1975. Pod jego skrzydła zdążyła już trafić m.in. Kelly Lee Owens, której nowa era oficjalnie zapoczątkowała katalog dh2. Owocny ciąg wydarzeń, prawda? Screen Cleaner wydaje się zatem być idealnym punktem zwrotnym tej obfitej w niespodzianki ścieżki. Zastanawia jednak pytanie, co dalej?
Odkąd w samym środku pandemii ukazał się Notes On A Conditional Form, czwarty album The 1975, wiele znaków na niebie wskazywało, że ów debiut to tylko kwestia czasu. Utwory takie jak Having No Head, Yeah I Know czy Shiny Collarbone ukazały emocjonalne podejście artysty do groovy, elektronicznych połączeń dających poczucie wewnętrznego spokoju i równowagi. Zupełnie niczym medytacja. Jak się okazuje, była to zaledwie cisza przed burzą, która miała dopiero nadejść. Czy mamy do czynienia z jednym bądź kilkoma osobnymi utworami? Może całą płytą? Jedno jest pewne: nie możemy się doczekać. A teraz wracamy na parkiet.
Egzotyczne eksperymenty prosto z Waszyngtonu. Najnowszy singiel amerykańskiego producenta Alexandra Younga tworzącego pod pseudonimem Villager ma wyłącznie jedno zadanie – i jest nim rozgrzać słuchaczy Akademickiego Radia LUZ do czerwoności!
Poza paroma flirtami z brzmieniami zahaczającymi o garage czy dubstep, większość wcześniejszych projektów Villager’a celebrowała subtelność pierwszych wydawnictw Four Tet’a. Utwór Sósia można określić swego rodzaju próbą badawczą, w której to Young sprawdza się na nieznanych dla siebie sonicznych wodach. Efektem tego ambitnego testu staje się dzika fuzja baile funku oraz garage’u, w której nie brakuje agresji oraz zabawy dynamiką. Tłusty bas, który prowadzi całą kompozycję atakuje słuchacza przez cały czas nie dając nawet chwili wytchnienia. Intensywność całości dopełnia żywiołowa sekcja rytmiczna, która stanowczo podkreśla abstrakcję niskich tonów.
Zdobywając uznanie producentów klasy Flying Lotusa czy Bonobo, producencka kariera AlexaYounga powoli zaczyna nabierać rozpędu. Wszechstronność, jaką Villager aktualnie reprezentuje z pewnością stawia go w pozycji jednej z najbardziej intrygujących postaci na aktualnej scenie amerykańskiej elektroniki.
Miniony tydzień fani Xiu Xiu na pewno mogą zaliczyć do udanych, bowiem ich ulubieńcy, jeszcze przed premierą płyty, wydali podwójny singiel – Arp Omni i Veneficium. Również Radio LUZ nie mogło przejść obok tego obojętnie! Dlatego też kawałek Veneficium zostaje wyróżniony i melduje się na liście mocograjów!
Veneficium to piosenka, która jak najbardziej ma w sobie coś z muzycznej psychodelii. Wpływa na to sama kompozycja utworu, łącząca brzmienie ciężkich gitar z organowymi wstawkami i elektronicznymi elementami. Całość wieńczy błagalny głos Jamiego, dodając tym samym, ogólnie obecnej w piosence, dramaturgii.
Jednak, by rzeczywiście mieć komplet składników, należy także wspomnieć o solidnej dawce absurdu. Wszak teledysk do Veneficium został nagrany tosterem… Bynajmniej nie chodzi tu o jakość nagrania! I trzeba to zdanie potraktować poważnie (o ile da się tak w ogóle myśleć o absurdzie). W każdym razie toster, jak i sam tost, odgrywają znaczącą rolę na klatkach filmowych. Xiu Xiu natomiast na tym nie poprzestają i rzucają kolejnym mocnym zagraniem – otóż tost-kamera służy protagoniście teledysku do produkcji własnych wideo… wideo o pociągach. Reszta bohaterów także nadaje nowe właściwości kawałkom chleba, co chyba już zupełnie pokazuje, jak reżyser bawi się z odbiorcami. Ta pułapka pozostawiona dla nas, słuchaczy, to tak naprawdę wskazówka do przemyślenia tego, jak trywialna potrafi być nasza codzienność.
Niezwykły kontrast oraz pięknie zarysowany absurdyzm to przepis na udany kawałek, czego dowiedli Xiu Xiu. Prowadząc nas na peron, abyśmy i my mogli wsiąść do pociągu, a następnie wyskoczyć przez toster, wprawiają nas w stan oniemienia, za który wszyscy tak bardzo uwielbiamy ten zespół.
Jeff Buckley był amerykańskim wokalistą, autorem tekstów i multiinstrumentalistą, którego niezaprzeczalny talent i emocjonalna głębia uczyniły go postacią wyjątkową w świecie muzyki lat 90. Jego twórczość to połączenie rocka alternatywnego, folku i bluesa, pełne bogatych brzmień i przekonującej wrażliwości. Buckley słynął z przejmującego, płaczliwego wokalu, oryginalnej interpretacji i finezyjności przekazu. Pozostawił po sobie muzyczny testament, który wciąż zachwyca nowe pokolenia słuchaczy. W tym roku świętujemy jego 30-lecie.
Jeff Buckley artystą tygodnia Radia LUZ na 91,6 FM.
Nieśmiertelna spuścizna niespełnionego geniuszu
Trzy dekady temu światło dzienne ujrzał album, który na zawsze zmienił oblicze muzyki, a było toGraceJeffa Buckleya. Wydany w 1994 roku, debiut ten szybko stał się kamieniem milowym w historii rocka alternatywnego nadającego mu nowy kształt, a Buckley, choć za życia zdążył wydać tylko tę jedną płytę, pozostawił po sobie niezaprzeczalny ślad estetyczny i emocjonalny w muzyce lat 90. Jego ciepły głos, połączony z boleśnie pięknymi tekstami, wciąż odnajduje swoich wiernych słuchaczy, a Grace pozostało symbolem artystycznej autentyczności i emocjonalnej głębi, wciąż poszukującej w muzyce pierwiastka wieczności w subtelności.
Nieśmiertelne Hallelujah
Jednym z najbardziej znanych utworów na Grace jest Hallelujah, oryginalnie skomponowane przez Leonarda Cohena. Jeff Buckley nadał tej piosence nowy wymiar, wprowadzając do niej bolesną sensualność i autentyczność, która uczyniła jego wersję jedną z najbardziej emocjonalnych interpretacji w historii muzyki. Dzięki BuckleyowiHallelujah stało się czymś więcej niż tylko balladą – to hymn dla zagubionych dusz, wyrażający tragizm i cierpienie w sposób, który porusza do głębi. Trudno jest zmienić tak dominujący w pop-kulturze klasyk na własną modłę, aby zachować przy tym sens alegoryczny piosenki. Jemu zdecydowanie się udało.
Łaska, która trwa
Tytułowy utwór z debiutanckiego albumu Buckleya, Grace, to nie tylko pierwszy singiel promujący płytę, ale także esencja przesłania, które artysta starał się przekazać w swojej twórczości. Miłość, przedstawiona jako siła dająca „łaskę”, jest tu ukazana jako coś, co powstrzymuje przed upadkiem i otwiera na głębsze zrozumienie życia i dotarcie do jego akceptacji. Sam Buckley mawiał, że łaska jest tym, co naprawdę się liczy – zarówno w życiu, jak i w ludziach, i to właśnie ten motyw przewija się przez cały album, nadając mu unikalny nastrój, który wprawia go w ruch przy każdym odsłuchu.
Grace: Legacy Edition – sentymentalne powroty i nowe odkrycia
W 2004 roku, w dziesiątą rocznicę wydania Grace, ukazała się specjalna edycja albumu – Grace: Legacy Edition. W tym roku, obchodzimy jej 30-lecie. To dwupłytowe wydawnictwo nie tylko odświeżyło oryginalne nagrania, ale również zaoferowało fanom wyjątkowy wgląd w kulisy powstawania tej płyty. Na pierwszym krążku znajdują się zremasterowane utwory z Grace, a drugi dysk zawiera alternatywne wersje, dema oraz covery piosenek folkowych, bluesowych i R&B, które Buckley nagrał w 1993 roku. Wśród dodatkowych utworów znajdziemy m.in. demo Forget Her oraz cover Kanga Roo zespołu Big Star, które nigdy wcześniej nie były publikowane.
Wydanie Grace: Legacy Edition to nie tylko hołd dla jednej z najważniejszych płyt lat 90., ale również dowód na to, jak trwała jest spuścizna Jeffa Buckleya. Dzięki tej edycji nowe pokolenia słuchaczy może odkryć jego talent, a starzy fani mogą zgłębić niepublikowane wcześniej materiały, które odsłaniają jeszcze więcej z artystycznego świata Buckleya.
So real
Buckley miał niezwykłą zdolność do tworzenia muzyki, która była tak osobista, że słuchacz czuł, jakby miał możliwość dotarcia swoim głosem w najgłębsze zakamarki ludzkiego ducha. Jego utwory, takie jak So Real czy Lover, You Should’ve Come Over, eksplorują złożoność emocji związanych z miłością, lękiem i samotnością. Teksty pełne surrealistycznych obrazów i intensywnych uczuć są dowodem jego zdolności do przekazywania najgłębszych emocji w sposób niezwykle autentyczny i poruszający. Głos Jeffa Buckleya to niezwykłe narzędzie ekspresji, które trudno porównać z czymkolwiek innym. Charakteryzował się niespotykaną elastycznością i zdolnością do wyrażania całego spektrum emocji – od szeptu pełnego czułości po potężne, niemal operowe frazy. Jego wokal miał w sobie coś hipnotyzującego, łącząc delikatność oddechu z surową intensywnością krzyku. Buckley z łatwością przechodził między różnymi rejestrami, dzięki czemu jego śpiew zawsze był pełen głębi i autentyczności poruszający słuchaczy. To właśnie głos Buckleya sprawiał, że jego muzyka stawała się tak intymna, jakby każdy dźwięk i każda fraza były odbiciem jego najskrytszych emocji.
Sketches for My Sweetheart the Drunk – niedokończony testament artysty
W 1996 roku Buckley rozpoczął pracę nad swoim drugim albumem, który miał być zupełnie inny, bardziej eksperymentalny. Niestety, jego nagła śmierć w 1997 roku przerwała ten proces. Pośmiertnie wydany album Sketches for My Sweetheart the Drunk ukazuje pełnię możliwości wokalnych Buckleya – od aksamitnych, niemal soulowych brzmień w Everybody Here Wants You, po surowe i ekspresyjne momenty w The Sky Is a Landfill. Słuchając tej płyty, można poczuć pewną surowość i autentyczność, które wynikają z faktu, że wiele utworów nie doczekało się finalnych wersji. To sprawia, że głos Buckleya na tym albumie jest jeszcze bardziej poruszający, pełen niedopowiedzianych słów i przerwanych myśli.
Album Grace, stał się ponadczasowym arcydziełem, które inspiruje kolejne pokolenia artystów i słuchaczy. Grace: Legacy Edition to nie tylko przypomnienie o niezwykłym potencjale Buckleya, ale także dowód na to, że jego muzyka żyje dalej, mimo że jego życie zostało przerwane zbyt wcześnie. To album, który wciąż porusza serca i umysły, oferując podróż przez emocje, które są tak samo aktualne dziś, jak były 30 lat temu.
W Lover, You Should’ve Come Over Buckley śpiewa o niespełnionej miłości, żalu za przegapioną okazją, oraz bólu wynikającym z niepokojącej samotności. Słowa It’s never over, my kingdom for a kiss upon her shoulder wyrażają gorzkie pragnienie czegoś, co już minęło, a jednocześnie wskazują na pełne poczucie odpowiedzalności za uczucie, które się traci. Jest to utwór pełen żalu za tym, co mogło się wydarzyć, ale z różnych powodów nie doszło do skutku.
W kontekście życia Buckleya, te słowa zyskują dodatkowy wymiar. Muzyk, znany ze swojej intensywnej i emocjonalnej natury, miał skomplikowane relacje miłosne, co znajduje odzwierciedlenie w jego muzyce. Piosenka mogła być dla niego swego rodzaju katharsis – wyrażeniem tego, co czuł w związku z własnym życiem uczuciowym.
Jeff Buckley zmarł tragicznie w wieku zaledwie 30 lat, topiąc się w rzece Missisipi w 1997 roku. Jego śmierć miała charakter przypadkowy, a zarazem tragiczny – był w trakcie nagrywania drugiego albumu, który nigdy nie został ukończony w formie, jaką zaplanował. Śmierć Buckleya przerwała jego karierę i sprawiła, że to, co mógł jeszcze osiągnąć, pozostanie na zawsze w sferze domysłów. W tym kontekście utwór Lover, You Should’ve Come Over może być postrzegany jako lament nie tylko za utraconą miłością, ale także za niewykorzystanymi możliwościami i przerwaną obiecującą karierą.
Denzel Curry to artysta o dwóch twarzach. Pierwsza z nich uwidacznia się w formie lirycznych perełek, będących eksploracją ciemnych zakamarków duszy rapera . Mierzenie się z własnymi demonami i próba znalezienia nowej, lepszej drogi życiowej stanowiło znaczną część fantastycznego albumu Melt My Eyez, See Your Future z 2022 roku. Druga odsłona Denzela to zaś piekielnie zdolny technicznie muzyczny potwór, który pierwszy raz ukazał się szerokiej publice na viralowymUltimate. Nie zawaha się on ani chwili, by sięgnąć po koronę króla rapowej gry. Co właśnie uczynił.
G’Z UP jest częścią najnowszego wydawnictwa muzyka z Miami. Nie bez kozery wymieniam tutaj miejsce pochodzenia Curry’ego. Magic City to jedna z kolebek stylu zwanego dirty south. Była ona kluczowa dla dalszego rozwoju tego bezwstydnego nurtu hip-hopu rodem z Południa. Po latach, za sprawą trapowej rewolucji to ten region właśnie dyktuje warunki i trendy, które zawładnęły również szerokorozumianą muzyką pop. O takim rozwodnieniu na King Of The Mischievious South Vol.2 nie ma jednak mowy. Album ten to bowiem niecałe 40 minut rasowej, trapowej imprezy. Fantastycznie wyprodukowanej, znakomicie zarapowanej. Wraz z plejadą mniej i bardziej znanych twarzy, które znakomicie wpasowują się w klimat wydawnictwa Curry udowadnia, że również w tak prostolinijnej odsłonie jest jedną z najjaśniejszych twarzy na współczesnej scenie. A może i nawet Królem Południa.
Bando Stone & The New World to album, który jak zawsze w przypadku produkcji Donalda Glovera jest wybitnie interesujący pod wieloma aspektami.
Przede wszystkim jest to dzieło, które nie tylko kończy etap twórczości Donalda pod pseudonimem Childish Gambino, ale również nakłada dość niespotykaną, bo bardzo nieoczywistą klamrę na całokształt jego twórczości. Odwołuje się w szczególności do najbardziej dzikiego i chaotycznego etapu swojej twórczości, czyli samych początków. MC DJ jak raczył się wtedy nazywać, był zarówno przestrzenią jak i etapem rozwoju, który jest ciekawy nie tylko z perspektywy tego, jaką osobą jest Donald Glover, ale również, w jaki sposób pozostając w zgodzie z sobą czerpał laicką radość ze swojej twórczości nawet gdy znajdował się na jej pozornym szczycie. Efekty możemy usłyszeć w jego finałowym dziele, w które zgodnie ze swoją filozofią z beztroską radością, jednak w pełni świadomie w zdumiewająco agresywny sposób łączy brzmienia i gatunki, które wypowiedziane w jednym zdaniu wydałyby się czymś nie do pomyślenia.
Różnorodność Bando Stone & The New World jest w swojej wyjątkowości tym bardziej interesujący, że podtrzymywać będzie ciężar problematyki, którą Donald Glover zamierza nam przybliżyć w Filmie, który współdzieli tytuł jego najnowszego albumu. Fragmenty filmu możemy usłyszeć na intrach i outrach niektórych utworów. Te wyciągnięte z kontekstu kawałki rozmów mają bardzo niepokojący i nieprzyjemnie znajomy klimat. Uczucie to potęgują niesamowicie emocjonalne i pełne skrajnych emocji i brzmień utwory będące ścieżką dźwiękową całego projektu. Tematyka zarówno utworów jak i krótkich dialogów z filmu, zapowiada, że film, co w przypadku Donalda Glovera nie jest żadnym zaskoczeniem, będzie traktował między innymi o trudach odpowiedzialności bycia potrzebnym i urzeczywistniał codzienne frustracje związane z byciem mimowolną częścią społeczeństwa.
Koniec postaci Childisha Gambino Donald Glover zapowiadał od dawna. Narzekał na to, że branża muzyczna jest nudna i brakuje mu zabawy. Życie Childisha przedłużała jednak niestłumiona pasja do muzyki Donalda. Nie zakładałbym więc, że Bando Stone & The New World to koniec kariery muzycznej Donalda Glovera, a jedynie kolejny etap rozwoju, dla którego należało uśmiercić stare „Ja”.
Do premiery Romance zostało już naprawdę niewiele czasu, jednak mimo to Fontaines D.C. rozpieszczają swoich fanów, wydając Here’s The Thing – trzeci singiel promujący nadchodzącą płytę.
Najnowszy utwór przyprawia o dreszcze. I, bynajmniej, nie chodzi tu wyłącznie o stronę muzyczną! Teledysk idealnie współgra z piosenką, zważywszy na to, że klatki doskonale oddają klimat niepokojących i powodujących gęsią skórkę produkcji filmowych. Dodatkowo na tę napiętą atmosferę wpływają ciężkie brzmienia gitar, które brzmią zupełnie tak, jakby pochodziły z grunge’owego albumu. Żeby tego było mało, to całość dopełniają elektroniczne elementy i sprawiają one tym samym, że Here’s The Thing staje się kosmiczną (w dobrym tego słowa znaczeniu) kompozycją.
Sam wokalista Fontaines D.C. o utworze mówił tak:
To niespokojna melodia, która w wwierca się , balansując między bólem a odrętwieniem
Po wybuchowym Starburster i potulnym Favourite zespół wychodzi z naprawdę wykręconą piosenką – Here’s The Thing. To zadziwiające, jak bardzo różnią się od siebie te kawałki, ale i jednocześnie, jak dobrze do siebie pasują. To tylko podwyższa oczekiwania wobec tego, jaki będzie Romance. Jednakże po tym, co zostało zaprezentowane, chyba nie trzeba się martwić o jakość krążka – Fontaines D.C. zawsze pokazują poziom i tak pewnie stanie się też w najbliższej przyszłości.
Nasze serwisy używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili.