Długo oczekiwany producencki album Groove Professora zbliża się wielkimi krokami. Doświadczony w jazzowym bębnieniu beatmaker na głowie do głośnika udziela swoich podkładów regularnym współpracownikom, ale też inicjuje nowe, intrygujące zestawienia. W miejskiej wyprawie rzadko uczęszczanymi uliczkami towarzyszy nam aksamitny głos Guest Julki. Gdy uwagę skierujemy na dalszy plan malinowego driftu, zaczaruje nas romantyczna melodia oboju. Siekanie sampli godne najwyższego stopnia naukowego w tej dziedzinie.
14 października 2025 pożegnaliśmy D’Angelo – pioniera neo-soulu o kaszmirowym głosie. Jego krótka, lecz legendarna dyskografia oraz członkostwo w grupie Soulquarians sprawiły, że nie tylko podbił mainstream, ale też rozkochał w muzyce nawet najbardziej wymagających słuchaczy. W paśmie Artysty Tygodnia Akademickiego Radia Luz wspominamy D’Angelo – tajemniczego szamana wokalnych aksamitów, który przez lata swojej działalności zainspirował tysiące muzyków na całym świecie.
Brown Sugar
1995
Virgin Records
W roku 1995 hip-hop rządził mainstreamem. Spoglądając na rankingi sprzedaży w kategorii R&B, ujrzymy głównie ksywki raperów, którzy w poszukiwaniu radiowego hitu okazjonalnie współpracowali z utalentowanymi wokalistami. Za kulisami sławy i wielkich pieniędzy rodził się jednak neo-soul, czyli nowa odsłona dobrze znanego już, gęstego wokalnie brzmienia.
Cofnijmy się do lat. 70 kiedy dzięki Marvin’owi Gaye’owi, Stevie’mu Wonder’owi czy Smokey’mu Robinson’owi soul był na szczycie, Wszechobecnie znana wówczas marka Motown Records absolutnie zredefiniowała muzykę popularną, znajdując nieoszlifowane diamenty i dając im miejsce oraz pieniądze na rozwój.
Lata 80. nie były już tak łaskawe dla soulowców. W radiach królowało disco – gatunek zakorzeniony w swoim poprzedniku, lecz znacząco prostszy i mniej wykwintny. Na renesans rozognionych wokalistów poczekać musieliśmy aż do połowy lat 90.. Wtedy ukazała się premierowa płyta 21-letniego wówczas D’Angelo, czyli Brown Sugar.
Na swoim debiucie D. uderza w słodkie tony przeszłości z małym twistem, dorzucając od siebie uliczną chropowatość. Jest to muzyka niezwykle dojrzała, zważając na ówczesny wiek D’Angelo, lecz jeszcze nie do końca opierzona profesjonalizmem aranżacji. Nieco vintage’owa otoczka ciepłego kolorytu po czasie rozkochała w sobie odbiorców, co z pewnością była katalizatorem dla tak szybkiego wzrostu popularności neo-soulu. Maxwell, czyli postać nieco bardziej trzymająca się wokalnych tradycji lat 70., w jednym z wywiadów stwierdził, że bez Brown Sugar nie udałoby mu się wydać debiutanckiego krążka. Preludium Voodoo to pozycja obowiązkowa w pełnym zrozumieniu nowej koncepcji soulu, w którą D’Angelo zdecydowanie włożył całe serce oraz geniusz.
Voodoo
2000
Virgin Records
Debiutancki album D’Angelo był tylko namiastką skali jego ponadczasowego talentu. W roku 2000 miała premierę płyta, która okazała się być sztandarową reprezentacją brzmienia neo-soulu. Voodoo, czyli drugi krążek D’Angelo, to dźwiękowa uczta, podczas której mistyczne instrumentale rozświetlają nakryty obrusem intymności stół. Magia Electric Lady Studio, gdzie D. godzinami jamował z bandem, zaowocowała materiałem kondensującym geniusz muzyków uczestniczących w sesjach. Mowa tutaj o arcymistrzach poszczególnych instrumentów, bo wraz z D’Angelo w studiu grali i pomieszkiwali Questlove, Pino Palladino czy James Poyser.
Voodoo posiada niespotykaną dotąd w soulu głębię. Każdy akord, nuta czy uderzenie werbla to czysta przyjemność dla ucha. Tutaj swój udział niewątpliwie miał Russel Elevado– inżynier dźwięku oraz wieloletni realizator D. W celu odwzorowania brzmienia zagubionego wraz z produkcyjną digitalizacją, Elevado powrócił do nagrywania na taśmę. W wywiadzie dla Red Bull Music Academy podkreślał, jak ważnym elementem Voodoobyła organiczność na wzór Funkadelic czy Stevie’goWonder’a, co przejawia się w cieple poszczególnych ścieżek. D’Angelo był produkcyjnym perfekcjonistą, przez co niejednokrotnie podwajał czy nawet potrajał niektóre dźwięki. W ten sposób zapewniał gęstą lekkość spokojnie płynących podkładów i tworzył wielowarstwowe kompozycje.
Równie ważną składową Voodoo byli artyści, w których zakochany był cały bandD’Angelo. Electric Lady Studio nieustannie przepełniały dźwięki Purple Rain Prince’a czy Sex Machine James’a Brown’a. Są to albumy, które stały się podwalinami monumentu, jakim dzisiaj jest Voodoo.
Komercyjny sukces płyty tak genialnie wyrażającej miłość do przeszłych mistrzów był oczywistością. Już w pierwszym tygodniu sprzedano 320000 egzemplarzy. Album otrzymał też dwie statuetki Grammy w kategoriach najlepsza płyta R&B oraz najlepszy występ R&B za singiel Untitled (How Does It Feel). Dzięki Voodoo D’Angelo, dzierżąc w dłoni soulową pochodnię rozpaloną dekady temu,, dołączył do grona artystów inspirujących następne pokolenia.
Black Messiah
2014
RCA Records
Trzeci i ostatni album D’Angelo ukazał się niespodziewanie wcześniej niż było to zapowiadane, w 2014 roku. W odpowiedzi na toczące się ówcześnie protesty przeciwko przemocy policji wobec czarnoskórych, muzyk postanowił przyspieszyć finalizację i wydanie albumu. Black Messiah bowiem jest głosem niezgody na systemowe nierówności, przemoc i frustrację społeczności afroamerykańskiej. Jest to płyta zaangażowana politycznie, co wybrzmiewa szczególnie w takich utworach jak The Charade czy 1000 Deaths, które zawiera fragment audio związany z morderstwem Freda Hamptona. W tekstach muzyk nie pozwala odwrócić wzroku od doświadczeń strachu i śmierci wykluczonych społecznie mniejszości.
Muzycznie Black Messiah okazał się być najbardziej eksperymentalnym krążkiem D’Angelo. Choć sam artysta określał swoją twórczość gatunkiem black music, do fuzji funku, R&B i neo-soulu, z której jest znany, dołożył elementy rocka, cięższego groove’u i surowego brzmienia, co jeszcze mocniej podkreśla wagę poruszanych na płycie tematów. Organiczność podkładów zawdzięczamy taśmie analogowej, na której, podobnie jak na Voodoo zarejestrowano praktycznie cały album.
Wśród twórców biorących udział w nagraniach wyróżnić należy Questlove’a czy muzyków z The Vanguard, którzy po latach współpracy z D’Angelo intuicyjnie znaleźli odchodzącą od przeszłych projektów gęstość brzmienia. Szczególną uwagę przykuwa bogactwo instrumentów dętych i orkiestrowych, które we wszystkich aranżacjach zaciągają nutami chropowatego gospelu. Album zdobył nagrodę Grammy za najlepszy album R&B, a singiel Really Love wyróżniono jako najlepszą piosenkę R&B. Black Messiah to duchowy manifest, nie odnoszący się do jednostki, a do zbiorowej siły, uczucia – jak twierdził autor – drzemiącego w każdym z nas.
tekst: Jędrzej Śmiałowski, Justyna Kalbarczyk
magazynki: Jędrzej Śmiałowski, Justyna Kalbarczyk, Sebastian Rogalski
OMSB czyli nowy singiel Kajzera, który sam rozszyfrowuje w refrenie jako „Objawił Mi Się Buch„. Kajzer wraca z dobrą nowiną i wersami przepełnionymi afirmacją swojego codziennego życia. Autorski podkład i leniwe mesjanistyczne flow przykuwa uwagę od pierwszego taktu i zmusza do zapętlania singla. Sam zupełnie dałem się porwać OMSB, który mimo na pozór monotonnego klimatu, wciąga i nie daje o sobie zapomnieć
Dotychczas Kajzer zaliczył bardzo mocny debiut ze swoją EP’ką Klepsydra. Rok później przyszedł czas na long play Powaga. W 2025 z kolei otrzymaliśmy niesamowitą selekcję singli i gościnnych zwrotek. Na swoich projektach takich jak OMSBKajzer raz za razem zaskakuje, a na gościnach zawsze pokazuje klasę. Warto pamiętać, że udzielił się gościnnie na pięciu projektach, które spokojnie mogą konkurować o miano rapowego albumu roku:
Przewodowe słuchawki, stare niemarkowe mp-3’ki, przytłumione głosy skejterów, przełamywane przez stukot desek zza okna blokowiska. Tak – w mojej głowie – brzmią przełomowe dla współczesnej sceny hip-hopowej czasy rozkwitu grupy Odd Future. Buntowniczej, zrywnej ekipy młodych chłopaków z Los Angeles, zmierzających wbrew głównym nurtom. Co więcej, byli członkowie nieistniejącego już składu dalej definiują brzmienie o wiele bardziej przystępnego hip-hopu (i nie tylko!) tej dekady (patrz Tyler The Creator, Frank Ocean, The Internet).
O należącym do kolektywu Earlu Sweatshircie mówiono ,,złote dziecko” kalifornijskiej gry. Już w wieku 16 lat wydał, nazwany od ksywki, mixtape Earl. To był swoisty początek legendy kalifornijskiego rapera. Wówczas w świadomości słuchaczy zapisał się jako artysta o niebagatelnym zasobie rymów i ponadprzeciętnym flow.
Na przestrzeni lat muzyka Earla pokonała długą drogę. Od nieco horrorcorowegoDoris, przez mroczne I Don’t Like Shit I Don’t Go Outside, dalej moje ukochane Some Rap Songs – album abstrakcyjny, dziwaczny, zakrawający o stylistykę kalifornijskiej sceny LA Beat, po pandemiczne Sick! – showcase trapujących eksperymentów, przekomarzających się z, charakterystycznym już, nietypowym flow artysty, wykraczającym poza standardową rytmikę.
Wszystkie te albumy mają jednak wspólną stylistykę i rodzaj przekazywanej wrażliwości. Earl Sweatshirt to raper zazwyczaj kojarzony z ciężkimi tekstami. Uzewnętrznia się w swojej muzyce, w której mówi o porażkach i silnych przeżyciach, w tym o trudnej relacji ze swoim ojcem, która mocno go ukształtowała
Jako wielcy fani jego talentu, jesteśmy niezwykle uradowani tym, co proponuje Sweatshirt w najnowszym wydaniu. Z końcem sierpnia ukazał się piąty studyjny album rapera, zatytułowany, nieco na przekór, Live, Laugh, Love. Tu słyszymy Earla dojrzałego, oszlifowanego, i chyba… szczęśliwego?
Z tej okazji Artystą Tygodnia w Radiu Luz zostaje Earl Sweatshirt.
Pokusiliśmy się o recenzje owego krążka:
Live, Laugh, Love
2025
Tan Cressida Records
Live, Laugh, Love jest swego rodzaju laurką, posłanaą klasyce z Los Angeles. To jedna wielka machina, składająca się z pojedynczych zębatek. Te zębatki-utwory pracują razem stabilnym tempem, jedna za drugą, przez co album sprawia wrażenie niekończącej się, płynącej w nieznane fali. Live, Laugh, Lovesłucha się wielce jednolicie. Dla niektórych może być to sporą wadą, gdyż utwory zlewają się jedną całość, co momentami brzmi powtarzalnie. To raczej produkcja dla koneserów muzyki opartej na loopach o klasycznym J Dillowym / Madlibowym sznycie. Za produkcje na większości utworów odpowiada Theravada, który dowiózł bardzo spójny sonicznie całokształt. Listę współtwórców uzupełnia producent Black Noi$e (Live, Static) i własny produkcyjny wkład rapera na zamykającym krążek Exhaust.
Mimo, że nowy album odbiega brzmieniowo od eksperymentalnego Some Rap Songs, a produkcyjnie znajduje się nawet na przeciwnym spektrum, to lirycznie są blisko spokrewnione. Przycięte na na wymiar instrumentale są bombardowane pokrzywionym flow rapera. Live, Laugh, Love to mozaika złożona z drobnych wycinków rozmów, inside-joke’ów, czy nawiązań do świata koszykówki. Jest niczym nieograniczonym strumieniem świadomości, otulonym ciepłem, dowiezionym przez producentów.
Nazwa zdaje się nawiązywać do milenialskich, nieco obciachowych haseł z obrazków rodem ze sklepu z meblami. To swego rodzaju gra z odbiorcą, któremu Earl ironicznie daje znać, że znalazł się w nieco innym momencie swojego życia, niż w swoich smutnych autobiografiach z przeszłości. Słychać tu jednak zarówno szesnastoletniego Earla, bawiącego się muzyką, posępiałego Sweatshirta z czasów IDLSIDGO, jak i świeży sznyt, który do albumu wprowadza ta dojrzała wersja rapera. Całość jest bardzo skondensowana, ale nie da się jej opisać lepszym zwrotem niż easy-listening. Po prostu chce się słuchać więcej.
LLL to zdecydownie nie jest mój ulubiony projekt Earla Sweatshirta. Nie jest to też projekt jakkolwiek rewolucyjny. Ma natomiast wielkie znaczenie dla fanów rapera, którzy pragną śledzić życiowy rozwój twórcy. Ta sentymentalno-emocjonalna wartość niesie za sobą fenomenalnie solidną warstwę muzyczną, która wciąga, niemal hipnotyzuje. Niestety, bitom brakuje nieco wariactwa, przez co Live, Laugh, Love muzycznie jest zbyt grzeczne, jak na to, do czego przyzwyczaił nas kalifornijczyk. Jest jednak świadectwem swoistej dojrzałości muzycznej, pewnym kamieniem milowym, z którego osiągnięcia, fani Sweatshirta powinni się jedynie cieszyć.
Ulubione utwory: CRISCO, TOURMALINE, gsw vs sac
Filip Juszczak
Pierwsze skojarzenie, jakie przychodziło mi dotychczas do głowy, kiedy myślałem o twórczości Earla Sweatshirt’a, to niewątpliwie smutek. Jednak ósma płyta Earl’a, Live Laugh Love, to argument potwierdzający tezę, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Że każda studnia bez dna ma wystającą cegłówkę, za którą czasami musimy się kurczowo chwycić i utrzymać ciężar własnych tragedii, czy porażek, aby ostatecznie wrócić na powierzchnię.
Album Live Laugh Love to kolejna z krypto=terapeutycznych sesji, do jakich przyzwyczaił nas już raper swoimi wcześniejszymi wydawnictwami. Tym razem, mamy jednak do czynienia z czasem dobrym, oswojonym i przepracowanym. LLL to płyta będącą celebracją ciągłego rozwoju i odwrócenia losu, który dla Earl’a nie zawsze był łaskawy.
Cofnijmy się 10 lat wstecz, do roku 2015, kiedy to na kanale youtubowym Earl’a ukazała się EP-ka Solace. Róż okładki stwarza pozór przyjemności, który bardzo szybko raper równa z ziemią, zderzając słuchacza z absolutną apatią, stanami lękowymi, czy depresją. Trafne oddanie tak personalnych i subiektywnych uczuć to sztuka sama w sobie, nie wspominając, że Earl wrzucił ten projekt bez żadnej zapowiedzi. Po fakcie po prostu dał o tym znać na swoim Twitterze.
Pewne rzeczy się nie zmieniają, bo o premierze LLL, Earl również poinformował za pośrednictwem mediów społecznościowych niecałe 5 dni przed premierą. O nowym projekcie Sweatshirt’a mówiło się od dawna, tym bardziej, że kilka tygodni wcześniej do sieci wyciekły informacje o „tajnej imprezie” w Nowym Jorku, gdzie raper po raz pierwszy zaprezentował nowy materiał.
Po wcześniejszych eksperymentach z trapem (jak na przykład na 2010 z albumu SICK!, czy bliskiej współpracy z artystami labelu 10k Records pokroju Niontay’a oraz MIKE’a) byłem przekonany, że LLL będzie nową wersją Sweatshirt’a. Wersją nieco futurystyczną, która nie pomija aspektów lirycznych na rzecz rozpruwającego basu. Coś w stylu projektów Pinball autorstwa wcześniej wspomnianego MIKE’a oraz producenta Tonego Seltzer’a. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy zderzyłem się z falą dźwięku bardziej nostalgicznego, niż bezprecedensowego. Live Laugh Love przywodzi na myśl niezrozumiałe dźwięki Some Rap Songs, tym razem w wydaniu nieco gładszym i bardziej przystępnym.
Są to utwory zaskakująco spójne, głównie z uwagi na jednostajny, lecz nienużący wokal Earl’a. Ten hipnotyczny stan, jakiego doświadczamy przez 26 minut trwania całego LLL, utwierdza w przekonaniu o immersyjnym drygu Sweatshirt’a, ale również udowadnia, że jest to dla Earl’a czas samoświadomego spokoju.Przełom? Niekoniecznie. Live Laugh Love jest bardziej jak renesans, w którym artysta zdejmuje z twarzy smutek na rzecz dojrzałej odpowiedzialności za swój los. Jako wierny fan Earl’a, niezmiernie cieszy mnie jego powrót, ale przede wszystkim jasna barwa wszystkich myśli, jakie prezentuje na LLL. Tak trzymać Wujku!
Kolejny dzień, kolejna premiera, kolejny mocograj, ale to nadal Ten sam syf. Dwa tygodnie temu, przy okazji premiery singla Nie oglądam się za siebie,pisałem o nadchodzącej premierze EP godyslawa. Zgodnie z zapowiedziami w zeszłym tygodniu otrzymaliśmy pełny projekt Wojtka, zatytułowany Reszty się dowiesz. Wydaniu mini-albumu towarzyszyła też premiera oldschoolowego klipu do numeru Ten sam syf, który jest dostępny na kanale godysława. To jeden z ciekawszych numerów na projekcie i jedyny, na którym pojawia się gościnna zwrotka od FOCHA.
Zarówno FOCH, jak i godysław reprezentują nową falę poznańskiej sceny, wracającej do korzeni hip-hopu. Ten sam syf, to nie jest numer, który ma porywać eksperymentalnym flow i szalonymi brzmieniami wtyczek. Bije od niego zamiłowanie do starej szkoły i klejenia życiowych wersów na samplowanych pętlach. Za produkcję po raz kolejny odpowiada BIGBODYCENT,
Jeśli tęsknicie za klasyką i gościnnymi zwrotkami, nagrywanymi na mikrofonie wbudowanym w laptop z komunii, to trafiliście na właściwy numer. Zakładajcie słuchawki, wrzucajcie Ten sam syf na pętle i ruszajcie na spacer między bloki.
Niech los się martwi, bo moja.tech wraca. Dwa najbardziej wyraziste składy polskiego podziemia połączyły siły w singlu PALEMOST. Mowa o warszawskim duecie mosa.tech, znanym z ciężkiego, industrialnego i eksperymentalnego brzmienia oraz trójmiejskim trio KOREKCJA LINII, które jest najciekawszym i pierwszym tak dobrze zrobionym w Polsce abstrakt rapem (na singlu reprezentowane przez Kajtka – Super Capa). Nasz Mocograj to agresywny manifest indywidualizmu i determinacji – tej życiowej i muzycznej. Super Cap nie odstaje w nim energią od gospodarzy nawet na krok. Można było się tego spodziewać po jego ostatnich zwrotkach na albumie Z WILCZEJ JAMY 2(szczególnie po niesamowitym performansie na zamykającym płytę numerze ostrzeżenie).
PALEMOST to jedna z trzech części maxi singla NIECH LOS SIĘ MARTWI. Poza KOREKCJĄ LINII, w utworze MMA pojawił się perkusista Jan Pieniążek. Można kojarzyć go z takich zespołów jak Kosmonauci i USO9001, a od zeszłego roku zasila również live band beluga ryba.
Jeśli do tej pory nie mieliście do czynienia z duetem mosa.tech, to najwyższa pora dać im szansę. Zeszłoroczny album WOJNE, to jeden z czołowych pretendentów do miana albumu roku 2024. Wcześniejsze wydawnictwa i tegoroczny singiel ZABOLI to niesamowite rozwinięcie tego, co na nim pokazali. Najnowsza premiera pokazuje, że mosa nadal jest w świetnej formie, a my wszyscy powinniśmy wyczekiwać kolejnych ruchów z ich strony. Jeśli nie jesteście jeszcze na tej rozkmince, to zorientujcie się jak najszybciej. Za rok będziecie mogli najwyżej żałować, że przespaliście takie wydarzenia.
Najnowsza premiera to leniwy, samplowany numer z lekko nostalgicznym klimatem. Wojtek nie poddaje się tej nostalgii i zgodnie z tytułową zapowiedzią — nie ogląda się za siebie, tylko stawia kolejne kroki, życiowo i rapowo. W refrenie pada prosty i dosadny dwu wers:
Nie oglądam się za siebie, chyba że mam swoich ludzi tam / Jak mam być czegoś pewien, jak nie jestem pewien siebie sam
Niesie on w sobie zarówno klasyczne hiphopowe motywy, jak i typowy dla Wojtka, pełen niepewności bagaż emocjonalny. Mimo okazjonalnego zwątpienia sam numer podnosi na duchu i, poza dobrym słowem dla kolegów z ławki, niesie też propokojowy przekaz.
Wojtek dał się już poznać pod wieloma twarzami. Najpierw jako wokalista indie rockowego zespołu Syndrom Paryski, niedawno jako reprezentant hardcorowego składu Acid Drop, a jeszcze wcześniej solowo, w bardziej elektronicznym (i anglojęzycznym) wydaniu, jako goddie. Jako godysław wraca do swoich hiphopowych korzeni i wydaje długo zapowiadany projekt. Reszty się dowiesz EP trafi do sieci już 29 sierpnia, a tracklistę, razem z zapowiedzią gościnnego udziału FOCHA, znajdziecie na końcu klipu. W przeddzień premiery Wojtek, razem z gośćmi, będzie świętować wydanie EP w poznańskim klubie ŚLINA na otwartym koncercie. Na scenie razem z nim pojawią się między innymistas kropka x connor i gustavv z tazem tarantino. Czy warto było czekać? Przekonamy się już w przyszłym tygodniu. Póki co warto sprawdzić, co dotychczas działo się na kanale godysława!
Aminé powraca do Polski z 13 Months of Sunshine. Z tej okazji przybliżamy sylwetkę rapera uniwersalnego.
Aminé to raper i twórca dumnie reprezentujący Portland. Od początku kariery zachwyca świeżością i lekkością w tworzeniu hitów. Kilkukrotnie zdobył on także nasze LUZowe serca jako autor mocograjów – czy to razem z Disclosure, dwukrotnie współpracując ze slowthai’em, czy jako połowa słonecznego duetu wraz z KAYTRANADĄ. Jednak co najważniejsze, kilka miesięcy temu wyróżniliśmy beztroski, energiczny singiel Vacay, zapowiadający piąty solowy album artysty 13 Months of Sunshine. To z tym dziełem artysta zawita w grudniu tego roku na polskiej scenie.
Pierwsze hity
W 2017 roku przebojowe Caroline otworzyło mu drzwi do globalnej sceny. Utwór uczynił go jednym z najbardziej charakterystycznych rapowych debiutantów dekady — z nonszalanckim luzem, charakterystyczną ekspresją i humorem, który nie spychał emocji na dalszy plan. Debiutancki album Good for You, stylowo podobny do hitu, był kolorowym kolażem radości, stylu i młodzieńczego buntu — pełen zaraźliwych melodii (jak podobnie ważne w karierze Spice Girl, czy Wedding Crashers, goszczące Offset’a). To dzieło zdecydowanie wyróżnia popowa energia i pastelowa estetyka, która mocno odcinała się od dominującego wówczas trapowego minimalizmu.
W kolejnym projekcie ONEPOINTFIVE brzmienie było bardziej surowe i eksperymentalne, przypominające mixtape. Aminé czasem zahaczał nawet o mroczniejsze rejony, lecz nie zrezygnował jednak z pisania błyskotliwych, zapadających w pamięć barsów. Sukces wyjątkowego klimatem utworu REEL IT IN potwierdził jego talent do tworzenia chwytliwych, nietuzinkowych hitów. W 2021 pojawiła się także kontynuacja projektu, zatytułowana TWOPOINTFIVE. Znajdziemy tam flirt artysty z bardziej eksperymentalnym, elektronicznym, a momentami nawet hyperpopowym brzmieniem. Warto tu wyróżnić Colors, Charmander czy NEO.
Ustalenie pozycji
Prawdziwą dojrzałość przyniósł album Limbo z 2020 roku, który w tym samym roku otrzymał także wersję deluxe z siedmioma dodatkowymi utworami. Wydanie było silnie inspirowane niespodziewaną śmiercią jego idola z dzieciństwa, Kobe’ego Bryanta. Z tego powodu artysta po raz pierwszy sięgał po konsekwentnie cięższe tematy — sukcesu, presji i tożsamości. Utwory takie jak Compensating z Young Thug’iem, Riri,Woodlawn, czy wspomniane Pressure In My Palms z slowthai’em oraz Vince Staples’em pokazały jego umiejętność łączenia introspekcji z imprezową produkcją. To na Limbo zaczął wyraźnie formować się jego nowy kierunek muzyczny – pełen emocji, ale pozbawiony patosu.
W 2023 roku światło dzienne ujrzał pierwszy łączony projekt artysty. KAYTRAMINÉ, czyli pełnoalbumowa kolaboracja z cenionym producentem Kaytranadą było celebracją beztroski, groove’u i wspólnej energii. Gęste, pulsujące rytmy house’u i funku spotkały się tu z lekkim, melodyjnym flow Aminé. Hity takie jak 4EVA z legendarnym Pharrell’em, czy STFU3 błyskawicznie podbiły serwisy streamingowe, a cały projekt był świetnie przyjęty zarówno przez fanów, jak i krytyków jako idealny letni soundtrack – taneczny, stylowy i bezpretensjonalny.
Słoneczne miesiące dopiero przed nami
Wydany w tym roku album 13 Months of Sunshineto najdojrzalsze i najbardziej osobiste dzieło artysty. Wyprodukowany przez Dahi album to osobista opowieść o dorastaniu, przemijaniu i godzeniu się z utratą. Aminé świętuje sukcesy, ale także opłakuje bliskich, których już nie ma. To album kontrastów — między indiepopowym History z Waxahatchee, a psychodeliczno-syntezatorowym Images z Toro y Moi, między rozkwitem a melancholią. Do tej pory to najbardziej kompletna wizja artysty.
Moim zamysłem było napisanie tekstów, z których byłbym dumny, nawet bez muzyki, czytając je przed trzydziestoma osobami. Każdy wers musiał przejść ten test. – mówi Aminé, podkreślając wagę słowa w tym projekcie.
Portlandczyk coraz śmielej sięga po środki wyrazu znane z alternatywy: czerpie z elektroniki, psychodelii, indie rocka, ale nigdy nie traci swojej tożsamości – pisze z lekkością, autoironią i wyczuciem. 13 Months of Sunshine brzmi jak osobisty list — nie tylko do słuchacza, ale i do siebie samego sprzed lat.
Tour de… Dance?
Przy okazji premiery albumu Aminé ogłosił europejską trasę koncertową, na której tym razem nie zabrakło naszego kraju. 7 grudnia tego roku artysta wystąpi w warszawskim Klubie Progresja, w wydarzeniu zorganizowanym przez Live Nation Polska. Będzie to pierwsza okazja, by usłyszeć na żywo materiał z poprzednich dwóch solowych albumów, jak i łączonego projektu z KAYTRANADĄ, KAYTRAMINE. Kiedy w 2019 roku raper odwiedzał warszawską Proximę, na wyprzedany koncert podczas swojej trasy TourPointFive, przyjeżdżał tam jako nowicjusz na rapowej scenie. Wracając po 6 latach, ma do pokazania zupełnie nowe brzmienia, a jednocześnie zachowuje charakterystyczny styl, z którym debiutował. Dodatkową gratką dla fanów rapu jest towarzyszący artyście jako support Niko B, brytyjski artysta znany ze swojego energicznego, zabawnego i niecodziennego brzmienia, prezentowanego między innymi na wyluzowanym hicie why’s this dealer?
Skoro tych raperów definiuje przede wszystkim ich bezpretensjonalny luuuuz, to tego LUZu nie może zabraknąć także na koncercie, na którym spotkacie reprezentację naszej Redakcji Muzycznej. Nagranie z audycji Audiostarter z 29 lipca, prowadzonej przez Mikołaja Domalewskiego i Jędrzeja Śmiałowskiego, znajdziecie poniżej. Przez dwie godziny pochłoną was rozmowy o najświeższym rapie, twórczości Aminé oraz powrót pamięcią do konkursu z możliwością zdobycia wejściówek.
Patrząc na historię występów rapera w naszym kraju oraz jego popularność, kolejny sold out jest właściwie pewny. Jeżeli nie jesteście jeszcze w szczęśliwym gronie posiadaczy biletów, nie ma z czym zwlekać! Do zobaczenia na koncercie!
Gdy upalne słońce na dobre zagości w codzienności, myśli nieuchronnie biegną ku letnim wspomnieniom i marzeniom o tym, jak niewiele dzieli majowy rozkwit od wakacyjnych miesięcy zabawy. Ludyczny charakter tych pragnień napędza kawałek Vacay autorstwa Aminé. Już od pierwszych sekund przenosi on słuchacza na beztroską plażę dzięki energicznemu beatowi łączącemu hip-hop i house. To gorąca propozycja z ambicjami na stanie się hymnem tegorocznego lata.
Vacay pochodzi z najnowszego albumu Aminé, 13 Months of Sunshine. To lekkie, lecz bogate brzmieniowo wydawnictwo, które porusza również głębokie rozważania nad tożsamością artysty. Sama nazwa krążka nawiązuje do etiopskiego kalendarza, który ma 13 miesięcy. Na całości dzieła da się dostrzec szerokie nawiązania do kultury, zwłaszcza tej afrykańskiej, a także spory zasób emocji i różnorodnych inspiracji. Aminékreuje w nim siebie na kogoś dojrzałego i dumnego ze swojego pochodzenia, przy czym jednocześnie jest zmysłowy i subtelny.
4 marca 2025 roku w wieku 84 lat odeszła w jedna z największych legend amerykańskiego jazzu – Roy Ayers. 60 lat na scenie zaowocowało 33 wydawnictwami, które poza rozwijaniem fuzji jazzu oraz funku dały podwaliny pod największe hity hip-hopu. Dźwięki jego wibrafonu stanowiły jeden z najważniejszych głosów jazz-funkowego szaleństwa lat 70. gdy nagrywał on swoje najważniejsze projekty z zespołem Ubiquity. Przez lata stał się jednym z najczęściej samplowanych artystów w historii hip-hopu, stanowiąc esencję twórczości między innymi tak legendarnych grup jak A Tribe Called Quest. Aby upamiętnić twórczość mistrza w tym tygodniu w ramach pasma Artysta Tygodnia przedstawiamy Wam jego najważniejsze dzieła i przybliżamy wpływ na innych wielkich twórców.
He’s Coming
1972
Polydor Records
Początek lat 70. stanowił zwrot w twórczości Roya Ayersa. Po post-bopowo zorientowanej poprzedniej dekadzie. nastał czas na połączenie jazzowych brzmień z ciągle rosnącym w popularność funkiem. W tym celu powołał do życia formację Ubiquity, której nazwę można przetłumaczyć jako wszechobecność. Do wibrafonu i innych analogowych instrumentów dołączyły również te elektroniczne, otwierając przed muzykiem zupełnie nowe spektrum możliwości. Widać to szczególnie wyraźnie na znakomitym albumie He’s Coming z 1972 roku. Liryczna eksploracja duchowości i walki o prawa społeczne opakowana jest w kompozycje, które brzmieniowo wywodzą się z jazzu, lecz wymieszanego już z soulem, funkiem i pewną dozą psychodelii. Ain’t Got Time brzmi jak stadium przejściowe między śpiewana poezją Gila Scotta-Herona, a soulową perfekcją Marvina Gaya. Na I Don’t Know How To Love Him przepięknie lśni z kolej wibrafon lidera grupy. Największa perłą jest jednak spektakularne We Live In Brooklyn, Baby, wykorzystane później między innymi przez Kendricka Lamara i Mos Defa. Ciężko się dziwić, skoro dynamiczna perkusja stanowi esencję idealnego hip hopowego bitu. Ostre, niepokojące skrzypce fantastycznie korespondują z kłapiącym basem i stanowią niezwykły podkład dla równie nastrojowego wokalu Ayersa.
Everybody Loves The Sunshine
1976
Polydor Records
Motywem przewodnim w całej twórczości Ayersa jest wszechobecne ciepło. Nie bez powodu również jego najpopularniejszy album bezpośrednio nawiązuje do promieni słonecznych. Płyta EverybodyLoves The Sunshinedo dziś jest sztandarem stylistyki tak namiętnie celebrowanej przez Ayersa. Mowa tutaj oczywiście o harmonijnym łączeniu jazzowej instrumentacji z funkową intensywnością, której na tym projekcie jak najbardziej nie brakuje.Aura wszechobecnego entuzjazmu i pozytywności płynąca z tego krążka potrafi perfekcyjnie odwzorować wiosenne uczucie wyzwolenia spod zimowej opresji. Idealny balans pomiędzy psychodelicznym dryfem, a abstrakcyjną myślą Ayers zachowuje poprzez przeplatanie zróżnicowanych w brzmieniu utworów. Przejście ze spokojnego i jakże hipnotyzującego The Third Eye w rozpalone It Ain’tYourSignIt’sYourMind w idealny sposób obrazuje perfekcyjny dualizm albumu. Nie można również zapomnieć o tytułowym utworze, który zsamplowano w UWAGA w 188 utworach. Dr. Dre, Mos Def, Common, Joey Bada$$ czy Larry June to tylko ułamek z kilkudziesięciuznanych współcześnie ksywek, którym Ayers użyczył ścieżek ze swojej legendarnej kompozycji. Jedno jest pewne – nie znajdziecie lepszego podkładu do ubóstwiania wiosennej bryzy w kwietniowe weekendy, kiedy słońce zachodzi już nieco później.
Music Of Many Colors
1979
Phonodisk
Jednym z najbardziej wyróżniających się dzieł w dyskografii Ayersa jest nagrany wspólnie z Felą Kuti i jego legendarnym składem Africa 70 album Music Of Many Colors. Powstał on jako zwieńczenie kilkutygodniowej trasy koncertowej po Nigerii w 1979 roku, w trakcie której Ayerssupportował lokalnego herosa. Dla Nigeryjczyków był to czas przepełniony nadzieją po upadku reżimu wojskowego, przeciwko któremu protestował Kuti przez poprzednią dekadę. Duch afrocentryzmu i odnowionej wiary w idee panafrykanizmu przeniósł się na dwie rozległe, fantastyczne kompozycje. Pierwsza z nich, 2000 Blacks Got To Be Free odwołuje się do panującego w tym czasie sentymentu o początku nowego milenium jako czasie wielkich zmian. W tym przypadku Ayers z ogromem nadziei i pasji w głosie wyśpiewuje wizję wolnej, potężnej i zjednoczonej Afryki, która nastanie przed początkiem roku 2000. Drugi utwór, Africa Center Of The World to manifest Kutiego, w którym umiejscawia on Afrykę jako oś świata, najcenniejsze terytorium, o które ciągle toczą się wojny. Skoro zaś jest to miejsce tak wyjątkowe, to jego mieszkańcy muszą też tacy być. Te wzniosłe wizje jak to zwykle w przypadku projektów ojca afrobeatu ubrane są w niepowtarzalny, niepowstrzymany groove, w którym głos i instrumenty nieustannie napędzają się wzajemnie z każdą kolejną minutą. W połączeniu z pięknymi wibrafonowymi solówkami Ayersa, Music Of Many Colors pozostaje wyjątkowym zapisem chwili nadziei na lepsze jutro dla całego kontynentu. Nawet jeśli ostatecznie niespełnionej.
Hip-hopowe dziedzictwo
Sampling w hip-hopie to nie tylko muzyczne zapożyczenia i recykling starych treści. Jest to przede wszystkim czerpanie inspiracji, szukanie niedocenionych wcześniej dźwięków i celebracja historii.Brzmienia z kompozycji Roya Ayersa znajdziemy w utworach A TribeCalled Quest, 2Paca czy Tylera, The Creatora. Mistrz udzielił się również na legendarnym albumie Guru Jazzmatazz Vol. 1 czy dołożył swojego geniuszu w ramach projektu Jazz IsDeadAdriana Younge i AliegoShaheeda Muhammada.Jest jednak jeden utwór, w którym zaobserwować możemy spotkanie dwóch arcymistrzów, a mowa tutaj o utworze Little Brother od duetu Black Star. Poprzez nagranie poszczególnych partii perkusyjnych z utworu I Ain’t Got Time, J Dilla stworzył zupełnie nowy, wijący się rytm. Do genialnego podkładu dodajemy duet fantastycznych MC w składzie Mos Def/Talib Kweli i w efekcie otrzymujemy jedną z najbardziej imponujących produkcji w dziejach hip-hopu – gatunku, którego Roy Ayers do dziś jest nierozłączną częścią.
Dla świata zakochanego w produkcjach lat 70., śmierć Ayersa jest wielką stratą. Jedno pozostaje niezmienne – jego ponadczasowa twórczość w dalszym ciągu może cieszyć uszy pokoleń przyszłych muzyków.
LONG LIVE ROY AYERS
Jędrzej Śmiałowski, Jakub Bergański, Michał Lach, Filip Juszczak
Nasze serwisy używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili.