Co za groove. Co za energia, a przy tym spora doza elegancji. Trzej muszkieterowie – Criolo, Dino d’Santiago oraz Amaro Freitas – przypływają do nas na falach 91.6 FM. Przypływają z nadzieją, bo właśnie to w wolnym tłumaczeniu oznacza tytuł ich wspólnego utworu. Esperança to zaskoczenie od pierwszych szarpnięć, aż do ostatnich okrzyków. Criolo nie ma tutaj sobie równych. Każdy instrument błyszczy swoim blaskiem, nie wchodząc jednocześnie innym w drogę. Szczególnie istotną rolę odgrywają klawiszowe aranże Amaro Freitasa, nadające kompozycji niemal mistycznego charakteru. Czy utwór stanowi zapowiedź czegoś większego? Odpowiedź pozostaje nieujawniona. Wierzymy jednak, że współpraca trójki bohaterów naszego mocograja nie zakończy się jedynie samą nadzieją na więcej. Podobno ta umiera ostatnia.
To oficjalne! Letni sezon można uznać za rozpoczęty wraz z powrotem Vinca Staples’a.
Ponad dwa lata po Ramona Park Broke My Heart, amerykański raper wraca na muzyczną scenę, jednocześnie dostarczając niezwykle jakościowy materiał. Premierę albumu Dark Times sam artysta ogłosił na swoim Instagramie zaledwie tydzień przed jego oficjalnym wypuszczeniem. Projekt jest również definitywnym pożegnaniem Stapelsa z wytwónią Def Jam, nakładem której ukazały się trzy pierwsze albumy rapera (Summertime 06’, Big Fish Theory oraz FM!).Natych właśnie wydawnictwachartysta pokazał, że nie boi się eksperymentować, jednocześnie utrzymując swoją jakże ważną autentyczność.
Black and Blue wita słuchacza przeszywającymi bębnami, które złudnie nakierowują na bardziej boom-bapowe klimaty. Po kilku sekundach jednak utwór obiera zupełnie inny kierunek. Zsamplowany fragment Weak For Your Love zespołuTheeSacredSouls, a dokładniej anielski wokal Josh’aLane’aokreślają całą kompozycję, w której króluje melodyczność. FlowStaples’a perfekcyjnie wpasowuje się w przestrzeń piosenki, która rozkochuje swoim minimalizmem i prostotą.
Może i Dark Times nie zdumiewa koncepcją czy brzmieniem, lecz w zaskakująco urokliwym stylu zgłębia fuzję Hip Hop-u oraz R&B, którą zapoczątkował wydany 2021 Vince Staples. Wraz z kolejnymi wydaniami, 30-letni raper z LongBeach utrwala swój status jako jedna z najbardziej intrygujących twarzy muzyki współczesnej.
W ostatnich dniach wiosenna pogoda dopisuje co najwyżej tylko w połowie. Burzowe chmury w mgnieniu oka przyćmiewają promienie słoneczne, gdziekolwiek te się nie pojawią. Czego słuchać w takich warunkach? Nie do końca lampa, nie do końca wyglądanie przez ociekającą kroplami deszczu szybę – może by tak coś pomiędzy? Wskazówek szukamy na świeżo wydanym albumie Crumb, AMAMA i nieco dłużej zostajemy z utworem The Bug. Zupełnie niczym tytułowy robak, nie jesteśmy w stanie (nawet nie próbujemy) pozbyć się go z uszu.
Nasz mocograj opowiada o dziwnym przeświadczeniu, jakoby zaraz miało się stać coś złego, choć finalnie nie ma miejsca. Mimo to niewypowiedziany strach nadal pozostaje. Czy to zdarzenie? Osoba? Uczucie? Może nawet wspomniana burza, która już zaraz, za chwile będzie mieć miejsce. Niespodziewanie jednak wychodzi słońce, a pioruny nadal gromadzą się wewnątrz nas, nie pozwalając zmrużyć oka w nocy. Sami nadajemy kształt tytułowemu bohaterowi.
Każda kolejna współpraca brytyjskiego artysty Fred again.. coraz bardziej przekonuje mnie do stwierdzenia, że nie ma osoby, z którą nie uda mu się dogadać. Jednak przy współpracy z CHIKĄ (której zawdzięczamy sampel i główny motyw) i Andersonem .Paakiem ciężko mówić o zwykłym dogadaniu się. Artyści w places to be niczym perpetuum mobile zarażają się nawzajem energią, tworząc idealną zapowiedź kolejnego albumu Freda, jak i nadchodzącego słonecznego lata.
It just makes you wanna get up and bust a motherfuckin’ move
places to be po brzegi wypełnione jest kreatywną chemią i świetnym nastrojem muzycznych współpracowników. Anderson, od dawna znany z talentu na perkusji, oprócz rytmu nagrywanego na żywo, popisuje się skocznymi rapowymi wersami (jego flow przypomina mi trochę RNP z Cordae) prezentowanymi z charakterystyczną słoneczną lekkością. Fred natomiast, z nowo odkrytym źródłem inspiracji od czasu przeprowadzki, dodaje trackowi wyjątkowej świeżości produkcyjnej, łącząc nietypowe nagraniowe feedback loop’y i szybkie techniki klawiszowe z house’owym bouncem, z którego jest już dobrze znany na naszej antenie. Co daje to połączenie? Idealny hymn lata, do którego jeszcze nie raz będziemy się bawić na imprezach! Kto wie, może też którejś z naszych…
Najnowszy utwór Fred again.. na pewno ma jedno place to be — na naszych słuchawkach i antenie Radia LUZ jako mocograj!
Po świetnie przyjętym Slow Burn, czyli EP-ce będącej wynikiem owocnej współpracy BADBADNOTGOOD oraz amerykańskiej wokalistki Baby Rose, artyści nie zatrzymują się i prezentują drugi krótkogrający projekt pod tytułem Mid Spiral: Chaos. Utwór Eyes on Me jest wstępem do tego trwającego 24 minuty oraz 5 sekund jammowego majstersztyku.
Charakterystycznie ciepło wybrzmiewający bas autorstwa Chestera Hansena wraz z perkusją Alexandra Sowinskiego, prowadzą słuchacza przez słoneczną kompozycję, w której nie brakuje zarówno zróżnicowania, jak i jedności. Perkusjonalia pokroju bongosów oraz różnej maści shakerów grają tutaj bardzo istotną rolę, co można było usłyszeć już na zeszłorocznym New Heart Design, czyli odświeżonej aranżacji utworów zespołu Turnstile.
Mając okazję posłuchać Eyes on Me na żywo w warszawskich Łazienkach mogę śmiało stwierdzić, że wraz z upływającym czasem, amerykańsko-kanadyjski kwartet nie tylko dorośleje, ale również określa brzmienie współczesnego jazzu.
Najnowszy album francuskiego duo Justice to piękny przykład wydawnictwa stworzonego w jednym konkretnym celu – by dać słuchaczowi przyjemność. Hyperdrama w przepiękny sposób łączy więc ze sobą dźwięki przywodzące na myśl ich legendarny już debiut Cross z wpływami gości, dotychczas raczej nieobecnymi na ich projektach. A to wszystko okraszone od czasu do czasu melodiami przywołującymi do życia najpiękniejsze momenty DiscoveryDaft Punk. Mimo zachęcających poszczególnych elementów brzmi to jednak jak gotowy przepis na bałagan.
Zamiast tego od pierwszych dźwięków Neverender ciężko znaleźć jakikolwiek powód, by przedwcześnie zakończyć ową (głównie) synthwave’ową podróż. Niezależnie bowiem, czy mamy do czynienia z cięższymi brzmieniami centralnej części Generator, rozmarzonym Moonlight Rendez-vous, czy bezlitośnie chwytliwym refrenem jednego z tegotygodniowych mocograjów czuć tu niezmienną radość Francuzów z tworzonej przez nich muzyki. Co więcej, z łatwością są oni w stanie przekazać tę lekkość również swoim odbiorcom. Czasami nie potrzeba nic więcej.
Ciężko w tym momencie o bardziej fascynujący projekt w szeroko pojętej muzyce gitarowej, niż Mdou Moctar. Pod pseudonimem ich lidera kryje się grupa muzyków pochodząca z Nigeru, blisko związana z ludem Tuaregów. Ich utwory swe korzenie osadziły w dwóch miejscach – pustynnym bluesie saharyjskiego ludu, zwanym tishoumaren oraz w problemach geopolitycznych nękających współczesną Afrykę.
Efektem tych inspiracji są szalone, psychodeliczne protest songi. Na najnowszym albumie Funeral For Justice (którego tytułowy utwór możecie znać już z naszej anteny) centralnym punktem staje się rosnąca destabilizacja w regionie spowodowana coraz silniejszym zagrożeniem terrorystycznym. Mahamadou Souleymane za cel swoich zarzutów obiera jednak nie samych oprawców, co USA i kraje europejskie. Wymowny tytuł Oh France kieruje oskarżycielski palec w stronę byłych kolonizatorów, którzy wpierw zniewolili tutejszych ludzi, a następnie zwrócili im wolność bez jakichkolwiek szans na poprawę ich bytu. Pełne pasji teksty, śpiewane w rodzimym języku tamashek w połączeniu z niepowstrzymaną saharyjską ścianą dźwięku to unikalne doświadczenie, dające nam bliższy wgląd w kulturę i ból tego niezwykłego regionu Afryki.
Taylor Swift to artystka, która osiągnęła wszystkie możliwe komercyjne szczyty w swojej karierze. Została nagrodzona nagrodą grammy aż czternastokrotnie w tym czterokrotnie za album roku, a The Tortured Poets Department– jej najnowsze wydawnictwo z 19 kwietnia – było pierwszym albumem w historii platformy streamingowej Spotify, które miało ponad 300 milionów odtworzeń w ciągu jednego dnia. Lista rekordów i osiągnięć jest długa i zdaje się wciąż rosnąć. Nawet teraz elementem najbardziej zaskakującym i dla niektórych, bądź co bądź frustrującym jest niewyjaśniona zagadka jej fenomenu.
Taylor Swift artystką tygodnia w Radiu LUZ na 91,6 fm.
Artystka czy skutek uboczny kapitalistycznej maszyny sławy? Ten kto obserwuje jej poczynania na scenie muzycznej rozumie, jak bardzo istotny jest osobisty pierwiastek, który otworzył przed nią wiele drzwi i systematycznie buduje jej karierę. Taylor Swift wciąż mocno zakorzeniona jest w kategorii singer/songwriter i podkreślając swoją twórczą niezależność wydeptała ścieżki wielu początkującym artystom w mainstreamie dzisiaj. Fakt kreowania swoich własnych piosenek na podstawie życiowych doświadczeń oraz przeżyć zgromadził jej w ciągu kilkunastu lat kariery, rzeszę bardzo wiernych fanów. Swift umiejętnie porusza się w świetle reflektorów, wypowiada się także o miejscu kobiet w przemyśle muzycznym, o seksizmie i podwójnych standardach. Wywołała publicznie dyskusję o prawach muzyków do ich twórczości po konflikcie z wytwórnią, która sprzedała za jej plecami całą dotychczasową dyskografię. Swift postanowiwszy nagrać ukradzione albumy od nowa zapoczątkowała zupełnie nowy bunt w świecie muzyki. Nie da się ukryć, że to oznaka uprzywilejowanej pozycji w świecie muzyki, zwyczajnie stać ją na to, natomiast nie pozostawia wątpliwości fakt, iż jest to coś przełomowego co może zmienić podejście młodych muzyków i na jakich zasadach podpisują kontrakty z wytwórniami muzycznymi.
Od słodkiego country do osobistego popu
Początki kariery muzycznej Taylor Swift sięgają jej debiutu z 2006 roku, który z perspektywy czasu pozostał słodkim nastoletnim country. Później przyszły dojrzalsze albumy, które nieco więcej odsłaniały – Feraless (2008) z przebojem Love Story i Speak Now (2010) z przejmującą balladą Dear John. Te dwa albumy artystka zdołała nagrać ponownie jako reedycje, do których ma pełne prawa, dzieląc się z fanami wieloma utworami, które nie trafiły na oficjalny album.
Prawdziwy przełom nastąpił na albumie Red, wciąż mocno czerpiącego z country, ale romansującego z muzyką popularną. Album ten nominowany został do nagrody Grammy i przyniósł fanom, jej najbardziej intymny utwór All too well, którego dłuższą wersję artystka ujawniła przy okazji reedycji płyty i towarzyszy mu krótkometrażowy film przez nią wyreżyserowany. All too well to ballada o utracie czegoś wyjątkowego, gwałtownym uczuciu dwudziestolatki do kogoś starszego i niedostępnego, które przeradza się w niezrozumienie i rozpamiętywanie szczegółów. Autorka tworzy intymną atmosferę przy akompaniamencie gitary i opowiada historię poprzez detal, pozostawionego czerwonego szalika, czy zdjęcia z dzieciństwa na gzymsie kominka. Utwór zawiera wiele dojrzałych metafor i bardzo wyróżnia się spośród wielu popularnych szlagierów płyty takich jak: 22, czy We are never getting back together i bardzo dobrze się zestarzał w stosunku do poprzednich płyt.
1989 to kolejna szalona i niespodziewana era w karierze Taylor Swift, która ostatecznie zwraca się w stronę pop mainstreamu z electro brzmieniami i chwytliwymi refrenami. Swift rozpoczyna wieloletnią współpracę z producentem Jackiem Antonoffem, który swój udział będzie miał na każdym z kolejnych jej wydawnictw. 1989 to płyta o wyjściu ze strefy komfortu, przyjaźniach, miłostkach i błądzeniu po ulicach Nowego Jorku. Pozostaje jednym z najlepszych albumów pop w karierze artystki, nagrodzony został w 2016 roku Grammy.
Reputation to dark popowy comeback – roi się tu od mocno elektronicznych rozwiązań, odważnych tekstów odnoszących się do kultury hate’u i jest tutaj więcej z eksperymentu niż na 1989.
W 2019 roku został wydany album Lover – jako pierwszy, do którego Taylor Swift miała pełne prawa. W pastelowych kolorach i z pudrową okładką stał się zupełnym powrotem Taylor do chwytliwego popu z osobistym charakterem, jako że artystka w tym albumie zdecydowała się odnieść do wszystkich odcieni miłości. Najbardziej wyróżniają się utwory Cornelia Street oraz False God.
Kolejny przełom w karierze nastąpił prędko przy okazji pandemii – zamknięta w domu artystka nagrała dwa folkowe albumy we współpracy z Jackiem Antonoffem i Aaronem Dessnerem, dając w końcu upust wspaniałemu pisarstwu, które nie miało okazji się rozwinąć do tego stopnia przy okazji mainstreamowego popu. Folkloreto prawdziwa perełka jej twórczości tak jak jej bliźniacza siostra, nieco smutniejsza Evermore. Te dwa albumy zaowocowały też w ciekawe współprace z Bon Iver oraz zespołem The National.
Midnights wydany w 2022 roku to album koncept – traktuje o nieprzespanych nocach, czasem są to męczące myśli i duchy przeszłości, które nie chcą nas opuścić, a czasem jest to pozytywna refleksja na temat odzyskiwania pewności siebie. Choć trudno mu było pobić fenomen i delikatność Folklore/Evermore – Midnights ma w sobie dużo synth popu i bedroom popu z paroma świetnymi utworami takimi jak Anti-hero czy Midnight Rain. Taylor Swift znowu otwiera przed nami pamiętnik, w którym brokatowym długopisem pisze o swoich słabościach, o rozkwitaniu dla samej siebie, o tym że o pewnych rzeczach nie da się zapomnieć, nawet kiedy się je komuś wybaczy i generalnie o tym co nie pozwala nam zasnąć i sprawia, że przewracamy się na drugą stronę. W tym koncepcie tkwi tak naprawdę przekonująca siła tego albumu. Tak jak w tekście do Anti-hero:Did you hear my covert narcissism I disguise as altruism/Like some kind of congressman? (Tale as old as time)/ I’ll stare directly at the sun but never in the mirror/ It must be exhausting always rooting for the anti-hero. Taylor przyznaje, że trudno jest jej przyjąć za fakt bycia idolką dla milionów, gdy posiada słabości zwykłego śmiertelnika i tak też się postrzega.
Torturowana poetka?
Nieco mroczny, brudny pop, opierający się na konfesyjności i monotonii – ale czy najlepszy i warty rekordów? 19 kwietnia tego roku ukazał się 11 album Taylor Swift – The Tortured Poets Department i wywołał lawiny komentarzy. Niektórzy zdobyli się nawet na stwierdzenie, że aż 32 utwory to przesada, na którą tylko najbogatsi muzycy mogą sobie pozwolić. Dodatkowo taka płodność ze strony artystki może się skończyć szybkim wypaleniem – i trudno się tu nie zgodzić. Pojawiają się pytania, czy osobisty charakter utworów to nadal autentyczność torturowanej poetki, czy też sprytny marketing. Fani jednak nie mają wątpliwości – wiele z utworów na The Tortured Poets Deparment zasługuje na miano najlepszych w karierze Taylor Swift. Wydaje się, że album byłby bardziej spójny w krótszej wersji, a długie współprace z konkretnymi producentami nie działają do końca na jej korzyść.
The Tortured Poets Deparment i jego konfesyjny charakter wypada nieprzekonująco, nie jest to jednak do końca wina tej płyty, co popularności autorki i niemal znikomej prywatności na jaką sobie może pozwolić. Muzycznie wciąż trzymająca poziom, wyznaniowość jest tutaj nieco mniej uporządkowana i ilościowo przytłaczająca za pierwszym przesłuchaniem, ale ma swoje momenty. Oczywiście już na początku wyróżniają się pozytywnie utwory So long London, czy otwierający utwór Fortnight z gościnnym występem Post Malone. Wyraźnie widać tu zmianę estetyki – nie jest już tutaj nawet anti-hero, ale otwarcie antagonistką zamkniętą w psychiatryku. Oczywiście cała ta estetyka jest przesadzona z zamysłem i ironiczna tak jak w utworze Who’s afraid of little old me? Taylor Swift bawi się konceptem torturowanej poetki, nie mianując się nią i oddając hołd w tekście legendom takim jaki Patti Smith.Niemniej nie odejmuje to jej talentu dobrej songwriterki – nieocenzurowane wyznanie też może stanowić dobrą pożywkę inspiracji muzycznej i materiału do płakania wieczorami przy szumie winyla. Płyta zyskuje z każdym przesłuchaniem i zaskakuje spostrzegawczością. Pozwalając sobie na bycie postrzeganą jako szaloną i nieposkromioną Taylor Swift robi coś czego nie robiła do tej pory. Archetyp szalonego geniuszu w końcu nie jest tylko zarezerwowany dla mężczyzn.
Każdego roku dociera do nas gigantyczna wręcz ilość muzyki. Pewną jej część odrzucimy od razu jako nietrafiającą w nasze gusta. Kolejną ocenimy jako przyjemną. Jeszcze następną – świetną. Niewielki wycinek z tego koła będzie w stanie zachwycić nas na tyle, że zostanie z nami na kolejne miesiące, a nawet lata. Jedynie wybrane utwory i albumy będą zaś w stanie zdefiniować dla nas dany rok w muzyce. Dla mnie właśnie nastał ten moment w 2024 roku. Po 6 latach oczekiwania ukazał się bowiem nowy solowy album Kamasiego Washingtona – Fearless Movement
Jak to zwykle bywa w przypadku amerykańskiego saksofonisty rozmiar tego wydawnictwa początkowo przytłacza. 86 minut muzyki. Liczni goście. Jeszcze liczniejsze motywy i gatunki przewijające się przez półtorej godziny prawdziwie oszałamiającej drogi. W przeciwieństwie do monumentalnego, legendarnego już The Epic ciężko jednak nazywać ten album wydawnictwem stricte jazzowym. Washington czerpie bowiem garściami ze znacznej części dorobku afroamerykańskiej kultury ostatnich kilkudziesięciu lat.
Oszałamiające, szalone, trafiające do najgłębszych zakamarków uszu i duszy Prologue spotyka się tu więc z przywodzącym na myśli jazz-funkowe wojaże Herbiego HancockaComputer Love. Ożywcze, psalmowe wręcz The Garden Path harmonijnie koresponduje z fletową medytacją Andre 3000 z pierwszych minut Dream State. Kolejne utwory, na pozór ciężkie do pogodzenia płynnie przechodzą w następny rozdział, dostarczając czystej radości, wzruszenia, oszołomienia, a czasami wszystkich tych uczuć jednocześnie. Każdy kolejny odsłuch ujawnia, że pomimo swojej długości i nastroju wielkości Fearless Movement to niezwykle ciepłe, a wręcz w wielu momentach przystępne wydawnictwo. To nowy rozdział w karierze Washingtona jako kompozytora. W przeciwieństwie do, fantastycznych przecież, poprzedników całość wydaje się faktycznym albumem, a nie zbiorem pojedynczych, znakomitych kompozycji.
Jednakże, w takiej roli utwory te również sprawdzają się znakomicie. Za przykład niech posłuży Get Lit. Wkład legendarnego George’a Clintona od razu mimowolnie skłania nasze ciało do bujania się w przód i w tył. Ten parliamentowy klimat przepuszczony zostaje przez rapowy filtr D Smoke’a i owinięty w bogate, mistrzowskie instrumentarium w efekcie tworząc jedną z najlepszych hip-hopowych kolaboracji ostatnich miesięcy. Ot, mały przykład tego, jak niezwykłym artystą jest KamasiWashington.
Słowo Ajala w języku yoruba opisuje osobę, która jest na drodze ku zwycięstwu. Oznacza to dla słuchaczy najnowszego utworu Ezra Collective kilka rzeczy. Po pierwsze, pięknie nakierowuje nas na zachodnioafrykańskie inspiracje rosnącego ciągle w siłę potentata londyńskiej sceny jazzowej. Po drugie, może być to wyraźna wskazówka, że następca rewelacyjnego albumu Where I’m Meant To Be jest już w drodze. Po trzecie w końcu – jak się z tym tytułem nie zgodzić po usłyszeniu jednej z naszych mocograjowych propozycji na drugi tydzień maja?
Ciężko mi nawet stwierdzić, w którym momencie mijają 4 minuty, które rzekomo ma trwać ten żywiołowy taniec. Napędzani przez niepowstrzymany rytm wspomagany perkusjonaliami i dudniącym w tle basem pędzimy przez kolejne odcinki sekcji dętej, wprawiającej w ekstazę każdy kawałek naszych ciał. Co więcej, prośba zespołu o żywiołowe klaskanie wprowadza nas w stan przywołujący mi na myśl jeden z odcinków programu Top Gear (śpij słodko, aniołku). Gdy już raz zaczniemy rytmicznie uderzać o własne ręce nie ma możliwości przestać. To może być męczące, wręcz wyczerpujące. A mimo to tak niesamowicie przyjemne.
Nasze serwisy używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili.