Archiwum

Little Simz

little-simz-at

Little Simz — niezależna ikona brytyjskiego rapu w nowej odsłonie

Little Simz, czyli kryjąca się pod tym pseudonimem Simbiatu ’Simbi’ Abisola Abiola Ajikawo, to jedna z najwybitniejszych reprezentantek współczesnej sceny hip-hopowej. Od początku kariery muzycznej pozostaje w zgodzie z własnymi wartościami, szczera i odważna. Z każdym kolejnym wydawnictwem udowadnia, że nie tylko nie boi się eksperymentować, ale też ciągle dąży do muzycznego rozwoju.

Nie inaczej jest w przypadku niedawno wydanej EPki Drop 7, blendu gatunków i najśmielszej odsłonie raperki do czasu. Z okazji tego wydawnictwa, w Radiu LUZ celebrujemy całokształt jej twórczości i przypominamy jej najważniejsze dzieła.


Little Simz - Drop 7

Drop 7

2024

Age 101 Music · AWAL

Rzadko zdarza się, by 15-minutowe wydawnictwo poniosło się takim echem po muzycznym świecie. Mowa o tu jednak o EPce jednej z najlepszych współczesnych raperek, która porzuca w znacznej części organiczne brzmienia na rzecz EDM-owej produkcji. Seria Age 101: Drop zawsze była dla Little Simz okazją do rozluźnienia konwencji i zabawy formą oraz tekstem. Drop 7 nosi jednak w sobie oznaki czegoś znacznie więcej. Wyprodukowany wspólnie z brytyjskim DJ-em Jakwobem projekt wydaje się być zapowiedzią nowego brzmienia, które może na dłużej zagościć również na innych projektach Simbi. Baile funk, silniejsze niż wcześniej zanurzenie w grime’ie, czy zwrotka po portugalsku to tylko kilka atrakcji tego fascynującego wydawnictwa. Te nowości perfekcyjnie łączą się w finale z tą bardziej znaną słuchaczom instrumentalną stroną artystki, która coraz chętniej używa swojego głosu do śpiewu. Pozostaje tylko czekać, czym Simz zaskoczy nas na kolejnym albumie.


Nasza selekcja:

GREY Area

2019

Age 101 Music · AWAL

GREY Area to trzeci studyjny album Little Simz, a zarazem pierwszy, który dał jej rozgłos w Anglii, jak i poza jej granicami. To intensywna, osobista i refleksyjna płyta, w której raperka eksploruje różnorodne tematy związane z przeszłością, współczesnym społeczeństwem, własną tożsamością oraz jej miejscem w branży muzycznej. Teksty są poruszające, odważne i introspektywne. Ajikawo nie hamuje się i otwarcie mówi, co myśli. Już w otwierającym album utworze zatytułowanym Offence zapowiada, że zrzuci ciężar z serca, nie zastanawiając się nad tym, czy kogoś urazi.

Ten album to dla Little Simz pole do ekspresji i wylania zbierającej się w niej złości. Dotyka wielu istotnych kwestii. W utworze Boss rapuje o tym, że jest szefową w sukience, podkreślając siłę swojej kobiecości. Venom i jego słynny wers never givin’ credit where it’s due, ‘cause you don’t like pussy in power adresowane są do wszystkich, którym przeszkadza widok kobiety odnoszącej sukces. Jednak GREY Area to nie tylko rozprawienie się z dyskryminacją płciową. Simbi uzewnętrznia także swoją wściekłość związaną z przemocą na tle rasowym, na co przykładem może być 101 FM. Mimo up-beatowego brzmienia i jasnych syntezatorów to utwór o brutalności, z którą na co dzień spotykają się osoby z marginesu społecznego. Can’t see us but you can hear us – Simz pozostaje głosem tych, którym głos zabrano. Artystka zagląda też w głąb siebie. Najbardziej introspektywne wydają się być Therapy i Wounds. Ten drugi był szczególnie trudny do napisania, dotyczy on bowiem śmierci przyjaciela Simbi, który został zamordowany. To opowieść o stracie, bólu i ponownym odnalezieniu drogi do przodu.

Raperka muzycznie eksperymentuje, mieszając hip-hop z elementami jazzu, soulu i elektroniki. Dzięki temu na albumie tworzy wyjątkowy przelot, manewrując między złożonymi melodiami, często mrocznymi i zmysłowymi, nadając swoim tekstom dodatkowej głębi, dzięki czemu mają one jeszcze silniejszy wydźwięk.


Sometimes I Might Be Introvert

2021

Age 101 Music · AWAL

Od pierwszych sekund Sometimes I Might Be Introvert jasne jest jedno. Ten album ma ambicję być czymś wielkim. Pompatyczna, orkiestralna aranżacja. Cleo Sol zapowiadająca tytułowy utwór słowami There’s a war. Little Simz dumnie deklarująca I study humans, that makes me an anthropologist. Czy coś tak majestatycznego może być jednocześnie po prostu przyjemne w odbiorze? Otóż może. Simbi ujawnia bowiem prawdziwy sens albumu pod koniec tego 6-minutowego arcydzieła. Jest on podróżą, by odkryć co DLA NIEJ znaczy być kobietą. Zarówno w muzyce, jak i poza nią.

Nie da się ukryć, że jest to zbiór utworów o rzeczach WAŻNYCH. Konfrontacja Simz z uczuciami do swojego ojca, którego dalej kocha, ale jednocześnie nienawidzi. Historia kuzyna raperki, która rzuca światło na to jak frustracja na beznadzieję dookoła i brak perspektyw na lepsze jutro popychają ludzi ku przemocy, która może kosztować czyjeś życie. Afirmacja kobiet z całego świata, które każdego dnia inspirują raperkę, by być coraz lepszą wersją siebie. Poświęcenie chwili na docenienie ludzi, którzy zapewniają nam podstawowe wygody codzienności, które często bierzemy za oczywistość. Ten ogrom wątków, spektakularne filmowe interludia, chóralne wstawki, fenomenalna (a to myślę i tak za małe słowo) produkcja Inflo mogą połączyć się w harmonijną całość tylko dzięki jednej rzeczy. Szczerości Simbi.

Niezależnie, czy mierzy się ona z osobistymi demonami, czy demoluje większość sceny rapowej bezlitosną nawijką, jedno pozostaje niezmienne. Little Simz robi to, co chce. I jest z tego dumna. To również dlatego teatralne przerywniki i posągowe Introvert mogą znaleźć się na jednej trackliście z delikatnym wyznaniem miłości na I See You, czy wizytą złowrogiej bliźniaczki Simz na Rolling Stone. Płynne przejścia pomiędzy kolejnymi częściami tej jakże filmowej podróży prowadzą nas do momentu refleksji autorki w postaci How Did You Get Here. Nad trudnymi początkami, momentami zwątpienia, całym wysiłkiem włożonym w osiągnięty sukces. I uświadomieniem sobie, że jest teraz tą wersją siebie, o której zawsze marzyła. Ciężko o piękniejsze zwieńczenie tak niezwykłej podróży.


NO THANK YOU

2022

Age 101 Music · AWAL

Od momentu wkroczenia na scenę Little Simz głośno mówi o pozostaniu wiernej swojej wizji i ostrzega twórców przed współczesnym przemysłem muzycznym. Od zawsze trzymała się niezależności i wywyższała jej wartość – cała jej twórczość została wydana własnym nakładem pod szyldem założonej przez nią wytwórni Age 101. W albumie NO THANK YOU jest najbardziej bezpośrednia w tym przesłaniu. W utworach takich jak Angel, Sillhoute czy Heart On Fire artystka wspomina swoje doświadczenia i przyznaje, że wielokrotnie musiała uczyć się na własnych błędach. Swoją frustrację zamienia w rady i ostre wersy:

They don’t care if your mental is on the brink of something dark
As long as you’re cutting somebody’s payslip
And sending their kids to private school in a spaceship
Yeah, I refuse to be on a slave ship
Give me all my masters and lower your wages

Autorka nie boi się krytykować branży nagraniowej, która tak ją wyczerpała, porównując ją między innymi do kolonializmu w X. Widząc, jak daleko sława i chęć sukcesu mogą odciągnąć sztukę od jej celu, chce pomóc innym artystom nauczyć się mówić nie, dziękuję i nadal robić swoje. W NO THANK YOU trudno dostrzec kierunek, w którym Simz chce podążać muzycznie. Ale to być może jego największa siła, ponieważ album zaprasza każdego dostępnego słuchacza do wysłuchania apelów artystki. Nie przejmuj się prasą, tabloidami i garniturami. Po prostu rób swoje i rób to dobrze. A kto może dać na to lepszy przykład niż nasza Artystka Tygodnia?

Zuzanna Kopij, Mikołaj Domalewski, Michał Lach


Dolly Parton

dolly parton

Muzycznym pyłem pokrywa szarość codzienności, niczym wróżka chrzestna swoimi dobrymi słowami obdarza innych artystów. Pozostając w blasku sceny, Dolly Parton Artystką Tygodnia w Radiu LUZ.

Trudno w kilku znakach i trzech utworach podsumować karierę muzyczną, co więcej, życie. To właśnie je Dolly Parton poświęciła twórczości. Mówiąc o jej karierze nie możemy pominąć jej doświadczeń, bo dopiero wtedy widzimy artystkę kompletną.

Szacuje się, że od samego początku swojej pięćdziesięcioletniej kariery Dolly Parton napisała około trzech tysięcy utworów, z czego tylko czterysta pięćdziesiąt zostało oficjalnie wydanych. Tak obszerny warsztat tekstowy dowodzi geniuszu wokalistki, a także stanowi powód naszego wyróżnienia jako Artystki Tygodnia. Muzyka jest jej największą miłością, a swoje pierwsze kroki w stronę scenicznego piedestału podejmowała jeszcze jako nastolatka. Pełna szczerości, zawsze trafia w sedno, całkowicie obnażając się przed słuchaczami. Podaje nam swoje emocje jak na dłoni. Może właśnie dlatego twórczość Dolly jest w stanie chwycić za serce nawet najtwardsze jednostki. Stanowi pewnego rodzaju emocjonalny kompas, towarzyszący nam w każdej nowo obranej podróży.


Jolene

1973

RCA

Proste, lecz niebanalne połączenie boleśnie szczerych tekstów i rozbrajających melodii czyni muzykę country niebywale wyjątkową. Czas na prawdziwy klasyk takiego zestawienia. Szczególnie urzeka kontrast między kruchą ulotnością, jakiej doświadcza artystka, a przyznaniem prawdy tytułowej bohaterce. Jej skóra niczym kość słoniowa, jej oczy niczym szmaragdy – Jolene mogłaby mieć każdego. Dolly wyczuwa zagrożenie, doskonale zdając sobie sprawę, że nie ma na nie najmniejszego wpływu. Jej szczęście zależy od Jolene i czegokolwiek bohaterka utworu nie postanowi zrobić. To tylko dowodzi sile bezsprzecznie intensywnego uczucia artystki w stronę swojego partnera. Czy jest jednak coś, co może zrobić, by tylko go zatrzymać?


Love Is Like A Butterfly

1974

RCA

Kiedyś obciachowa, teraz zyskuje na popularności. Muzyka country wraca do łask i przestaje kojarzyć się ze sztampą. Wyruszamy ku przygodzie, by odkryć ciepłe melodie, które koją zszargane zmysły. Przypominamy sobie, że o uczuciach można mówić bezpośrednio. Proste kompozycje pozostawiają nas z sensem, którego w świecie nadmiaru bodźców nie musimy szukać pod kolejnymi warstwami utworu. Dzięki temu trafia do słuchaczy niezmieniony, jeży włosy na karku i sprawia, że koniuszki palców mrowią. Miłość jest delikatna jak skrzydła motyla i w okamgnieniu może zmienić obiekt westchnień. Dlatego Dolly Parton mówi o niej często i bez ogródek, chwyta to co ulotne.


Wrecking Ball

2023

Butterfly

Przez lata w showbiznesie Dolly Parton zdobyła wielu przyjaciół. Na swoim najnowszym krążku postanowiła ich uhonorować. Rockstar to album złożony z coverów utworów, które towarzyszą nam od wielu lat, ale teraz mamy okazję poznać je tak jak czuje je Dolly. Jej wrażliwość przenika znane melodie i dodaje szczypty, tego czegoś, tego magicznego pyłu… Jednym z najbardziej poruszających jest wykonanie Wrecking Ball wraz z Miley Cyrus, dla której faktycznie jest wróżką chrzestną. Głosy obu artystek dopełniają się w najbardziej łamiących fragmentach zyskując siłę, która przenosi nas nad wszelkimi uprzedzeniami.

Skupiliśmy się głównie na muzycznej karierze Dolly Parton, lecz nie możemy przemilczeć jej innych talentów. Przez lata prowadziła własny program telewizyjny, grała w filmach i serialach, a jej teksty trafiły w ręce innych artystów, by nie tylko pod jej nazwiskiem zdobywać złote płyty. Przedstawiamy ikonę.

Aleksandra Zajdel, Antoni Winiarski

André 3000

Ikoniczne zdjęcie Andre 3000 w koszulce supreme

Po dwudziestu latach od ostatniej płyty Outkast’u, André 3000 powraca skąpany w niebieskim blasku tytułowego słońca swojego nowego albumu New Blue Sun – zupełnie odrywa się od oczekiwań i w pełni poświęca się radości z tworzenia.

 

Główny target z wielkim niezadowoleniem przyjął nowy album, wynika to jednak z czystej ignorancji i oczekiwań zamykających André w ramach klasycznego hip-hop’owego brzmienia. André od dwudziestu lat był bardzo mało aktywny muzycznie. Od czasu do czasu gościnnie pojawiał się w utworach innych artystów. Jego jedyną solową muzyczną działalnością w tym okresie było pojawianie się w najróżniejszych zakątkach świata – grając na flecie, co udało nam się zobserwować na filmikach nagranych przez zaciekawionych fanów. Był to pierwszy znak, że jeśli André szykuje nowe publikacje, nie możemy liczyć na coś, co już słyszeliśmy. Ice Cold w wywiadzie z Rickiem Rubinem wyraził swoją ogromna niechęć i zwątpienie w czerpanie radości z procesu tworzenia muzyki. Jak sam twierdził możliwe, że musi odnaleźć nowe powołanie, więc z tym większą radością przyjąłem wiadomość o nowym albumie 3 Stacks’a.

 

 

Album New Blue Sun z niesamowitym wdziękiem i gracją prezentuje jeden z moich ulubionych zabiegów porzucania klasycznego aranżu utworu. Przez całą tę muzyczną podróż przeprowadzi nas wyżej wymieniony flet, który oprócz uczucia nieustającego zaciekawienia jest jedynym wspólnym mianownikiem dla wszystkich utworów razem z wyjątkowo długimi tytułami, które zdążą przyciągnąć naszą uwagę, zanim zrobi to muzyka.

Chaotyczne opisy, które pozornie są z niczym nie związane, żartobliwe w pewien sposób nadają bardzo luźne ramy interpretacyjne, i wgląd w uczucia włożone w ten album, co świetnie  obrazuje nutka I Swear, I Really Wanted to Make a 'Rap’ Album but This Is Literally the Way the Wind Blew Me This Time, w której tytule André przewidując nieprzychylny odbiór, błyskotliwie wyśmiewa ironicznie nieprogresywnych fanów progresywnego artysty.

Obecność fletu zaznacza wyjątkową relację tego instrumentu osadzonego w bardzo różnorodnej przestrzeni dźwięków. Hipnotyzujące plemienne motywy i mesmeryzujące delikatne solówki jak w utworze The Slang Word P(*)ssy Rolls Off The Tongue With Far Better Ease Than The Proper Word Vagina. Do You Agree?

Andre 3000 i Big Boi podczas koncertu zespołu Outkast

Odejście od aranżacji utworów jest wyjątkowo warte docenienia ze względu na to jak fundamentalną częścią dla hip-hopu jest powtarzalny aranż i pętle. Ten wyjątkowo interesujący fenomen odwołuje się do pierwotnej formy muzyki opartej o improwizację. Mimo że te utwory są z pewnością bardziej przemyślane to czuć energetyczny i niczym nieograniczony strumień dźwięków – esencję improwizacji.

zdjęcie Andre 3000 wyciągający ręce trzymające flet ku słońcu

Muzyka Outkast’u od zawsze była o krok dalej w świecie hip-hopu. Ich naturalne akustyczne brzmienie było świeże i zachwycające groove’m, a elektroniczne i zupełnie odchodzące od organicznych dźwięków perkusji rytmy połączone z głosem, od którego nie sposób oderwać uwagi do dzisiaj wywołują potężnego stank face’a.
André przechodził od klasycznego składania rymów z potężnymi puentami i niesamowicie szybkim połączeniem słów przez niepowtarzalne adliby, po śpiewane hooki. Ta muzyczna podróż obfita w różnorodne ery André, z nową publikacją obrała bardzo ciekawy kierunek. Dlatego z ogromny zaciekawieniem oczekuje dalszego rozwoju tego artysty.

Adam Karpeta



Devendra Banhart

Devendra Banhart, wenezuelczyk o duszy melancholika, 22 września wydał swój jedenasty album dowodząc, że eklektyczność w muzyce jest niezwykle istotna. Flying Wig to album oniryczny, istna puszka pandory, która po odsłuchaniu wywołuje niesamowite poczucie tęsknoty za nieistniejącym. Jest w tym albumie nuta modernistycznego podejścia do muzyki, co sugeruje niebiesko-metaliczna okładka nie ukazująca twarzy artysty. Banhart nie wyzbywa się jednak swojej folkowej natury, natomiast przeobraża ją w gładki, miejski indie pop/folk eksperymentując z gitarowymi brzmieniami i syntezatorami. Przede wszystkim Flying Wig to owoc przyjaźni z multiinstrumentalistką Cate Le Bon, która dzieli z artystą nie tylko wspólną wizję, ale także tytuł albumu Oh Me, Oh My, z 2002 i w jej przypadku 2009 roku. 

Sami artyści mówią o tym albumie jako wydawnictwie traktującym o wdzięczności, przekształcaniu zranień w piękno przeżywania i doświadczania. Według Banharta smutek ma za zadanie przekształcić rozpacz w piękno sztuki, a sama rozpacz ubrana jest w najpiękniejszy strój. 

Devendra Banhart artystą tygodnia w Radiu Luz na 91,6 fm.

Devendra Obi Banhart, artysta o wenezuelskich korzeniach urodzony w Teksasie, przekracza granice gatunków. Łącząc akustyczny folk i psychodelę oraz tworząc teksty oparte o strumień świadomości. Banhart spędził większość swojego dzieciństwa w rodzinnym Caracas. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych studiował przez pewien czas w San Francisco Art Institute, zanim ostatecznie skupił się na karierze muzycznej. Pierwszym albumem, który przyniósł Banhartowi szeroką uwagę, był Oh Me Oh My… (2002). Jego elastyczne podejście do pisania piosenek, w połączeniu z zamiłowaniem do niezwykłości i surrealizmu, zyskało przychylność krytyków muzycznych przyglądających się jego karierze. Wraz ze wzrostem popularności, albumy Banharta w tym Niño Rojo i Rejoicing in the Hands (oba z 2004 roku), Cripple Crow (2005) i Smokey Rolls down Thunder Canyon (2007) stały się bardziej rozbudowane. Następnie wydał What Will We Be (2009), Mala (2013), Ape in Pink Marble (2016) i Ma (2019). Poprzez okazjonalne użycie języka hiszpańskiego oraz stylistyki Tropicálii ujawnia się jego latynoski sznyt.  Oprócz stosowania różnych stylów muzycznych, zapożyczał z różnych form sztuki literackiej i wizualnej. Te ostatnie były szczególnie interesujące dla Banharta, który był także artystą wizualnym. Zbiór jego rysunków, obrazów, fotografii i prac mieszanych, I Left My Noodle on Ramen Street, został opublikowany w 2015 roku.

Miejska melancholia

Flying Wig jest niezwykle ezoterycznym wydawnictwem. Nagrany w studiu otoczonym sekwojami przywodzi na myśl medytację w ciemnym lesie lub też spoglądanie na oddaloną przestrzeń miejską i powolne jej kontemplowanie. Płyta wyprodukowana przez walijską wielbicielkę art-rocka Cate Le Bon nabrała temperamentu Benharta przybierając kolory niebieskiego, tęsknego folku w zupełnie nietradycyjnym znaczeniu. 

Dziesięć utworów na Flying Wig tematycznie oscyluje wokół kwestii złamanego serca, przebaczenia i przeobrażenia cierpienia w coś szlachetniejszego. Czerpiąc inspiracje z poematu japońskiego mistrza haiku Kobayashiego Issa pt “This Dewdrop World” artysta przeobraża przygnębiającą tematykę w przeżycie duchowe. Są to piosenki używające zaskakujących historii, przeobrażonych na współczesną modłę, bo pojawiają się w nich zgubione ładowarki od telefonów, czy uciekające zakonnice. Devendra Banhart uwspółcześnia odwieczne ludzkie zagubienie i nie stroni od wtrąceń ponadczasowych. 

Flying Wig rzeczywiście podnosi na duchu, a wręcz wznosi słuchacza gdzieś ponad kłęby chmur w iskrzącą od dźwięków kontemplację rzeczywistości. Król freak folku nie pozostawia z klasycznym pojmowaniem ballad i muzyki, jako wartko płynącej historii. Unikając akustycznego instrumentarium Banhart operuje ezoteryką, sennością syntezatora podszytym rockowym pomrukiem. Skupienie się na elektronice sprawia, że senność tego wydawnictwa jest urzekająca i brak w niej marazmu. Delikatny wokal uwodzi i opowiada historie warte wysłuchania. 

Devendra Banhart operuje też estetyką queerową ubierając do okładki niebieską suknię Issey Miyake i perły. Kreację prezentował także w ostatnich występach na żywo m. in. na festiwalu Cusica w Caracas, w Wenezueli. Tłumaczy, że nie chodzi o jego tożsamość seksualną, ale połączenie z kobiecą stroną doświadczania, tak jak kiedy w dzieciństwie ubierał suknie matki. Banhart znany jest z bycia zwolennikiem androgenicznego ruchu  Haight-Ashbury z lat sześćdziesiątych XX wieku, który osadzał piosenki w dzielnicy Castro w San Francisco. Zabawa gatunkiem, tożsamością, otwartością na różne rodzaje ekspresji wyróżniają go jako artystę. 

Dziwność i zagadkowość – Flying Wig jest przekonującym albumem pełnym transcendencji z automatycznej perkusji w oniryczną stronę muzyki kojarzącej się z niektórymi wydawnictwami Beach House, czy Slowdive. W utworze tytułowym podmiot liryczny przyjmuje perspektywę peruki zwisającej ze statywu mikrofonu. Czy można dziwniej i  zabawniej opisać samotność przeżywania?

Intrygująca jest również historia w utworach Charger oraz Nun. Smutek przełamywany jest tu poprzez zabawę z tekstem, w którym Banhart przedstawia historię zagubionej ładowarki, czy uciekającej zakonnicy za pomocą haiku. Czerpiąc z japońskiej duchowości Banhart pozostawia swoją muzyczną narrację w duchu ezoterycznym korzystając z nietypowych rozwiązań muzycznych. Skupienie się na syntezatorach skutkuje ciepłym i wszechobecnym szumem, unoszącą się fantazją, która grozi niskim szeptem, że w każdej chwili może uciec. Wprowadza słuchacza w niezwykły stan uniesienia, momentu transcendencji do innej rzeczywistości. Wydane 22 września Flying Wig pełne jest mistycznego charakteru z miejskim pomrukiem. Dziesięć niesamowitych utworów tworzy spójną całość. Prostota haiku przeplata się z próbą eksperymentu z gitarą, perkusją, czy nawet wstawkami chóralnymi.

Devendra Banhart to artysta wielowymiarowy. Swoją muzyką stara się opowiedzieć jak najwięcej historii, wyróżnić jak najwięcej perspektyw, jakie można przyjąć względem relacji międzyludzkich. Jednocześnie nie pozostaje nudny, wciąż poszukuje i eksperymentuje ze swoją muzyką zachowując niepowtarzalny styl, podkreślając swoje wenezuelskie korzenie. Jego muzyka to przede wszystkim zabawa dźwiękiem i nieustanne poszukiwania nowych inspiracji w kulturze i folku, który stał się kiedyś jego główną ścieżką tworzenia muzyki i budowaniu na nim swojego wizerunku artystycznego.

Julia Prus

Nation of Language

Elementy charakterystyczne dla lat 80. spójnie łączą ze współczesnymi brzmieniami, tworząc mieszankę nie tylko interesującą, ale i porywającą do tańca. Wraz z wydaniem swojego trzeciego albumu zatytułowanego Strange Disciple zespół Nation of Language po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z ciekawszych reprezentantów współczesnej sceny synth popowej. Z tej okazji w tym tygodniu dokładniej przyjrzymy się sylwetce grupy. Nation of Language Artystą Tygodnia w Radiu LUZ na 91.6 FM.

 

Historia grupy zaczyna się od, można powiedzieć, błahostki – od małej iskierki, która rozpaliła wielki ogień. Ian Devaney, przyszły wokalista i główny kompozytor grupy, jechał samochodem swojego ojca. Do odtwarzacza włożył składankę, której często słuchali razem, gdy był mały. Wtedy po raz pierwszy od wielu lat ponownie usłyszał Electricity formacji Orchestral Manoeuvres in the Dark (znanej jako OMD). Nostalgia, którą odczuł przez pryzmat współczesności, sprawiła, że coś się w nim obudziło. Jeszcze nie wiedział, że był to początek jego obsesji. Obsesji na punkcie osiągnięcia doskonałej syntezatorowej prostoty, którą nie pogardziłoby samo OMD.

Było to w 2014 roku, niedługo po tym, jak zespół, do którego należał wcześniej – indie rockowy The Static Jacks – rozwiązał się. Razem z Michaelem Sue-Poi (basistą wcześniej wspomnianej grupy) oraz Aidan Noell postanowili założyć zespół. Co ciekawe, Aidan nie do tej pory nie grała na żadnym instrumencie. Podekscytowana pomysłem Iana, zdeterminowana i wytrwała w postanowieniu nauczyła się gry na keyboardzie. Tak oto narodziło się Nation of Language.

Ian Devaney od początku istnienia grupy starał się odtworzyć uczucie, które wywołała w nim pamiętna przejażdżka samochodem ojca. Nostalgia odczuwana przez pryzmat współczesności – właśnie tak w założeniu miała brzmieć muzyka Nation of Language. Niczym synth-popowo-nowofalowy wehikuł czasu. W 2016 roku wydali swój pierwszy singiel zatytułowany What Does the Normal Man Feel? – utwór czuły, osobisty i wrażliwy lirycznie oraz wyraźny, dynamiczny i odważny muzycznie.

W latach 2016-2019 wydali kilka singli i coverów, ale dopiero 22 maja 2020 roku ukazał się ich debiutancki album – Introduction, Presence. To debiut niesamowicie odważny, którym zespół zagwarantował sobie mocną pozycję na scenie synth popowej i nowofalowej. Krążek został ciepło przyjęty nie tylko przez fanów, ale także krytyków i dziennikarzy muzycznych.

Introduction, Presence momentami jest wręcz surowo analogiczny, czasami aż mroczny. Słyszalne są w nim współgrające kontrasty. Każdy element składający się na całość jest niemalże indywidualny. Przypomina to trochę wypatrywanie gwiazd – kiedy znajdziemy jedną, ukaże nam się dziesięć kolejnych. Podobnie kiedy skupimy się na jednej linii melodycznej syntezatora, szybko wyłapiemy następną, później bas, a w tle jeszcze kolejne syntezatory. Do tego idealnie akompaniuje statyczna, oldschoolowa perkusja, a po gwiazdozbiorze prowadzi nas pogłosowy wokal.

Wydanie debiutu było dla tego zespołu momentem przełomowym. Właśnie wtedy zdobyli oni jeszcze więcej odwagi, czuli się pewniej i zaczęli więcej eksperymentować.

Swoim drugim albumem zatytułowanym A Way Forward, wydanym zaledwie rok po debiucie, udowodnili, że stać ich na jeszcze więcej. Złożone i skomplikowane kompozycje syntezatorowe połączone ze zdecydowanie odważniejszym stylem wokalnym i bardziej wyrazistym basem dają niesamowitą kontynuację tego, co rozpoczęli wcześniej.

Z racji, że pierwsze dwa albumy wydali w czasach lockdownu, dopiero pod koniec 2021 roku zespół wyruszył na międzynarodową trasę promującą oba. Niestety, w trakcie trasy z powodów osobistych z grupy odszedł Michael Sue-Poi. Na szczęście, na jego miejscu szybko pojawił się równie utalentowany Alex MacKay.

Przy kwestii występów na żywo nie można nie wspomnieć o niesamowitej charyzmie i energii, jaką Nation of Language prezentuje na scenie. Nie tylko dobrze się ich słucha, ale także chce się na nich patrzeć – muzycy tańczą, śmieją się, są radośni. Co więcej, dużo żartują, mają kontakt z fanami. Po prostu widać po nich, że dobrze się bawią, a to udziela się publiczności. Tego wszystkiego można było doświadczyć podczas tegorocznej edycji OFF Festival w Katowicach.

Po powrocie z trasy pod koniec 2022 roku zespół nie osiadł na laurach, bardzo szybko zaczęli pracę nad kolejnym albumem. I kiedy można było przypuszczać, że Nation of Language już nie zdoła nas niczym zaskoczyć, oni wydają Strange Disciple. Udowodnili tym, że potrafią jeszcze bardziej rozszerzyć teren swojej muzycznej krainy. Ponadto, mogą to robić, wciąż trzymając się swoich korzeni, budując swoje brzmienie na wylanym wcześniej fundamencie.

Pierwszym singlem z nowego albumu było Sole Obsession, wydane 8 marca 2023 roku. Utwór ten opowiada o utracie ukochanej osoby, którą tak usilnie próbujemy przy sobie zatrzymać, że staje się to naszą tytułową jedyną obsesją. Ian Devaney wielokrotnie określał Strange Disciple jako ścieżkę dźwiękową popadania w obsesję. Nie tylko taką na punkcie miłości, ale także osiągnięcia doskonałości, technologii czy social mediów.

W swojej muzyce Nation of Language otwarcie opowiada o swoich przeżyciach i przemyśleniach. W utworze Too Much, Enough poruszony zostaje temat przesytu informacji dookoła nas i kontroli, jaką mają nad nami internet i social media. Tego, jak frustrująca jest niemożność oderwania się od ekranów, mimo świadomości, że nasze wpatrywanie się w nie przez tyle godzin jest bezmyślne i nie daje nam wiele. Do utworu został również stworzony idealnie pasujący teledysk w reżyserii Roberta Kolodnego.

Lirycznie jest to raczej pesymistyczny album. Opowiada o poczuciu małości, trudnych emocjach i byciu kontrolowanym przez nieopisane siły. Teksty wydają się dojrzalsze, jeszcze wrażliwsze i bardziej osobiste. Na przestrzeni utworów przy tanecznym akompaniamencie zastanawiamy się, kim tak naprawdę jesteśmy, jak uciec od wszechobecnego chaosu i osiągnąć harmonię, jak uczyć się na błędach.

Niestety, konkluzja Strange Disciple jest taka, że podmiot nigdy się tego nie nauczy. Utwór zamykający album – I Will Never Learn (będący również naszym mocograjem!) – nie tylko idealnie scala całość muzycznie, ale także lirycznie.

Czerpiąc inspiracje od takich zespołów jak Kraftwerk, Depeche Mode, Human League czy Talking Heads, nietrudno wpaść w pułapkę powtarzalności i nieoryginalności. Jednak Nation of Language harmonijnie balansuje pomiędzy tym, co znane, a tym, co zupełnie nowe. Elementom charakterystycznym dla muzyki lat 80. nadają świeżości, sprawiając, że ich utwory brzmią zarówno nostalgicznie, jak i współcześnie. I mimo że powroty do przeszłości są coraz częstszą taktyką wykorzystywaną przez artystów, Nation of Language pozostaje jedyne w swoim rodzaju.

Zuzanna Kopij

Seweryn

Seweryn Łyś, czyli 20-letni wokalista i multiinstrumentalista z Pucka stojący za enigmatycznie zatytułowanym projektem Seweryn, oraz równolegle egzystującą formacją Seweryn z zespołem. O każdym artyście można opowiadać godzinami, analizując jego historię i próbując określić ramy gatunkowe jego twórczości. Skupię się jednak na tym, żeby przybliżyć wam postać Seweryna i to jak rozkochał mnie w swojej muzyce. W związku z premierą drugiego długogrającego albumu Petrykora, Seweryn Artystą Tygodnia w Radiu LUZ.

 

Trójmiejska scena niezależna przez ostatnie lata trzyma bardzo wysoki poziom. Seweryn nieśmiało wstąpił w jej szeregi w 2018 roku, wydając debiutancki singiel Obietnice. W tym miejscu rozpoczyna się historia zagubionego młodego poety, do której wspólnego przeżywania zaprasza nas sam artysta. Na tamten moment była to kwintesencja homerecordingu, z dźwiękami strun i klawiszy efektów gitarowych w tle. Na początku 2019 roku Seweryn wydaje Pętle. Pięć gitarowych instrumentali, które wstępnie naszkicowały kierunek, w którym jego twórczość podążyła dalej. Dostaliśmy nostalgiczne gitarowe riffy, odrobinę sampli i motywy, które wróciły później ze zdwojoną siłą. A ostatecznie był to dopiero przedsmak, przed tym co Seweryn miał do zaoferowania.

Historia rozwija się niedługo później za sprawą kolejnych premier. Po prawie dwóch latach światło dzienne ujrzał Portret, czyli singiel oficjalnie zapowiadający debiutancką płytę Kieszeń pełna niczego. Chwilę później Nie Wyjeżdżaj już na dobre połączyło Seweryna z Trójmiastem, do którego się wyprowadził. Morska bryza i huk SKM-ki w tle na długo stały się nieodzowną częścią jego twórczości i codziennych inspiracji.

 

Ostatnie kroki przed debiutem

 

Kieszeń pełna niczego to opowieść, w której artysta szuka sam siebie. Trochę zagubiony w otaczającej go przestrzeni i relacjach, trochę w niezgodzie z samym sobą, u progu dorosłości. Poza klimatycznym indie zahaczającymi momentami o lo-fi, na albumie wplecionych jest wiele wstawek, takich jak Kultura Rapu, czy jazzowy break w Nie Wyjeżdżaj. Co prawda czasem w tle możemy dosłuchać się dźwięku obijanych naczyń, jednak całokształt nabiera dzięki temu wyjątkowo intymnego charakteru. Seweryn wpuszcza słuchacza do swojego życia zamkniętego w 11 utworach. Sam artysta o Kieszeni pełnej niczego pisze tak:

Malarstwo wydawało mi się zawsze bardzo subtelną i precyzyjną formą utrwalania chwili. Pędzla jednak trzymać nie potrafię, a gitarę jako tako, więc obrazy w głowie przekładam na dźwięki. Ten zbiór utworów traktuję zatem jako, siłą rzeczy, muzyczny zbiór obrazów. O niepewnościach związanych z dorosłością, o za wysokich oczekiwaniach, o samotności, przewiercających głowę wspomnieniach, szukaniu indywidualności, zawodach na ludziach i samym sobie.

 

Co to za Portret?

 

Malarstwo samo w sobie nie zostało jednak zupełnie porzucone w ramach tego projektu. Okładka albumu to obraz autorstwa Stefana Głośnika inspirowany Kieszenią. Co ciekawe Stefana można odnaleźć w wielu creditsach pod klipami, koncertami, czy utworami Seweryna. Poza reżyserią, montażem i operatorką zajmuje się grafikami, projektowaniem merchu, czy graniem na perkusji w zespole Seweryn z zespołem.

O wszystkich osobach zaangażowanych można by pisać w nieskończoność, ale osobą, o której nie można nie wspomnieć jest Ajzeja. Właściwie Paweł Belina, czyli producent i realizator od początku zaangażowany w historię muzyczną Seweryna. W wersji studyjnej (lub domowej) Ajzeja dopełnia i realizuje kompozycje Seweryna, zarówno na Kieszeni i najnowszym albumie Petrykora. Myślę, że to kluczowa informacja dla wszystkich, którzy zastanawiali się kim jest osoba podpisana jako feat na większości wydań artysty.

fot. Ola Piotrowska

Seweryn, ale to zespół

 

Równolegle z premierą debiutanckiego albumu Seweryn uformował zespół Seweryn z zespołem. Oznaczało to, że nastał czas najwyższy, by odbiorcy mogli usłyszeć na żywo co Seweryn ma do zaoferowania w zupełnie nowym wymiarze. Zespół zadebiutował 30 lipca w Paszczy Lwa na gdańskiej Oliwie. Kim właściwie są członkowie formacji? Alfabetycznie znajdziemy tam: Adama Kiśla, Antoniego Diasa oraz Marcelego Mendyka (Stefan Głośnik). Adam uczący się w Akademii Muzycznej, zajmujący się na co dzień komponowaniem w zespole zasiada za instrumentami klawiszowymi. Antek podobno z przypadku (tylko on miał bas) został basistą formacji, a Marceli, tak jak wspominałem, zajął stołek perkusisty.

Seweryn z zespołem w Schronie. Fotografia: Wiktoria Maik

fot. Wiktoria Maik

Uformowanie zespołu miało znaczny wpływ na twórczość Seweryna. Grupowe aranżacje materiału z Kieszeni pełnej niczego nadały im zupełnie nowego życia. Z szeptanego lo-fi indie otrzymaliśmy nagle energetyczną mieszankę wzbogaconą o dźwięki pianina i syntezatorów. Zgodnie ze słowami samego artysty:

Redukcja samotności poprzez zaproszenie do wspólnego przeżywania. Seweryn z zespołem to indie-transowa mozaika podszyta zamiłowaniem do jazzu i nieoczywistej ewolucji struktury. Adam, Antek, Seweryn i Stefan, w komplecie wytwarzają energię, która unosi i zbliża melodią każdego, kto znajduje się w jej zasięgu.

Seweryn z zespołem x Mosty On Tour

 

Powyższy opis swoją największą próbę przeszedł, gdy Seweryn postanowił wyruszyć w trasę koncertową razem z poznańskim zespołem Mosty. Internetowe połączenie, bardzo sprawnie przerodziło się w ambitny plan odwiedzenia kilku największych polskich miast. Jesienią 2021 roku (i niedługo później, bo przyszłej wiosny) Seweryn z zespołem zawitali m.in. do Warszawy, czy Wrocławia. Na przestrzeni ostatnich dwóch lat dzielili scenę m.in. z oysterboyem, Willą Kosmos, The Cassino, Febueder, Dianką, oraz Chair. Ostatni z nich wyruszyli w zeszły piątek na wspólny weekender razem z Sewerynem. Coraz nowsze pomysły, aranże i doświadczenia wyniesione z tras zaowocowały zakończeniem prac nad drugim albumem długogrającym Seweryna.

fot. Wiktoria Maik

A co w przerwach od muzyki?

 

Zanim doszło do długo zapowiadnej premiery materiału, Seweryn podzielił się ze słuchaczami insteumentalną EP Melodie 1. W zestawieniu z pierwszym EP nabrała ona ogłady zarówno jeśli chodzi o jakość nagrania i realizację. Cztery kompozycje wzbogacone automatem perkusyjnym były krokiem pośrednim w drodze do Petrykory. W międzyczasie Seweryn zaczął studiować realizację dźwięku we Wrocławiu.

Nim dotrzemy do najnowszego wydawnictwa, na chwilę uwagi zasługują poboczne działania Seweryna. W 2022 roku ukazał się album Pestki pt.: Z miłości. Seweryn (i właściwie cały skład jego zespołu) zaangażował się w niego jako instrumentalista. W wydaniu skrojonym pod lżejsze kompozycje Pestki mogliśmy usłyszeć Seweryna w roli gitarzysty. Wokalistę usłyszeć mogliśmy też w hiphopowym projekcie Małpa oraz gościnnie na projektach skinnypope’a czy Sparrowa.

 

Petrykora

 

Przyszła wiosna 2023 i Seweryn zapowiedział premierę Petrykory. Zapowiadany 3 singlami (Ad rem, Wzór na prędkość bicia serca, Firany) album ukazał się 21 kwietnia. Projekt wielowątkowy, pełniejszy i znacznie doroślejszy niż dotychczas. Może i Seweryn nadal nie odnalazł się w dorosłym życiu, ale możemy mieć nadzieję, że jest na dobrej drodze. Jego muzyka na pewno się rozwinęła. Zabawa formą, budowanie spójnego brzmienia mimo wielu różnych odchyłów muzycznych, ale przede wszystkim bardzo dużo otwartości i emocji. To kolejny etap starcia z życiem, który jak sam mówi “dla tych, którzy próbują pogodzić wierność ideom z kupowaniem pomidorów w osiedlowym sklepie”. Sam artysta konfrontuje swoje młodzieńcze ideały z rzeczywistością i nie boi się podzielić się swoimi doświadczeniami.

Cały album wizualnie dopełniają Kacper Gasiewicz, Kacper Antoszewski i ponownie Stefan Głośnik. Album jako opowieść dopełniają trzy wideoklipy oraz opublikowana przez Seweryna Odsłuchowa Posiadówa, na której razem z osobami zaangażowanymi w powstawanie albumu opowiedział więcej o historiach, które się za nim kryją. Do preorderu dodawany był też beattape Taśmy Słowackiego, który niestety nie jest dostępny w sieci.

Podsumowując. Seweryn właściwie dopiero wypływa na głębsze wody, ale robi to z imponującym doświadczeniem. Ciężko powiedzieć, co czeka go dalej, bo branża muzyczna nadal nie bierze jeńców. Wierzę, że szczerość bijąca z twórczości Seweryna, jego zaangażowanie i przede wszystkim świetna muzyka pozwolą na odnalezienie zasłużonego miejsca. Zarówno na scenie, playlistach i w świadomości słuchaczy. Niezależnie od tego, czy potraktujecie tę muzykę jako soundtrack do rozmytych podróży SKM-ką, czy intymne przeżycie w zaciszu swojego pokoju, mam nadzieje, że znajdziecie w niej coś dla siebie.

Fotografie w  artykule:
1,2 Ola Piotrowska (@pkropkaola)
3,4 Wiktoria Maik (@wiktoriamaik)

Dawid Sas

Natalie Merchant

Najpierw frontmanka 10 000 Maniacs, potem odnosząca sukcesy solistka. Matka, aktywistka, nauczycielka. Artystka czerpiąca inspiracje z wielu źródeł.

W tym tygodniu wyróżniamy Natalie Merchant, która 14 kwietnia oddała w nasze ręce album Keep Your Courage.

 

Merchant dorastała otoczona muzyką. W domu jej matki telewizja była praktycznie zakazana – zamiast tego rozbrzmiewały utwory Ala Greena, The Beatles, Petuli Clark, czy Arethy Franklin. Ann Merchant bliski był także jazz oraz muzyka klasyczna, toteż często zabierała dzieci do filharmonii. To wszystko z pewnością dało podwaliny pod karierę Natalie, jednak początkowo artystka rozważała podjęcie pracy w szkolnictwie specjalnym. Jej chęć niesienia pomocy nie osłabła (obecnie uczy w Nowym Jorku muzyki oraz rękodzieła dzieci z ubogich rodzin), jednak szybko stało się jasne, że jej drugim domem jest scena.

W 1980 roku podczas studiów na Jamestown Community College Natalie Merchant poznała Dennisa Drew i Steve’a Gustaffsona –  DJ-ów uczelnianej radiostacji, którzy niedługo potem założyli zespół Still Life. W jednym z wywiadów z udzielonych magazynowi People wspominała, że gdy przyszła na ich pierwszy koncert, muzycy namówili ją, by z nimi zaśpiewała. Sytuacja powtórzyła się na kolejnych pięciu występach i w końcu Natalie została pełnoprawną wokalistką grupy. Po dołączeniu gitarzysty Johna Lombardo zespół zmienił nazwę na tę aktualną do dziś czyli 10 000 Maniacs.

Wyróżniali się wśród lokalnych bandów, które nagrywały głównie covery popularnych wówczas przebojów. DJ-e radiowi często podrzucali im albumy importowane z Europy, czy Ameryki Południowej. Bliska była im na przykład muzyka Joy Division oraz The Mighty Diamonds, chętnie więc włączali do swojego repertuaru ich utwory. Z kolei ich autorski materiał to mieszanka popu, amerykańskiego i włoskiego folku oraz muzyki bluegrass.

10 000 Maniacs dość szybko zdobyli szerszą popularność – działają do dziś, jednak Natalie Merchant zdecydowała się rozstać z zespołem w pierwszej połowie lat 90. Ostatni studyjny album z jej udziałem to piąty w dyskografii grupy Our Time in Eden z 1992 roku, a ostatni w ogóle – koncertowy MTV Unplugged wydany w 1993 roku.

Po odejściu Natalie wytwórnia Elektra zerwała kontrakt z 10 000 Maniacs podpisany przed wydaniem ich drugiej płyty Wishing Chair, biorąc w zamian pod swoje skrzydła świeżo upieczoną solistkę. Merchant zebrała zespół składający się z byłej sekcji rytmicznej zespołu The Wallflowers, Petera Yanowitza i Barriego Maguire’a, oraz gitarzystki Jennifer Turner i przystąpiła do pracy nad debiutanckim albumem. Sama napisała wszystkie teksty i muzykę, była też jedyną producentką.

Tigerlily okazała się wymarzonym początkiem kariery solowej – wydawnictwo sprzedało się w ponad 5 milionach egzemplarzy w samych Stanach Zjednoczonych. Wszystkie single (Carnival, Wonder i Jealousy) stały się przebojami, a utwór Beloved Wife wykorzystano w filmie List w butelce z Kevinem Costnerem i Robin Wright w rolach głównych.

Natalie Merchant nie osiadła na laurach po wydaniu pierwszej płyty – z każdą kolejną udowadniała, że jest artystką konsekwentną, wszechstronną i obdarzoną niezwykłą wrażliwością.

Ma na swoim koncie wiele utworów nawiązujących do sytuacji politycznej w Stanach Zjednoczonych, zainspirowanych osobistą relacją (dokładnie związkiem z Michaelem Stipem z R.E.M.), a także opowiadające o macierzyństwie, prawach kobiet i ludzkich tragediach. Zaśpiewała tradycyjne folkowe ballady, czy piosenki dla dzieci z tekstami brytyjskich poetów epoki wiktoriańskiej oraz poetów amerykańskich XX wieku. Współpracowała z muzykami z wielu kręgów kulturowych, czerpiąc przy tym między innymi z muzyki cajun, klasycznej, gospel, jazzu. Jej twórczość dojrzewa wraz z nią i nieustannie intryguje. Najnowszy album artystki to potwierdzenie tej tezy.

Keep Your Courage zawiera dziewięć nowych utworów oraz cover Hunting the Wren Iana Lyncha z irlandzkiej grupy Lankum. Tworząc pierwszy od dziewięciu lat całkowicie premierowy materiał Merchant zaprosiła do współpracy Abeenę Koomson-Davis z Resistance Revival Chorus, wykonujący muzykę celtycką zespół Lúnasa, syryjskiego klarnecistę Kinana Azmeha, puzonistę Steve’a Davisa oraz siedmioro kompozytorów, w tym Gabriela Kahane’a oraz Colina Jacobsona. W efekcie powstał album eklektyczny, pełen nawiązań do mitycznych postaci; momentami ciężki, ale koniec końców pełen miłości.

Ta muzyka raczej nigdy nie dotrze na szczyty list przebojów, ale z pewnością poruszy niejedną wrażliwą duszę. To nie jest zbiór piosenek do słuchania przy wiosennych porządkach, nie sprawdzi się jako tło do spotkania towarzyskiego – to album idealny do słuchania w samotności.

Natalie Merchant wciąż tworzy muzykę prosto z serca i nie przestaje pozytywnie zaskakiwać. 59-letnia artystka często pozostaje poza światłem reflektorów (sama przyznała, że od zgiełku miast woli spokojne życie na wsi), jednak jej nowy album zasługuje jednak na oklaski, a nawet owację na stojąco. Z resztą cały dorobek artystyczny Merchant to naprawdę solidna i piękna kolekcja – muzyka, która pozostaje uniwersalna.

Więcej informacji o aktualnej artystce tygodnia usłyszycie na naszej antenie od poniedziałku do piątku o północy oraz o 13:00.
Zachęcamy również do odwiedzenia oficjalnej strony Natalie Merchant.

 

Marta Łobażewicz

 

fot. główna: Shervin Lainez

Voo Voo

Voo Voo
Nabroiło się. W ten sposób artyści z zespołu Voo Voo (nawiązując do jednego ze swoich utworów) postanowili nazwać zeszłoroczną składankę, ukazaną światu w 35-lecie pierwszego albumu grupy. Nie wydają się oni jednak specjalnie zawstydzeni swoim zachowaniem. Kilka tygodni temu zaprezentowali bowiem kolejne wydawnictwo o bardzo wymownym tytule Premiera. Z tej okazji Artystą Tygodnia w Akademickim Radiu LUZ zostaje grupa Voo Voo.

 

Voo Voo jest zespołem legendarnym. Voo Voo jest zespołem większym niż życie, jak ładnie mógłby to określić mój anglojęzyczny odpowiednik. Choć ciężko o banalniej brzmiące zdania, to jednocześnie nie sposób się z nimi kłócić. Mnogość projektów, utworów i dźwięków, które pomogły kształtować muzyczny krajobraz polskiej rzeczywistości przez prawie cztery ostatnie dekady stawiają ich w ścisłej czołówce najbardziej znamienitych i wpływowych polskich wykonawców.

Jak zaczęła się jednak cała ta afera zwana Voo Voo? Trop nieomylnie prowadzi nas do człowieka o zadziwiająco podobnie brzmiących inicjałach, jeśli czytać by je zgodnie z angielską fonetyką. Wojciech Waglewski, bo oczywiście o nim mowa na przełomie lat 70. i 80. swoją muzyczną drogę związał z zespołem Osjan. Był to twór eksperymentalny, szalony, czerpiący garściami z muzyki etnicznej. Jego największą siłą i znakiem rozpoznawczym były koncerty. Tam też Wagiel musiał się nauczyć jak radzić sobie z graniem 10-minutowego gitarowego solo bez pomocy żadnego z kolegów, czy nawet nagłośnienia. Jedynie on i akustyczna gitara. Szkoła życia i szkoła grania w jednym. Doświadczenia te oraz płynąca z nich chęć nieskrępowanej koncertowej ekspresji rzutują po dziś dzień na jego postrzeganie muzyki i sposób, w jaki kolejne albumy Voo Voo przyjmują swoje kształty.

Po odejściu z grupy Osjan i przejściowym okresie działalności w grupie Morawski Waglewski Nowicki Hołdys nadszedł czas na stworzenie czegoś własnego. Pierwotny skład Voo Voo tworzyli: Wojciech Waglewski, Andrzej Nowicki (gitara basowa), Wojciech Morawski (perkusja) i Milo Kurtis (instrumenty perkusyjne i trąbka). Ekipa nie przetrwała zbyt długo, można ją jednak usłyszeć na debiucie grupy zatytułowanym Voo Voo. Płyta bardzo trafnie  charakteryzuje pierwsze lata działalności formacji – brzmienie było zdominowane przez rock o niepokojącym, horrorowym wręcz sznycie. Teksty lidera grupy w tamtym czasie cechowały się surrealizmem, lecz i pewną baśniowością oraz oniryzmem.

Pod koniec lat 80. miał też miejsce wielce ciekawy incydent w dyskografii Voo Voo. Wspólnie z grupą dzieci nagrali płytę Małe Wu Wu. Absolutnie wspaniały w tej pozycji jest sposób podejścia do jej nagrywania przez Waglewskiego. Nie potraktował on bowiem małych artystów zgodnie z ich wiekiem. Potraktował ich jak dorosłych, dając im podkłady godne ,,dorosłego” albumu. Rock, elementy muzyki afrykańskiej i azjatyckiej, a nawet (w 1988 roku!) rap, upodabniający tytułowy utwór do czegoś wprost wyjętego z Licensed To Ill. Zamiast jednak o sprawach istotnych dla nastolatków i młodych dorosłych, teksty traktują o zagadnieniach ważnych dla osób ponad dwa razy młodszych od nowojorskiego pierwowzoru.

A skoro mowa już o zaskoczeniach – Karnawał. Zapewne każdy w naszym kraju zna, a wręcz bez problemu potrafi zanucić melodię co roku pojawiającą się w polskich mediach wraz z początkiem stycznia, gdy coraz bardziej wyczekujemy finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jaki procent jednak jest świadomych tego, że twórcą kultowej melodii jest właśnie nasz Artysta Tygodnia? Obecna wersja powstała dzięki połączeniu utworu Voo Voo oraz grupy Jafia Namuel – Pozytywne Myślenie. Jak mówi o oryginale sam Jurek Owsiak – muzyka ta idealnie oddaje podstawowe założenia Orkiestry, czyli czynienie rzeczy dobrych przez radość, miłość i zabawę.

Początek lat 90. to dla Voo Voo również czas znaczącej artystycznej reorientacji, za której symbol zazwyczaj uznaje się album Łobi Jabi. Stanowi on odejście od tematów i stylistyki pierwszych lat działalności zespołu, przenosząc go w okres folkowy, pełen zapożyczeń i nawiązań do muzyki innych kultur. Na tym albumie szczególnie silnie zaznacza się obecność Alima Qasimova, azerskiego wokalisty, którego baśniowe zaśpiewy przenoszą słuchacza w malownicze, a tak mało znane w naszej kulturze regiony kaukaskiej sztuki. Wydawnictwo to było również silnym zaznaczeniem swej obecności w kształtowaniu muzyki grupy dla Mateusza Pośpieszalskiego. Odpowiada on bowiem za aranżacje smyczkowe oraz tytułowy utwór tego porywającego albumu.

Łobi Jabi zawiera też prawdopodobnie najbardziej znaną wersję jednego z dwóch kluczowych dzieł formacji – Floty zjednoczonych sił. Utwór ten, razem z  Nim Stanie Się Tak, Jak Gdyby Nigdy Nic Nie Było – przeszedł przez lata dziesiątki wcieleń i metamorfoz. Obie pieśni są właściwie jedynym stałym punktem koncertów. Po części jest to ukłon w stronę miłośników grupy, po części manifestacja filozofii Voo Voo. Potrzeba bliskości drugiego człowieka oraz wiara w lepsze jutro, nawet jeśli dzisiaj jawi się w katastroficznym świetle. To właśnie pcha muzyków, a wraz z nimi publikę, ku tym wyczekiwanym lepszym chwilom. A to, że jak zdradza sam Waglewski, dzieła te zostały specjalnie skomponowane w ten sposób, by można je było zagrać na sto tysięcy sposobów to tylko dodatkowy plus…

Nie sposób wymienić wszystkich znaczących albumów, dokonań i projektów grupy. Inaczej artykuł ten miałby prawdopodobnie długość dość obszernej książki. Kilka z nich wybija się jednak usilnie z tłumu (elitarnego, trzeba od razu sprecyzować). Pierwszym wartym wyróżnienia krążkiem jest Flota Zjednoczonych Sił, na którym panowie akompaniowali do własnych dzieł swoim znamienitym gościom, wśrod których warto wymienić chociażby Macieja Maleńczuka, Grzegorza Turnaua, Stanisława Sojkę, czy Kasię Nosowską. Następnym istotnym wydaniem jest  21, gdzie razem z Orkiestrą Kameralną Miasta Tychy na nowo zaaranżowane zostały utwory z dotychczasowej (już wtedy 20-letniej) działalności grupy. No i wciąż świeża Anawa 2020, gdzie tym razem artyści postanowili oddać hołd 50-letniemu kamieniowi milowemu polskiej muzyki autorstwa Marka Grechuty.

Na osobny akapit zasługuje wydawnictwo Placówka ‘44, na którym ponownie zespół wsparli – tym razem młodzi – muzycy, między innymi Justyna Święs. Tym razem teksty nie powstały pod piórem Waglewskiego, lecz młodych warszawiaków biorących udział w konkursie poezji. Nie byłoby w tym nic niezwykłgo, gdyby nie fakt, że dzieła te pochodzą z sierpnia 1944 roku, czyli czasów anihilacji stolicy i apokalipsy dziejącej się na każdej ulicy. Zdaniem frontmana grupy ów zbiór poezji jest prawdziwym triumfem człowieka. Nie wiem, czy po przesłuchaniu Dziś Idę Walczyć, Mamo jestem w stanie dodać cokolwiek więcej do tych słów.

Nie sposób też nie wspomnieć o innym wydarzeniu, zakorzenionym bardzo głęboko w corocznym letnim krajobrazie koncertowym. Mowa tu oczywiście o Męskim Graniu, które swój początek miało w 2010 roku, a pierwszym dyrektorem artystycznym został Wojciech Waglewski. Hymn ówczesnej edycji, Wszyscy Muzycy To Wojownicy, w którym Voo Voo towarzyszyli Abradab i Maciej Maleńczuk jest triumfalną manifestacją potrzeby tworzenia sztuki. Nawet, jeśli świat dookoła nie zawsze ją docenia. Choć w późniejszych latach trasa skręciła w znacznie bardziej mainstreamową stronę, to właśnie sukces pierwszej edycji stał się podwaliną pod tytana, jakim jest ta impreza obecnie. Było to możliwe właśnie dzięki batucie lidera Artysty Tygodnia.

Zagłębiając się z powrotem w główny nurt historii Voo Voo można by zadać sobie pytanie – skąd tak ogromna różnorodność w ich twórczości? W jaki sposób z albumu na album są oni w stanie przejść od bluesowego i mocno etnicznego Dobry Wieczór, do jazzowego i wirtuozerskiego 7? Odpowiedzi ponownie udziela główny zainteresowany. W formie bardzo skróconej stwierdza on wprost, że członkowie zespołu nie lubią się powtarzać. Nieco bardziej zaś rozwijając temat, Waglewski mówi tak…

W momencie, gdy czujemy, że się mechanizujemy, powtarzamy – musimy natychmiast to zerwać… Każda z płyt Voo Voo jest elementem poszukiwań. Niekiedy płyta zamyka pewien etap, po czym zajmujemy się już odmienną, czasem krańcowo odmienną materią dźwiękową.

 

Ta niemożność twórczego ,,usiedzenia na miejscu” sprawiła, że w 2017 roku formacja wydała album wyjątkowy, nawet jak na swoje wygórowane standardy. Ciężko stwierdzić, jak na jego kształt wpłynęły słowa jednego z synów-muzyków Waglewskiego, gdy ten siadał on do pisania swojego kolejnego dzieła.

Już nie musisz nikomu niczego udowadniać. Nagraj coś, czego nikt nie kupi.

 

Nestor poszedł za tą radą. Już na wstępie jednak mogę uprzedzić, że przepowiednia nie wypaliła, gdyż album osiągnął status złotej płyty. Pod względem muzycznym jest to natomiat intymna, pozornie przyziemna podróż przez siedem dni tygodnia, od których utwory wzięły swoje nazwy. Czasem mocno prozaicznie cieszymy się Piątkiem, siedząc ładnie ubrani przy stole razem z Waglewskim. Innym razem rozkoszujemy się słodyczą wczesnego niedzielnego poranka, czując ulgę, iż niepokój, że zaczyna się coś, co brzydko cuchnie podczas sobotniej nocy już ustąpił. Środkiem wyrazu dla tego zbioru nadziei, obaw, wspomnień i radości jest głównie jazz. Czasem bardziej mistyczny i ciężki od nadmiaru wina, innym razem lekki i pogodny niczym piękny niedzielny świt.

No i wreszcie nadszedł czas Premiery. Gdzie tym razem zabierają nas Wojciech Waglewski, Mateusz Pośpieszalski, Karim Martusiewicz i Michał Bryndal? Ponownie jest to zbiór myśli, dźwięków i przeżyć uchwyconych w trakcie koncertu, które w studiu przybrały formę ,,dorosłego” dzieła. Trochę obserwacji, a czasem uwag do ludzi dookoła, do ich przywar i wad. Na pierwszy plan wybija się szczególnie fenomenalna Ochota, nagrana wspólnie z Hanią Rani. Lider grupy mocno ironicznie reklamował ten album: podobnie jak w przypadku wszystkich dzieł Voo Voo trzeba będzie usiąść, otworzyć sobie tę butelkę wina i wytrzymać. Ale jak to się skończy, to będzie taka radość, że wreszcie się skończyło, że dla tej radości warto to kupić.

Nie myślałem, że kiedyś to powiem, ale muszę się z Panem, Panie Wojciechu, bardzo uprzejmie nie zgodzić.

Michał Lach