Muzyka dająca dobry vibe to coś, czego zdecydowanie potrzeba na jesień, aby nie zatracić się w szarej i chłodnej rzeczywistości. A Montell Fish wraz ze swoim najnowszym albumem CHARLOTTE to właśnie odpowiedź na nasze wołania. To ciepły, bardzo łagodny koc, który na pewno ogrzeje każdy jesienny dzień.
Choć czy What’s It Take To Be A Star? to na pewno kocyk? Bardziej pościel. A już najzupełniej – tzw. pościelówa, bo chyba tak najlepiej można określić ten utwór. To czuły względem tekstowym, a także otulający muzycznie kawałek, okraszony lekkim głosem Montell Fisha. Propozycja raczej nie do spania. To muzyka serwująca przyjemny uścisk, z którego na pewno nikt nie chce się uwolnić. To delikatne kołysanie się na boki i pływanie w najskrytszych marzeniach.
Tak samo też można podsumować całość CHARLOTTE. Jako dźwiękowo miłą i emocjonalną przygodę. Choć momentami zawieje chłodem z dworu, to ogół przypomina ogień, żywiący się uczuciami.
Zespół Xiu Xiu i ich najnowszy album o naprawdę długim tytule 13″ Frank Beltrame Italian Stiletto with Bison Horn Grips to wydawnictwo, o którym Akademickie Radio LUZ nie mogło zapomnieć. Grupa zasłużenie melduje się na mocograjowym pokładzie, mieląc, dręcząc i czarując nas wszystkich utworem T.D.F.T.W.
Ów kawałek to zdecydowanie, względem muzycznym, najcięższa propozycja z całości płyty. Jawi się (utwór) jako mieszanka iście wybuchowa, będąca połączeniem gitarowego rzężenia i perkusyjnego łomotu z dramaturgią głosu Jamiego. Wszystko to mieni się w kosmicznych barwach, które są pewną metaforą tego, jak nieziemska i wykraczająca poza granice ludzkiej wyobraźni jest ta piosenka. Błagalna? Szokująca? Mroczna? Czuła? A może wszystko to jednocześnie? Po co się ograniczać i szufladkować we własnej twórczości? To byłoby obce ze strony Xiu Xiu…Stąd utwór, który przyczepia się do słuchacza. Otacza go i nie pozwala uciec.
Ten magiczny, czarująco wciągający w swoje chaotyczne brzmienie, krążek prezentuje wszystko, co Xiu Xiu ma w sobie najlepsze. Miesza dramatyzm, zepsucie, szaleństwo i żądzę z najróżniejszymi gatunkami muzycznymi – popem czy też noise rockiem. Przyprawia przy tym o ekscytację i dreszcze.
Trudno w to uwierzyć, ale Perfume obchodzą właśnie 25-lecie. Z tej okazji japońskie technopopowe trio pod kreatywnym okiem producenta i mentora Yasutaki Nakaty postanowiło zabrać nas w koncepcyjną podróż do lat 80. Wydana właśnie pierwsza część dwupłytowego setu Nebula Romance to Perfume bardziej niż kiedykolwiek wcześniej eksplorujące dziedzictwo pionierów stylu z Yellow Magic Orchestra: na nowo odkrywające kanciaste brzmienie techno-kayō i ciepełko citypopowych wieczorów, choć w tym wypadku nie pod palmą nad oceanem, ale w cieniu jakiejś zachodzącej gwiazdy. Nebula Romance ma bowiem być historią międzygalaktycznej miłości, trochę jak kiedyś u Janelle Monáe, ale jednak zupełnie inaczej.
Grupa zresztą zdecydowała się wypuścić ten album zupełnie inaczej niż zwykle, bez dużego singla prowadzącego czy choćby jednego teledysku. W roli centerpiece’u krążka naturalnie ustawiło się jednak mocograjowe „IMA IMA IMA”, które dziewczyny wykonały na żywo z wykorzystaniem rozszerzonej rzeczywistości w weekend premiery krążka. To retro-synthpopowy, lekko powykręcany numer złożony z kilku ze wszech miar przebojów przechodzących progresywnie jeden w drugi motywów. Doskonała wizytówka nowej płyty tria.
Shinbangumi, czyli nowy program muzyczny pochodzącego z Kalifornii, ale zafascynowanego japońskim city popem Ginger Root to fikuśna przejażdżka przez epoki i style. Zaczynamy, jak na każdego szanującego się indie muzyka, w jego sypialni, w której w lekko lo-fi-owej odsłonie rozmaite nurty i brzmienia mieszają się bez żadnych ograniczeń w jedną tkankę. Dalej przechadzamy się kalifornijskimi bulwarami, przez odjechane alternatywne zajawki z lat 90. w stylu wczesnego Becka, by jakimś hypnagogiczno-chillwave’owym portalem znaleźć się dekadę wcześniej po drugiej stronie Pacyfiku w samym centrum Tokio. To wszystko oczywiście DIY-owe, czasem trochę nawet zlepione na ślinę, ale jak najbardziej urokliwie, z wyczuciem melodii i stylu, co doskonale słychać też w naszym mocograjowym Giddy Up.
Dwa lata to odpowiedni interwał, by móc utrwalić w pamięci daną melodię. Wystarczy usłyszeć raz, następnie nucimy pod nosem, by na dobre zagnieździło się w głowie. Ów cykl miał swój początek m.in. podczas koncertu The Cure jesienią 2022 roku. Na początek zaskoczyli pieśnią jakby z wyobcowanego, dalekiego nam świata. Świata skazanego na zagładę. Przytłaczająca niczym ciężar egzystencji perkusja wymierzała ciosy na przemian z rozmarzoną gitarą i klawiszami rodem z najpiękniejszych ścieżek filmowych. W roli mistrza ceremonii sam Robert Smith, którego głos nadal przenosi największe góry zaledwie pojedynczym tchem.
This is the end of every song that we sing zaśpiewał – a przecież koncert ledwo się zaczął. Nigdy nie zapomniałem tej wówczas niewydanej kosmicznie uduchowionej melodii. Dwa lata później ową melodią okazał się być Alone – pierwszy singiel The Cure w ciągu szesnastu lat. To właśnie nim rozpoczęto przedstawienie. Teraz otwiera także Songs of A Lost World, długo wyczekiwany album z premierą już w listopadzie. Mówi się o kontynuacji mrocznej strony zespołu i powrocie do destrukcyjnych uniesień Disintegration czy Pornography. Kropki zatem wydają się łączyć – Alone bez cienia wątpliwości bliskie jest duchowej transcendencji.
Katastrofy naturalne są, przynajmniej do pewnego stopnia, nieuniknione. Nie jesteśmy w stanie kontrolować na przykład kilkudniowych, ulewnych deszczy. Podobnie jak niszczycielskiego huraganu, który zmiata wszystko na swojej drodze. One będą się pojawiać, szczególnie w dobie coraz gwałtowniejszych zmian klimatycznych. To, na co mamy wpływ, to jak najlepsze przygotowanie na ewentualny kataklizm oraz jak najszybsza i najskuteczniejsza pomoc ludziom dotkniętym żywiołem.
Pod koniec września 2017 roku w Portoryko, miejsce narodzin Bad Bunny’ego uderzył potężny huragan Maria. Według początkowych, oficjalnych doniesień rządowych zginęły wtedy 64 osoby. Wiele publikacji podaje jednak inną liczbę ofiar. Pięć tysięcy. Uderzenie Marii było bowiem dopiero początkiem tragedii Portorykańczyków. Fatalna infrastruktura elektryczna tego leżącego głęboko na Atlantyku terytorium Stanów Zjednoczonych po 20 września właściwie przestała istnieć. Znaczna część wyspy nie miała dostępu do podstawowego zasobu współczesnej cywilizacji przez prawie rok. W połączeniu z paraliżem służby zdrowia oraz łańcucha dostaw wiele osób zginęło przez brak pomocy wiele dni po tym, gdy wiatr już ucichł.
O tym właśnie opowiada w przejmującym singlu Benito Antonio Martínez Ocasio. O strachu chwilę przed katastrofą. O tym, by zapisać kilka piosenek na swoim telefonie na pociechę, bo na pewno za chwilę zniknie prąd i internet. I nie wiadomo, kiedy wróci. O solidarności z tymi najbardziej potrzebującymi. To wszystko to jedna strona tej historii. Płacz i ból jego rodaków, dalej wyraźnie słyszalny siedem lat później. Druga to bezlitosne wskazanie palcem na ówczesny rząd. Na ich nieudolność i chciwość, przez które Portoryko było zupełnie nieprzygotowane na to, co nadeszło. Oraz na obojętność w dniach, a nawet miesiącach po 20 września, gdy przez brak skutecznej pomocy pozwolili umrzeć tysiącom ludzi.
Muzycznie również jest to jedno z najbardziej wyjątkowych dzieł Benito. Przejmujący chór, ból i wściekłość w jego własnym głosie. Stale trzymający w napięciu rytm. Delikatna gitara opłakująca zmarłych i tych, którzy ucierpieli. Una Velita (czyli mała świeczka) to niezwykły przykład wyjątkowego artyzmu, czerpiącego głęboko ze zdobyczy i tragedii własnej kultury, puszczony w eter przez potężny głos współczesnej gwiazdy popkultury po to, by nie świat nie zapomniał o tych wydarzeniach. Ten płomyk musi płonąć. On pamięta o tych, których już nie ma, ale też o tych, którzy dopuścili do ich śmierci.
Mateusz Tomczak znów melduje się w Radio LUZ, jako artysta wyróżniony mocograjem. Szturmem podbił 91.6 FM. utworem Usta i ręce, singlem zapowiadający jego drugi album – Niektóre sekrety powinny pozostać marzeniem. A teraz, równie hucznie, po premierze płyty także zyskał sympatię luzowej redakcji muzycznej – tym razem piosenką Racjonalne myślenie.
Racjonalne myślenie to kumulacja najróżniejszych uczuć – żalu, agresji, obsesji, ale i miłości. Wszystko to niemalże namacalnie emanuje, tworząc niewidzialny, choć wyczuwalny, nimb stworzony z emocji. To utwór wgniatający w fotel, momentami miażdżący i przytłaczający, jednakże – jednocześnie uzależniający. To piosenka, która prześladuje słuchacza, ale i głaszcze go do snu. To rewolucja i pacyfikacja, szok i spokój. To dychotomia, której mistrzem jest Mateusz Tomczak.
Od całości albumu Niektóre sekrety powinny pozostać marzeniem bije ogromne poczucie jedności na linii artysta-sztuka. Mateusz Tomczak wydając tę płytę, odsłonił się zupełnie, tworząc przy tym trudne, ale i piękne dzieło. Wbrew pozorom – nie potrzeba instrukcji do tego, by dać mu się w pełni pochłonąć. Wystarczy dać mu szansę i zanurzyć się w tej ekscentrycznej przestrzeni.
Niektóre sekrety powinny pozostać marzeniem to gwarancja potrzebnego przygniecenia i… i soczystego uścisku.
Trzy lata po wydaniu spektakularnego albumu PromisesFloating Points powraca z nowym albumem. Tym razem bez towarzystwa orkiestry symfonicznej oraz saksofonu nieodżałowanego Pharoah Sandersa. Cascade jest, na pozór, znacznie bardziej prostolinijnym wydawnictwem. Większość z wydanych przez kilkanaście ostatnich miesięcy singli zahacza bowiem najmocniej o techno i inne agresywniej brzmiące stylistyki. Zwłaszcza wydany jako pierwszy Vocoder był dość dramatycznym kontrastem do spirytualnych ambientowo-jazzowych uniesień poprzedniego projektu Sama Sheparda.
Również Key103 w przerobionej wersji, które możecie obficie usłyszeć w tym tygodniu na naszej antenie stawia na zdecydowane dźwięki. Stały, uderzający bit to oparcie dla całej gamy strzelających, piszczących i świdrujących syntezatorów. Czuć tu przez cały czas maestrię Brytyjczyka w łączeniu ze sobą tak wielu elementów w perfekcyjnie spójną całość. Co więcej, te cięższe kompozycje zestawione z chociażby równie dynamicznymi, lecz cudownie rześkimi Del Oro i Fast Forward tworzą harmonijną, ciągle zaskakującą całość. Wszystkie te motywy zostają zaś fantastycznie zwieńczone przez delikatne Ablaze, w którym czuć namacalnie wręcz ducha wspomnianego na początku Promises. I choć Cascade niewiele ma wspólnego z owym arcydziełem, to również jest znakomitym, spójnym projektem, z którym warto zapoznać się w całości.
Jeden z najbardziej oczekiwanych przez mnie polskich albumów 2024 roku od kilkunastu dni jest już dostępny do odsłuchu. Pierwszą zajawką albumu GLITCHY PRAGA od duetu rapersko-producenckiego ŻYTO & NOON była wydana na przełomie roku MUZYKA KREOLSKA. Jeśli ktoś zatrzyma się nad znaczeniem tytułu ostatecznego longplaya, to bit Mikołaja Bugajaka w tym utworze da mu natychmiastową odpowiedź. Jest spektakularny, poskręcany momentami w ciasny supeł, a przede wszystkim skrajnie uzależniający. Podkład ten to również idealne towarzystwo dla nawijki jego partnera. Nieoczywistej, momentami wręcz głupawej i szyderczej, wkręcającej się z każdym odsłuchem coraz głębiej w świadomość. No i jeżeli zastanawialiście się kiedyś czy da się zrymować kokainę z łososiem to odpowiadam – owszem, da się. Przynajmniej jeśli zrobi to ŻYTO.
Nasza mocograjowa propozycja to jednak wydana dopiero razem z resztą albumu Prawda Z Obrazka. Charakterystycznie dla twórczości NOONa muzyka jest tu chłodna, wdzierająca się wręcz momentami nieprzyjemnie za pazuchę. Michał Żytniak, po chwilowym rozprężęniu na intrze dostarcza jedno z najbardziej zwartych i nieustępliwych flow na całym wydawnictwie. Genialny, idealnie płynący refren przy każdej kolejnej wizycie dostarcza coraz więcej przyjemności i emocji. Całe GLITCHY PRAGA pod kątem delivery rapera to przeplatanie błyskotliwych gier słownych i znakomitego flow z momentami, gdzie gubi on gdzieś rytm, a nawet i rymy w następujących po sobie linijkach. Te glicze dotyczą też stricte tekstów, gdzie materialność i celowe bujdy w wersach zestawione są z momentami głębokiej refleksji.
ŻYTO jest więc definiującym elementem tego wydawnictwa. Produkcja NOONa standardowo dla siebie prezentuje bowiem najwyższą klasę, pomysłowość i nastrój. Rzadko jednak jego bity wychodzą do przodu i przejmują kontrolę nad utworem. To od tego, jak ocenimy występ Żytniaka zależy nasze odczucie po odsłuchu. Można się bowiem totalnie odbić od niechlujności, niestandardowych tekstów i pomysłów rapera. Nawet jeśli tak nie będzie, to pierwsze spotkanie raczej nie będzie tym, który pochłonie bez reszty. Ale jeśli odnajdzie się punkt zaczepienia, to GLITCHY PRAGA ma wielką szansę na długie tygodnie zostać uzależniającym towarzyszem jesiennych nocy.
Wczasy zdecydowanie stoją w opozycji do obecnych warunków pogodowych i nie godzą się na to, aby jesień tak szybko zabrała nam lato. Wydając utwór Słońce, dają nadzieję na jeszcze kilka promiennych dni września, nim zupełnie nas pogrąży plucha i chłód. To propozycja, która jeśli nie rozchmurzy nieba, to na pewno pozostawi szeroki uśmiech na twarzy.
Słońce, w całej swojej szczęśliwości i wesołości, to bardzo potrzebna piosenka. Lirycznie porusza kwestie dotyczące spraw, które nie pozwalają cieszyć się życiem w całej jego istocie. Tekst jest prosty, ale bynajmniej nie jest to zarzut! Wczasy słyną z tego, że potrafią dotknąć słuchacza zwykłym słowem, które w rytm ich melodii nabiera ogromnej wagi. Sztuką jest tak bezpośrednio atakować i przy okazji wciąż być dobrym bohaterem…
Nasze serwisy używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili.